Rozdział 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

  Marvich zalała niespodziewana fala deszczu. Woda spadała z nieba litrami, spływając po dachach i rynnach, by na końcu znaleźć swoje miejsce na ziemi. Rozległe kałuże pokrywały wyłożone kostką drogi i podwórza. Krople wybijały sobie tylko znany rytm na zamkniętych okiennicach

  Nie zważając na pogodę, zakapturzona postać przemierzała ulicę, stawiając prężne kroki. Ciemny płaszcz okrywał jej ramiona, dając jedynie złudzenie ochrony przed wodą. W końcu stanęła przy jednym z budynków. Zamknęła oczy i wciągnęła mocno powietrze.

  Tak. To tutaj była. Wcześniej.

  Podeszła do drzwi i pchnęła je lekko, wchodząc do ciasnego korytarza. Minęła drzwi prowadzące do bocznych pokoi. Wiedziała, że były puste. Przekroczyła próg pomieszczenia znajdującego się tuż przed nią. Panował półmrok, zachowywany przez nikłe światło lamp oliwnych. Tkaniny zwisały finezyjnie z sufitu i ścian. Na środku stał niski stolik z fajką wodną i kanapa. Siedząca na niej kobieta w średnim wieku poderwała się z miejsca. Jej długa spódnica zafalowała od ruchu.

— Przepraszam, ale nie przyjmujemy. Jeszcze przechodzimy żałobę — powiedziała.

  Postać nie odezwała się. Zamiast tego zrzuciła z głowy mokry kaptur. Słabe światło oświetliło spokojną, męską twarz. Ciemna skóra szła w parze z równie ciemnymi oczami. Rysy były idealnie symetryczne, tak jakby ktoś dokładnie wymierzył każdą część.

— Czy ostatnio tu kogoś gościliście? — zapytał mężczyzna, choć nie musiał. Znał odpowiedź.

  Kobieta zawahała się i zacisnęła nerwowo dłonie na materiale spódnicy.

— Czy to ważne? Czego pan chce?

  Mężczyzna podszedł do niej bez słowa, na co ta cofnęła się o krok. Położył jej dłonie na ramionach, zanim zdążyła uciec. Zastygła, nie mogąc się ruszyć.

  Zamknął ciemne powieki. Przed oczami zaczęły przelatywać mu obrazy. Kolorowe kształty formowały się w figury ludzi, zwierząt i przedmiotów. Widział wszystko. Od pierwszego wspomnienia czteroletniej dziewczynki, po młodość, aż po...

  Było. Znalazł. Tak dobrze znany mu wizerunek stanął tuż przed nim. Popielate włosy, choć ścięte, nadal falowały lekko na końcówkach. Zielone oczy błyszczały i dopełniały bladą, przyjazną twarz.

  Zacisnął usta w cienką linię. „A więc naprawdę wróciła" — pomyślał. Cały zadrżał.

  Powoli otworzył oczy. Trzymana przez niego kobieta zachwiała się na nogach i puszczona, upadła z łoskotem na ziemię. Mężczyzna omiótł ją obojętnym wzrokiem, po czym wyszedł, zostawiając ją zimną i bezwładną.

  Była już martwa.

***

  Hania siedziała, ogrzewając się przy ognisku. Co jakiś czas szturchała patykiem palące się drewno, posyłając drobne iskry w powietrze. Kątem oka obserwowała siedząca niedaleko Sorayę. Odkąd odeszły od grupy, dziewczyna nie mówiła zbyt wiele. Dnie spędzała w milczeniu, izolując się, a noce przepłakiwała. Spuchnięte, czerwone oczy mówiły same za siebie. Chociaż dostała od siostry damski strój, to nie ubierała go. Hania nie śmiała pytać dlaczego. Nadal czuła, że jest winna całej sytuacji.

— Alina.

  Z rozmyślań wyrwał ją głos Raiki. Dziewczyna patrzyła na nią, siedząc przy ognisku. Hania poprawiła się na swoim miejscu

— O co chodzi?

— Jak ci idzie?

  Hania zamrugała kilka razy.

— Co?

— Z medytacją. Jak ci idzie.

— Ach... Cóż... — zaczęła. Była nieco zawstydzona. — Nic się nie... Nie wydarzyło.

— Nic?

    Wzruszyła ramionami.

— Kompletnie nic.

— Hm — mruknęła Raika. — Podaj rękę.

  Hania wyciągnęła do niej dłoń, lekko skołowana. Dziewczyna ujęła ją i ścisnęła delikatnie. Zamknęła oczy. Po chwili zaczęła marszczyć brwi.

— Nic nie czuć — powiedziała cicho.

— Tak... — Hania popatrzyła w ziemię. — Tak jest od początku.

  Oparła głowę o ramię. „Może ja po prostu nie mam żadnej energii?" — pomyślała. Ale czy to było możliwe? Czy śmierć Havasa, wyjście cało z upadku do rzeki... Czy to nie były działania energii? Im dłużej o tym myślała, tym bardziej była pewna, że były. No bo jeśli nie to, to co? I dlaczego nie mogła tego zrobić świadomie? Nie udało jej się w łaźni u Anastazii, teraz nie udawało się również... O co chodziło? Mimo to musiała zapytać.

— Czy to możliwe, że... Ja nie mam układu energetycznego?

— Nie — powiedziała pewnie Raika. — Każdy go ma. Do tego brałaś udział w widzeniu. — Zrobiła krótką przerwę. — Daj mi to przemyśleć. Na pewno dojdziemy, gdzie jest problem.

  Przez chwilę żadna z nich nic nie powiedziała.

— A ty... Jak się czujesz? — zapytała cicho Hania.

  Raika milczała przez moment. Pobiegła oczami w stronę lasu z niechętną miną na twarzy.

— Jakoś idzie. Jest lepiej... Ale nie idealnie.

— Ale wracasz do siebie?

— Powoli, bo powoli... Ale tak. Wracam do siebie. Z ludźmi powinnam już sobie poradzić.

  Hania pokiwała głową i uśmiechnęła się delikatnie.

— Cieszę się.

  Raika zwróciła twarz w jej stronę. Ich wzrok się spotykał. Spojrzenie pociągłych oczu zdawało się hipnotyzować. Dwa ciemne punkty pochłaniały Hanię w całości, topiąc ją w swojej czerni. Były jak polerowane węgielki, idealnie okrągłe i lśniące. Piękne.

  Poczuła ciepło rozchodzące się po jej piersi i twarzy. Momentalnie zrobiło się gorąco. Serce przyśpieszyło i wybijało mocny rytm, który prawie mogła usłyszeć własnymi uszami. Przełknęła mocno ślinę. Jej wzrok spadł lekko, lądując na ustach dziewczyny. Były takie pełne, w kolorze o ton ciemniejszym od jej skóry. Mogłaby się pochylić, przekręcić lekko głowę i...

  Odchrząknęła nagle, odwracając wzrok. Musiała się opanować. To nie był czas na takie myśli.

— Powinnam iść już spać, jestem zmęczona... — powiedziała nagle, przechodząc na swój siennik.

  Położyła się na nim tak, aby być tyłem do Raiki. Nadal czuła rumieniec na twarzy i przyśpieszony rytm serca.

— Dobranoc — usłyszała.

  Nie miała jednak siły, ani odwagi, aby odpowiedzieć. Bała się, że coś w jej głosie mogłoby ją zdradzić. Zacisnęła więc mocno powieki, licząc, że szybko uda się jej zasnąć.

***

  Raika wpatrywała się w tańczące w ognisku płomienie. Uderzała nerwowo palcem w ziemię, próbując ułożyć wszystko w głowie. O co chodziło? Dlaczego nie czuła energii Hani? Przecież powinna była czuć cokolwiek, choćby słaby przepływ typowy dla kogoś, kto nigdy nie używał swojego potencjału energetycznego.

  Czy to możliwe, że rzeczywiście Hania nie miała energetycznego? Nie, na pewno nie. Coś innego musiało być na rzeczy.

  Raika zamyśliła się na moment. Możliwe, że jej układ był słaby. Tak delikatny, że ledwo drgał. Albo z drugiej strony...

  Pokręciła głową. Nie. To na pewno ta opcja nie wchodziła w grę. Nikt nie rodził się z energią na tyle silną, aby była aż tak stabilna. Hania musiałaby na to pracować latami. A przecież nigdy przedtem nie ćwiczyła użytkowania energii.

  Westchnęła i odwróciła się od ognia. Jej wzrok wylądował na siedzącej niedaleko Sorayi. Czarne włosy dziewczyny były rozpuszczone i opadały kaskadami na jej plecy. Siedziała tyłem do ogniska, wpatrując się w ciemne niebo.

  Raika opuściła lekko powieki. Podniosła się z ziemi i podeszła powoli do Sorayi. Usiadła tuż przy niej i również zwróciła oczy ku niebu.

Nigdy nie będzie lepiej.

  Soraya wzdrygnęła się, słysząc jej głos. Popatrzyła na nią nieobecnym wzrokiem. Raika kontynuowała:

To, co teraz czujesz... Nie minie.

  Zapanowała cisza. W oddali słychać było odgłosy świerszczy ukrytych w trawie i szumienie jej długich źdźbeł. Okrągły księżyc oświetlał wszystko dookoła srebrnym światłem.

Od dawna planowałam ucieczkę — wyszeptała Soraya. — Odkąd zrozumiałam, jaka jestem. Wiedziałam, że to jedyne wyjście jeśli... No wiesz... Ale nie mogłam, bo ja nadal... — Westchnęła. — Nadal ich kocham.

  Wzrok Raiki zmiękł lekko. Tak. Wiedziała. Może jej doświadczenia były inne, ale znała to uczucie. Była rozczarowaniem dla bliskich sobie osób w taki samym stopniu, jakim oni byli dla niej. Ten obopólny zawód trwał i powodował bolesny rozłam, na który nie było lekarstwa. Był nieunikniony. A mimo to miłość pozostawała. Bardzo trudna miłość.

I... — mówiła dalej Soraya. — Kiedy powiedziałam Waradzie... To było zupełnie przypadkiem, po prostu wspomniałam, że jej zazdroszczę no i... Ona wtedy przyznała mi, że widzi we mnie kobiecą duszę. Zaakceptowała mnie. To mi dało... Nadzieję. — Przełknęła głośno i potrząsnęła głową. — Ale byłam głupia. I przecież wiedziałam, jak to się skończy, jak ojciec zareaguje... A i tak... Gdzieś głęboko się łudziłam... Przecież... On jest moim tatą. Ja go kocham, więc dlaczego on nie może...

  Raika nachyliła się nieco w jej stronę.

Nie daj sobie wmówić, że to twoja wina.

  Soraya zdawała się wzdrygnąć, słysząc te słowa. Popatrzyła na nią i momentalnie jej oczy zaszły łzami. Szybko wytarła je krańcem rękawa.

To dlaczego czuję się, jakby była? — wyszeptała.

  Raika poczuła ścisk w klatce piersiowej. Jak dobrze to znała. Jak bliskie było jej to poczucie winy. Minęły już trzy lata, a ona nadal je czuła. Mimo że wiedziała, że nie powinna. Sama to powiedziała. To nie była jej wina.

  Wyciągnęła dłoń i położyła ją delikatnie na ramieniu Sorayi. Zwykle ludzkie łzy sprawiały, że czuła się niezręcznie. Nie wiedziała, jak ma się zachować. Ale nie w tym przypadku. Chciała powiedzieć, że będzie lepiej. Że kiedyś to uczucie przeminie. Ale prawda była okrutna.

***

  Hania przyśpieszyła kroku. Woda chlupotała pod podeszwami wysokich butów, chlapiąc na boki. Zimne krople toczyły się po wilgotnych ścianach, mocząc wodzącą po nich dłonie.

  Widzenie. Tak dawno go nie miała. Zaczęła się już martwić, że to koniec. Czuła dziwną mieszankę ulgi i strachu. Bała się tego, jak bardzo nie rozumiała, co się działo. Jednocześnie jednak kierowała nią niepohamowana ciekawość. Chciała wiedzieć, kim była osoba, która pokazywała jej to wszystko. I czego od niej chciała.

  Z bijącym mocno sercem obserwowała migoczące w oddali światło. Jak zwykle z każdą minutą nabrzmiewało i przybierało falującą, owalną formę. Gdy była już blisko, odbijając się mocno od rozmokłego podłoża, wskoczyła w sam środek świetlistego kształtu.

  Z głośnym wdechem otwarła szeroko oczy. Rozejrzała się dookoła. Była w tym samym miejscu, co ostatnio. Różnokolorowe bloki skalne otaczały ją z każdej strony. Wstała i przechodząc między nimi, ruszyła w stronę morza. Stanęła za jednym z kamieni, przypatrując się plaży.

  Na brzegu siedziała kobieta. Jej długie, płowe włosy poruszały się lekko na wietrze. Blada skóra odznaczała się na tle szarego żwiru. Melodyjny głos wyśpiewywał losowe sylaby w rytm nieistniejącej piosenki. Hania zmrużyła lekko oczy.

  Eszir. Jej... No właśnie, kim ona była? Duplikatem? Kopią? Żadna z tych nazw nie oddawała tego, co mogło je łączyć. Były takie same. Ale tylko pod względem fizycznym. Ich głosy były inne i jak się na razie wydawało-osobowości również. Więc czym były?

— Eszir!

  Hania odwróciła się w prawo. Od drugiej strony plaży nadchodził mężczyzna. Hebanowa skóra lśniła w słońcu, a kręcone włosy opadały na wysokie czoło. Uśmiechał się szeroko, stawiając spokojnie krok za krokiem.

Mariesz.

  Eszir poderwała się z miejsca i podbiegła do niego, śmiejąc się cicho.

— Przyszedłeś! — powiedziała radośnie.

— Jak mógłbym nie przyjść? — Mężczyzna ujął ją za ramiona. — Co takiego chciałaś mi pokazać?

  Kobieta zaśmiała się i zaczęła prowadzić go za rękę w stronę wody. Kiedy weszli po kolana, Mariesz podskoczył zaskoczony. Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

— Czy to...

— Ja to zrobiłam, ja!

  Eszir zaklaskała krótko, po czym wyjęła coś z wody. Na jej drobnych dłoniach skakała smukła ryba. Nie była duża, ale Hania i tak mogła dojrzeć ją z daleka. Srebrne łuski mieniły się pastelowymi kolorami, a długie płetwy falowały jak czarne wachlarze.

  Mężczyzna pochylił się nad nią, przyglądając się z ciekawością. Grube, ciemne brwi były ściągnięte, a pełne usta delikatnie otwarte.

— Ale... Jak? Co to jest?

— Nie mam pojęcia! Ha! — powiedziała Eszir.

  Jej głos przepełniony był bezgraniczną radością i ekscytacją. Mariesz popatrzył na nią niepewnie. Chwycił delikatnie jej dłonie i przejął rybę. Zwierzę podskoczyło kilka razy i wpadło z powrotem do wody.

— Och! — Eszir zakryła dłonią usta. — Nie martw się, zrobiłam ich dużo. Złapię ci kolejne...

— Nie trzeba. — Mężczyzna położył jej dłoń na ramieniu i uśmiechnął się krzywo. — Lepiej... Lepiej mi powiedz, jak to zrobiłaś.

  Kobieta uśmiechnęła się szeroko. Kiedy tylko otworzyła usta, Hania poczuła, że zaczyna spadać. Wszystko zawirowało. Fragmenty skał, żwiru i wody krążyły wokół niej z zawrotną prędkością. „Nie! Jeszcze nie!" — myślała gorączkowo. Zatkała uszy dłońmi, chroniąc się przed narastającym w siłę szumie.

  Hania.

  Hania.

— Hania!

  Obudziła się, gwałtownie biorąc oddech. Rozejrzała się dookoła rozbieganym wzrokiem. Była na swoim sienniku. Nad nią klęczała Raika, wpatrując się w jej twarz dziwnym wzrokiem.

  Przełknęła ślinę i podniosła się na łokciach. Głowa bolała ją niemiłosiernie, a gardło przypominało pustynię.

— Co... Co się stało? — wychrypiała cicho.

— Wstawaj!

— Ale o co chodzi...

— Soraya zniknęła.

  Otwarła szeroko oczy. Omiotła wzrokiem swoje otoczenie.

  Rzeczywiście. Posłanie Sorayi było puste.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro