Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Panno Haniu, proszę być ostrożną... Bardzo mi się nie podoba ta sytuacja...

Proszę się nie przejmować panie Elmerze, to na pewno nic takiego...

  Z głębokiego snu Hanię wyrwał zgrzyt otwieranych drzwi. Skrzywiła się i przetarła dłonią zaspane oczy.

— Pobudka panienko! — Po pomieszczeniu rozległ się niski, męski głos. - Już rano, trzeba przygotować wszystko do otwarcia!

— Dzień dobry, panie Karolu...

  Właściciel karczmy zaczął otwierać okiennice w przestronnej kuchni, która wypełniła się złotymi promieniami rannego słońca. Chociaż miał około pięćdziesięciu lat, wygląd mężczyzny sprawiał, że trudno było dokładnie określić jego wiek. Włosy miał bujne i lśniące, lecz całkiem siwe. Do tego okrągłą twarz porastała gęsta broda. Chodził krokiem twardym, pełnym pewności siebie, jednak nie było w nim wigoru i sprężystości. Duży brzuch piwny wystawał, mocno opięty dobrej jakości zieloną koszulą. Choć jego twarz wywoływała często płacz u niemowląt i małych dzieci, to był jednym z najbardziej poczciwych i dobrodusznych ludzi, jakich można było znaleźć w Hidegyi. Dlatego kiedy poprzedniego wieczora Hanna zaczęła błagać go, aby udzielił jej noclegu w karczmie, nie potrafił odmówić. Pozwolił jej przenocować na ziemi w kuchni swojego przybytku, gdyż wszystkie pokoje były już dawno pozajmowane. W zamian miała mu pomóc w karczmie następnego dnia.

  Dziewczyna wstała i złożyła koc, którym przykryta była w nocy. Odłożyła go na bok, po czym zwinęła grubą, tkaną matę, służącą jej za materac.

  Nadal była bardzo zmęczona, co biorąc pod uwagę, jak mało spała przez ostatnie kilka dni, nie można było uznać za nic dziwnego. Ciężkie powieki kleiły się do siebie, a głowa bolała ją lekko w okolicach skroni. Nie mogła sobie jednak pozwolić na więcej odpoczynku.

  Od dwóch dni była w ciągłym ruchu. W Hidegyi także nie zamierzała zostać długo, mimo że kuchnia w karczmie „Gołąbek" wydała jej się niezwykle komfortowa. Zapewne byłaby już dużo dalej na południe, może w okolicach Nizin Hieronowych, gdyby tylko nie rozbiła wczoraj swojej łódki. Gorąca woda pochłonęła praktycznie cały dobytek dziewczyny. Wydawało się, że i ona zginie w jej odmętach. Tak się jednak nie stało.

  Nie miała pojęcia, co się właściwie wydarzyło. Pamiętała jedynie, jak panicznie próbowała skręcić kadłubem łodzi, kiedy na ich drodze stanął sterczący z wody głaz. Płynęła dość rwącym odcinkiem rzeki, więc było to niesamowicie trudne i jak się okazało, wychodziło poza zdolności sterownicze dziewczyny. Łódź rozbiła się z trzaskiem, a Hania wpadła razem z wszystkimi swoimi rzeczami do wody. Myślała, że już po niej. Jednak jakimś cudem udało jej się dopłynąć do brzegu. Nie wiedziała, jak tego dokonała. Nie umiała pływać, a do tego woda w Dollos była przecież absolutnie gorąca. Według prostej logiki jej ciało powinno być teraz pokryte dotkliwymi poparzeniami. Stała teraz jednak cała i zdrowa przy blacie kuchennym i kroiła owoce potrzebne do przygotowania ciast.

— Jak skończysz, to napal w piecu. Niech się zagrzeje, zanim przyjdzie moja żona — powiedział karczmarz i wyszedł z kuchni, aby zająć się przygotowaniem sali dla gości.

  Hania kiwnęła jedynie głową i zabrała się do pracy. Krojenie owoców nie było bardzo wyczerpujące, ale okoliczności, w jakich znalazła się dziewczyna, sprawiały, że zmieniało się to dla niej w prawdziwą walkę. Szczególnie ciężki okazał się widok poziomek. Nie mogła się jednak po prostu poddać emocjom, musiała być silna. To nie był czas na płacz i użalanie się nad sobą.

  Po jakimś czasie dołączyła do niej żona karczmarza. Kobieta zajęła ją rozmową na proste, przyziemne tematy, przez co czas płynął im obu szybciej i przyjemniej. Po pomieszczeniu szybko zaczął rozpływać się przyjemny zapach pieczonych ciast, a gdy przyszła pora obiadowa, gotowanej mięsnej potrawki i świeżego pieczywa. Ciepłe drewno mebli, na których rozłożone były przybory do gotowania, wiklinowe kosze wypełnione owocami i warzywami stojące na podłodze oraz zwisające z sufitu miotełki suszonych ziół sprawiały, że było ono niesamowicie przytulne. Nawet panująca w nim duchota spowodowana uwalnianiem się pary wodnej nie była dla kobiet uciążliwa.

  Gdy minęła pora obiadowa, żona pana Karola dała Hani bułkę nadziewaną farszem mięsnym i posłała ją na przerwę. Dziewczyna usiadła na drewnianych skrzyniach znajdujących się za karczmą. Była teraz w bardzo wąskiej ślepej uliczce łączącej się z rynkiem. Jadła spokojnie i obserwowała ludzi przebywających na placu. Wygląda na to, że chociaż zostały dwa tygodnie do ósmego kwietnia, wszyscy już pomału zaczęli świętować. Hania była poniekąd zafascynowana tym, jak wielu ludzi można spotkać na rynku w Hidegyi. Całe życie spędziła w okolicy Almar i dotychczas była to jedyna miejscowość, którą odwiedzała. Tak duże skupisko robiło na niej niemałe wrażenie.

  Jej szczególną uwagę przykuwały kolorowo ubrane kobiety siedzące na patiach kawiarni lub spacerujące dookoła kwadratowego placu. Ich jedwabne suknie mieniły się w słońcu, a koronkowe wykończenia rzucały wielokształtne cienie na szarą kostkę brukową. Każda z nich uśmiechała się szeroko i rozmawiała z przejęciem. Hania bardzo chciała wiedzieć, co jest tematem ich rozmów, jednak nie była w stanie ich usłyszeć. Mogła się im jedynie przyglądać z daleka, oczarowana aurą, jaką wokół siebie roztaczały.

  To zresztą nie było dla niej nic nowego. Nigdy nie miała przyjaciółki. Całe życie patrzyła na inne kobiety, pragnąc w głębi duszy, że same ją zauważą i zechcą poświęcić trochę uwagi. Ich okrągłe, zarumienione twarze, długie włosy zaplecione w warkocze i uśmiechy, które między sobą dzieliły, działały na nią jak magnes. A mimo to czuła, że nie mogła do nich podejść. Że nigdy nie będzie częścią tego świata. Obserwowała je, pozostając jedynie ich cichym wielbicielem.

  Zaraz po zjedzeniu bułki wróciła do kuchni. Nie zastała tam nikogo, więc postanowiła sprawdzić, czy karczmarka jest może gdzieś indziej w przybytku. Podeszła do uchylonych drzwi prowadzących na salę. Miała już je całkiem otworzyć, kiedy usłyszała obcy, męski głos.

— Mówię ci Karolu, w całej Hidegyi są plakaty! Jakaś dziewczyna zadarła z kościelnymi...

— Co? Nie widziałem jeszcze ani jednego! Co tym razem się stało?

— Nie jest napisane dokładnie, ale nagroda jest naprawdę solidna! Nie wiem, co ta Hanna Szilagyi zrobiła, ale kościelni koniecznie chcą ją dostać. Wkurzyła ich nie na żarty...

Po tych słowach obaj mężczyźni zaśmiali się cicho.

  Po plechach Hani przeszedł dreszcz i zanim się obejrzała, odwróciła się na pięcie i wybiegła przez tylnie drzwi. Stanęła przy jednej ze ścian i wbiła wzrok w wiszący na niej plakat. Przedstawiał jej wizerunek, jedyną różnicą była długość włosów. Ścięła je tuż przed ucieczką z Almar. Pod jej portretem widniał napis.

POSZUKIWANA:

HANNA SZILAGYI, LAT 18

KOŚCIÓŁ DOLLOS PROSI O JAKIEKOLWIEK INFORMACJE

NAGRODA ZA DOSTARCZENIE DZIEWCZYNY ŻYWEJ: 150 000 WIKLI

  Dziewczyna zrobiła się momentalnie blada. W panice spróbowała zakryć sobie twarz włosami. Nie było to zbyt efektywne, ale musiało wystarczyć. Ruszyła żwawym krokiem w stronę jednej z bocznych uliczek. Musiała się jak najszybciej wydostać z miasta. Szła z pochyloną głową, aby jej twarz była mniej widoczna. Wszędzie panował teraz tłok, co oceniła na plus. Łatwiej było się zgubić w tłumie. Nie wiedziała, gdzie dokładnie znajduje się wyjście z miasta, więc wybierała ulice przypadkowo. Raz skręcała w prawo, raz w lewo. Po jakimś czasie weszła w jedną z szerszych ulic. Serce dziewczyny zabiło mocniej, kiedy jej oczom ukazała się znajdująca w oddali brama. Zostało jedynie kilkadziesiąt kroków. Jeszcze trochę i będzie bezpieczna.

  Nagle ktoś chwycił ją za przedramię i szarpnął do siebie. Odruchowo odwróciła się w stronę mężczyzny. Spojrzeli sobie nawzajem w oczy.

— To ty...— wydusił z siebie mężczyzna.

  Widziała niemal w zwolnionym tempie, jak nieznajomy otwiera usta, by wezwać do siebie straż miasta. Adrenalina automatycznie uderzyła jej do głowy. Użyła całej swojej siły, aby kopnąć mężczyznę kolanem w krocze i gdy tylko ten puścił jej ramię, rzuciła się do ucieczki. Słyszała za sobą wołanie, do którego dołączały się kolejne osoby. Na szczęście większość przypadkowych przechodniów była mocno zdezorientowana i nie próbowała zatrzymać pędzącej dziewczyny. Biegła najszybciej jak tylko potrafiła. Widziała, jak krok za krokiem mija ceglane budynki i zbliża się do bramy.

— Jeszcze trochę... Tylko trochę... — szeptała do siebie.

  Wrzawa wzrastała wraz ze skracaniem się dystansu między nią a bramą. W pewnym momencie strażnicy wybiegli z posterunku i zaczęli zamykać bramę. Dziewczyna wydała z siebie krótki krzyk przerażenia i jeszcze bardziej przyspieszyła. Brama była mosiężna i ciężka, jej zamykanie trochę trwało, mogła jeszcze zdążyć.

Trzydzieści kroków.

Dwadzieścia kroków.

Dziesięć kroków.

  Nogi Hani osiągnęły już swój limit. Spanikowany umysł nie przyswajał jednak, jak bardzo fizycznie obciążone jest jej ciało. Liczyła się tylko brama, która z każdą sekundą zamykała się coraz bardziej. Jakimś cudem Hania dała radę przyspieszyć jeszcze trochę. Głosy za nią podniosły się jeszcze bardziej, gdy udało jej się w ostatnim momencie przekroczyć bramę. Dziewczynę opanowała trudna do wyobrażenia euforia. Strażnicy w akcie desperacji także rzucili się w pościg za Hanną. Musiała myśleć szybko, gdyż zaczęło dopadać ją zmęczenie. Zaraz nie będzie w stanie biec z taką prędkością, a może nawet wcale nie będzie mogła biec.

  Nie wiele myśląc, wbiegła w zarośla na skraju drogi. Nadal słyszała za sobą głosy goniących ją ludzi, lecz, w miarę jak przedzierała się przez splątane ze sobą krzewy, cichły one i w końcu całkiem zamilkły. Mimo wszystko biegła dalej, a przynajmniej tak jej się wydawało. Prawda była taka, że wykończone ucieczką ciało wciąż zwalniało i w tym momencie szła przez las dość powoli. Miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Jej umysł opuszczała niepowstrzymana wola przetrwania, a zaczęła wypełniać złość i poczucie niesprawiedliwości.

  „Pierdolona Hidegya... Pierdolona straż... Pierdolony kościół... I pierdolony, c h u j Havas!" myślała, gdy chwiejnie stawiała następne kroki. Jej złość rosła z każdą sekundą.

  Nagle las przeszył mrożący krew w żyłach krzyk. Dobiegał od strony miasteczka. Zamarła na moment. Właścicielem głosu był chyba mężczyzna. Musiał bardzo cierpieć. Dziewczyna ponownie przyspieszyła kroku. Właśnie teraz uświadomiła sobie, w jakiej pozycji się znajduje. Jest sama, słaba i nieuzbrojona w nieznanym sobie lesie. Do tego zaczyna się ściemniać. Północne puszcze pełne były różnego rodzaju drapieżnych zwierząt i innych niebezpiecznych stworzeń, a gdzieś w kierunku, z którego przybyła właśnie działo się coś okropnego. Włosy stanęły jej dęba na karku na myśl, co mogło się kryć wśród drzew. Słysząc za sobą niesłabnący, pełen bólu głos mężczyzny, szła pośpiesznym krokiem, co chwilę oglądając się za siebie.

  Sytuacja była naprawdę fatalna. Robiło się coraz ciemniej i zimniej, a ona nie miała nawet płaszcza. Wszystkie jej rzeczy, które uratowała z rozbitej łodzi, zostały w karczmie. Nie wiedziała też, gdzie dziś będzie spać i czy w ogóle przeżyje, jeśli zostanie w lesie. Gdyby znajdowała się blisko rzeki, mogłaby przenocować na jej brzegu. Było to miejsce dużo bliższe Hani, niż środek puszczy. Do tego dostarczało ciepło. Niestety uciekając, pobiegła w przeciwną stronę i teraz znajdowała się bardzo daleko od Dollos. Nie miała innego wyboru, musiała iść dalej w las.

  Po dłuższym czasie czuła się już naprawdę wykończona. Głód i pragnienie zaczęły ponownie przypominać o sobie. Dłonie i nos miała zupełnie czerwone z zimna. Było już całkiem ciemno i za jedyne źródło światła służył jej księżyc. Miała choć tyle szczęścia, że trafiła na pełnię. Modliła się w duchu, aby nie napotkać na swojej drodze niedźwiedzia czy innego leśnego stworzenia, które zamieszkiwało te tereny.

  Dziewczyna przystanęła na moment. Nie mogła w to uwierzyć. W oddali zauważyła jakieś światło. Wytężyła wzrok, by dokładniej określić, co było jego źródłem. 

  Ognisko. O ile oczywiście nie myliły jej złaknione widoku ludzkiej działalności oczy. 

  Przez chwilę uczucie ulgi i radości wypełniło serce dziewczyny. Szybko jednak zmieniło się w niepewność. Co jeśli to obóz zbójecki?

  Podskoczyła przestraszona, słysząc przelatującego niedaleko ptaka. To rozwiało wszystkie jej wątpliwości. Nawet jeśli nie pójdzie tam i nie zginie z rąk tamtych ludzi, to z pewnością nie przeżyje tu sama.

  Podkradła się powoli do miejsca, gdzie paliło się ognisko. Odchyliła delikatnie kilka gałązek krzewu, za którym się ukrywała. Nigdzie nie widziała właściciela obozu. Na małej polance stał podłużny, drewniany wagon na kołach. Widziała ten typ pojazdu tylko raz, na targu w Almarach. Wiedziała, że korzystają z niego wędrowni kupcy. Do wozu zaprzęgnięty był duży, gniady koń pociągowy. Na środku polanki paliło się ognisko, a obok niego rozłożone było coś, co zapewne miało służyć za namiot. W praktyce była to płócienna płachta przewieszona przez dwie długie liny przywiązane do dachu wagonu i rosnącego naprzeciw niego drzewa. Nigdzie nie widziała właściciela obozu.

  Siedziała tak chwilę, zastanawiając się co zrobić dalej. Może osoba, do której należał obóz była w środku wagonu? Zebrała się na odwagę i postanowiła to sprawdzić. Kiedy tylko podniosła się z ziemi, doznała dziwnego wrażenia, że ktoś za nią stał. Odwróciła się szybko i zatrzymała oddech ze strachu. Stała teraz oko w oko z postacią uzbrojoną w szablę, która wycelowana była prosto w jej gardło. Myśląc, że zaraz zginie, zamknęła oczy i zacisnęła dłonie na sukience. Nie miała już siły uciekać. Była przygotowana, że jej szyję przeszyje zimne ostrze.

  To jednak nie nastąpiło. Dziewczyna zaczęła powoli otwierać oczy.

— No proszę... — usłyszała znajomy kobiecy głos.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro