Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TW: dyskryminacja wobec osób niepełnosprawnych, wzmianka o seksualnym wykorzystywaniu nieletnich

  Dziewczyny ponownie przepychały się przez gęsty tłum. Przez swój niski wzrost Hanna zdawała niemal się w nim topić. Było jej duszno, do tego nie miała tyle siły co Raika, aby rozpychać się między ludźmi. Nie pomagała nawet utorowana wcześniej przez drugą dziewczynę droga. Aby nie stracić swojej towarzyszki, Hania w pewnym momencie chwyciła ją za rękę. Czuła jak dziewczyna spięła się przez nagły dotyk i przez chwilę bała się, że popełniła błąd, ale nic się nie wydarzyło. Raika parła dalej bez słowa.

  Hania sama nie sądziła, że uda się jej przekonać dziewczynę do współpracy. Z tego co zdążyła zauważyć, potrafiła ona być zimna i wyrachowana, co stanowiło niekoniecznie perfekcyjny obraz osoby, której można było zagrać na uczuciach. Nie czuła się z tym dobrze, ale inaczej nie dało się nazwać jej żałosnej próby poproszenia o pomoc. Żałosnej, aczkolwiek udanej próby.

  Kiedy udało im się wyjść poza granice placu, dziewczyny odetchnęły głęboko. W końcu mogły zaczerpnąć świeżego powietrza. Raika gwałtownie puściła rękę Hani i zrobiła krok do tyłu.

— Bez dotykania. Tak na przyszłość - powiedziała z wrogim wyrazem twarzy.

  Hania pokiwała lekko głową. Nie miała zamiaru dociekać skąd aż taka awersja dziewczyny do wszelkiego rodzaju kontaktu, ani próbować jej zmienić. Nie śpieszyła się do grobu.

— Gdzie teraz?

— Musimy znaleźć cyrk. Pewnie będzie to kolorowy namiot, albo coś podobnego — powiedziała Raika i ruszyła przed siebie. Hania podążyła za nią, próbując dotrzymać jej kroku.

— Cyrk?

— Tak. Cyrk, opera, teatr... jeden pies! Valentin spędził w takim miejscu dzieciństwo. Podejrzewam, że właśnie tam go znajdziemy.

  Hania zdziwiła się nieco. Nigdy nie zgadłaby, że mężczyzna mógł kiedyś występować w cyrku. Chociaż po dłuższym zastanowieniu się nabierało to dużo sensu. Valentin był do bólu charyzmatyczny, teatralny i po prostu piękny. Miał wszystko, czego potrzeba do przyciągnięcia uwagi. Możliwe, że jego umiejętności posługiwania się energią były pierwotnie używane do zabawiania widowni.

  Dziewczyny błądziły po labiryncie ciasnych, kamiennych ścieżek między budynkami. Im dalej znajdowały się od placu, tym mniej ludzi spotykały. Odstępy między kamienicami robiły się coraz szersze. Nigdzie jednak nie widać było namiotu cyrkowego, ani niczego co by go przypominało. Mijały jedynie kolorowe szyldy sklepów i piekarni, na których napisy zostały wykonane w języku newaryjskim z drobnym tłumaczeniem na język hieroński znajdującym pod spodem. Hania przyglądała się im dokładnie, na wypadek gdyby któryś z nich nosił nazwę „cyrk" albo „teatr". Sprawdzała też liczne ogłoszenia przyklejane na murach. Bez skutku.

  Spojrzała na trzymaną przez siebie ulotkę. Znalazła ją na ziemi, gdy tylko otworzyła oczy w widzeniu. Jak na złość informacje na niej zawarte były zapisane jedynie w języku newaryjskim. Nie znała go, aż tak daleko jej wiedza o tym regionie nie sięgała.

  Nagle została mocno szarpnięta. Zerknęła przestraszona na Raikę, która trzymała ją za kołnierz.

— Co się...

— Spójrz przed siebie.

  Hania zwróciła wzrok we wskazanym miejscu. Kilka kroków dalej znajdowała się ciemna nicość. Droga i domy obok nagle urywały się, tworząc głęboką przepaść. Widocznie razem z Raiką musiały dotrzeć do jednej z granic widzenia.

— Co by się stało, gdybyśmy tam weszły? — zapytała z ciekawości Hania.

— Nic. Obudziłybyśmy się. No i byłby to koniec gry.

  Nie pozostało im nic innego jak pójść z powrotem w kierunku placu. I tym razem Hania przyglądała się wszystkiemu dookoła. Od strony placu dobiegała skoczna muzyka i wrzawa bawiących się uczestników festiwalu.

  Nagle coś zwróciło jej uwagę. W jednej z uliczek stał wysoki budynek. Znajdował się w głębokiej wnęce między dwoma kamienicami, przez co wcześniej, gdy szły w drugą stronę, był on niemal niewidoczny. Ciemna fasada przyozdobiona była pozłacanymi płaskorzeźbami wykonanymi z grafitowej skały. Przedstawiały przerysowane grymasy twarzy, od karykaturalnie wygiętego uśmiechu po lejące się po policzkach ogromne łzy.

  Hania bez słowa podeszła do głównego wejścia. Słyszała za sobą kroki podążającej za nią drugiej dziewczyny. Pod wielkim napisem w języku newaryjskim znajdowało się drobno napisane tłumaczenie.

— Muzeum Dziwactw... — przeczytała cicho.

  Raika podeszła bliżej drzwi i szarpnęła za klamkę. Okazały się być zamknięte, co wywołało zdenerwowane sapnięcie z jej ust.

— To musi być to. Nic lepszego tu nie znajdziemy — powiedziała i popatrzyła na Hanię. — Na pewno jest tylnie wejście.

  Hania przytaknęła. Pobiegła sprawdzić, czy z głównej drogi odchodzi jeszcze jedna ścieżka. Rzeczywiście między jednym rzędem kamienic a drugim znajdowała się wąska alejka. Była ona jednak odgrodzona od reszty płotem.

— Podsadzę cię i przejdziesz na drugą stronę — usłyszała nagle za plecami głos Raiki.

  Wzdrygnęła się i popatrzała na stojącą za nią dziewczynę.

— A ty?

— Dam radę przejść górą sama.

  Raika stanęła pod ogrodzeniem i założyła dłonie, tworząc swego rodzaju stopień. Hania postawiła na nim jedną nogę i chwytając się krawędzi płotu, przełożyła nad nim drugą. Spuściła się powoli na ziemię i zrobiła kilka kroków do tyłu. Dla Raiki pokonanie tej przeszkody nie było dużym wyzwaniem. Po prostu korzystając siły wybicia wdrapała się na podgniłe deski, skąd zeskoczyła.

— Chodź. Zostało mało czasu - powiedziała i otrzepała brudne od buta Hani ręce.

  Drzwi do muzeum nie musiały szukać długo. Były najbardziej zdobne i wyróżniały się na tle prostych, drewnianych portali, z których część nawet się nie domykała. Hania nacisnęła delikatnie klamkę. Odetchnęła z ulgą, kiedy drzwi ustąpiły, otwierając się bezszelestnie.

  Ostrożnie stawiając kroki, weszły do środka. Raika szła pierwsza. Pochylona skradała się, wodząc ręką po obitej bordowym aksamitem ścianie. Na końcu korytarza znajdowała się długa kotara wykonana z podobnego materiału. Raika odchyliła ją delikatnie, zaglądając do środka.

  W pomieszczeniu panował półmrok. W powietrzu unosił się dziwny, mdły zapach. Przez wąskie, zasłonięte ażurowymi firankami okna wlatywały stłumione promienie słoneczne, tworząc geometryczne wzory na kamiennej podłodze. W kilku miejscach stały zamszowe meble, ale tym, co najbardziej zwracało uwagę, były klatki. Wysokie pręty wbite w posadzkę i sufit tworzyły ciasne cele ustawione jedna obok drugiej.

  W środku znajdowali ludzie w kolorowych strojach z jedwabiu. Kilka osób niskorosłych siedziało w kącie w towarzystwie dwóch kobiet zrośniętych tyłem głowy. Mężczyzna bez nóg gwizdał coś pod nosem, bawiąc się źdźbłem słomy. Dziewczynka z deformacją twarzy spała spokojnie na kolanach chłopaka z dodatkową ręką wystającą mu zza krańca koszuli. Kobieta z zarostem na twarzy czesała długie, jasne włosy drewnianym grzebieniem. I na samym końcu pokoju, zaraz przy jednym z okien siedziało skulone dziecko. Białe loczki opadały mu na plecy i twarz, którą opierało na kolanach.

— Brawo kochane, znalazłyście mnie! - powiedział rozradowany Valentin, gdy tylko je zauważył. 

  Hani dziwnie było słuchać jego dziecięcego głosu. W połączeniu z jego teatralną manierą mówienia stanowił dziwną hybrydę siedmiolatka i dorosłego człowieka. Dziewczyny wyszły powoli z ukrycia. Choć wcześniej ludzie wykreowani w widzeniu reagowali na ich obecność, tym razem zdawały się być one dla nich niewidzialne.

— Tak, oni nas nie słyszą i nie widzą. Stwierdziłem, że teraz to niepotrzebne — kontynuował Valentin. Wstał z ziemi i oparł chude ręce na prętach klatki - Czyż nie byłem śliczny? Dziecko białe jak śnieg, którego wzrok topnieje w słońcu. Tak mnie nazywali.

  Żadna z dziewczyn nic nie powiedziała. Nie było też nic, co mogły powiedzieć. Nazwa „Muzeum dziwactw" nabierała teraz nowego, upiornego znaczenia. Hania jeszcze raz przejechała wzrokiem po zamkniętych w celach ludziach. Szczególnie bolesny był dla niej widok śpiącej dziewczynki. Musiała mieć najwyżej trzy latka. Okrągła twarzyczka nabrzmiała była od okrągłych guzków i sina z jednej strony. W pomieszczeniu panował chłód, a ona miała na sobie jedynie letnią, różową sukienkę bez rękawków.

— Co to za miejsce... — wydusiła z siebie.

— Myślę, że nazwa mówi sama za siebie — powiedziała cicho Raika.

— Cóż, ten oto niezbyt ładnie pachnący przybytek to ulubiona rozrywka ludzi w każdym wieku. Jeden wielki spektakl obdarcia z człowieczeństwa innych. Ale hej, jesteśmy szczęśliwcami! Codziennie nam to przypominano. Zawsze mogliśmy skończyć w rowie. — Valentin uśmiechnął się szeroko.

— Ale czemu takie coś miałoby w ogóle powstać? — zapytała Hania łamiącym się głosem.

— Jak to czemu? Ludzi od zawsze bawiło nieszczęście innych. Taka ludzka natura. Im tragiczniejsza historia tym bardziej przyciąga ona ludzi. Mistrz Rukon uwielbiał opowiadać ckliwe historie o tym, jak ocalił nas z okrutnych szponów losu i dał azyl. To zwabiało tłumy.

— Nie wierzę w to. To znowu jakiś twój chory wymysł. Perfidne kłamstwo - próbowała to sobie desperacko wytłumaczyć Hania.

— Oj słońce... Świat cię kiedyś zje. — Westchnął Valentin.

  Rozległo się pstryknięcie. Zaraz potem wszystko zaczęło się rozlewać. Widzenie się zakończyło.

***

  Valentin dotrzymał słowa. Dziewczyny zostały uwolnione wczesnym rankiem. Esme i wagon razem z całą zawartością zostały im zwrócone. Hania stała w oddali, głaszcząc powoli klacz. Rozluźniona twarz układała się w zamyśloną minę, a jasne ręce przesuwały się spokojnie po pysku zwierzęcia.

  Raika przypatrywała jej się z daleka. Po chwili odwróciła wzrok i weszła do jednego z namiotów. Valentin siedział przy okrągłym stole, pijąc spokojnie herbatę z filiżanki.

— Dałeś nam wygrać, prawda?

  Mężczyzna uśmiechnął się lekko i odłożył na bok naczynie wypełnione do połowy parującym płynem. Nie patrzył jej w oczy. Nie widział sensu w udawaniu przed Raiką, że dostrzega je na tle brązowej plamy, jaką stanowiła dla niego jej twarz.

— Nie powiedziałbym. Zadanie było trudniejsze, jeśli znało się tylko jedną ze wskazówek.

  Valentin zaprosił Raikę gestem, aby usiadła naprzeciw niego. Raika zajęła wskazane miejsce i przesunęła się do stołu.

— Od początku nie miałem zamiaru was wydawać kościołowi — powiedział spokojnie mężczyzna, nalewając Raice do filiżanki trochę gorącej herbaty.

— To po co była ta szopka?

  Valentin wzruszył ramionami i podał jej napój oraz łyżeczkę do cukru, chociaż wiedział, że dziewczyna jej nie użyje.

— Byłem znudzony. Cieszyłem się, że cię spotkałem.

— Mam w to uwierzyć?

— Oczywiście. Jesteśmy przyjaciółmi.

— Daleko nam do nich.

  Raika upiła łyk herbaty. Pachniała jaśminem i miała lekko słodki posmak. Czuć było w niej również nutę kardamonu.

— Cóż, ty moją jesteś. A przynajmniej najbliżej ci do tego miana ze wszystkich osób, które znam.

— Czy tamto widzenie było w pełni zgodne z prawdą? — zapytała, szybko zmieniając temat. Słowa Valentina zaczęły przedostawać się do jej serca, co było niebezpieczne. Nie chciała pozwolić, aby zaczęło jej na nim zależeć. To w żadnym wypadku nie mogło skończyć się dobrze.

— Było. Ale i tak mi nie uwierzysz.

   Nie wiedziała, jak ma to skomentować. Miał rację. Valentin był królem chaosu i kłamstw. Z tego słynął i na tym polegało jego życie. A mimo to wydawał się być teraz inny. Tak jakby budowana od lat maska spadła i roztrzaskała się na ziemi. Siedział przed nią prawdziwy, ludzki Valentin z krwi i kości. Ale nawet ta pozornie naga i pozbawiona fałszu wersja mężczyzny wydawała się być dla Raiki ułudą.

— Jeśli było, to dlaczego nam je pokazałeś? To wyglądało na bardzo prywatne wspomnienie.

— Właściwie, to po nic. Po prostu twoja towarzyszka ma wrażliwe serce. Przedstawienie siebie jako ofiary zmiękcza wizerunek, a nie chciałem pozostawić po sobie jednoznacznie złego wrażenia.

  Valentin zrobił krótką przerwę, po czym nachylił się nieco w stronę Raiki. Widziała, jak jego tęczówki drgają w ciągłym oczopląsie.

— Odkąd pamiętam, nienawidziłem wszystkiego wokół siebie. Każdego dnia wyobrażałem sobie, w jaki sposób zabiję wszystkich z muzeum. Nigdy nie płakałem, nawet kiedy po raz setny dostawałem batem. Wiedziałem, że kiedyś to ja będę przyczyną ich krzyków i łez. Że oni wyleją ich dla mnie morze, a ja z ich powodu nie uronię ani jednej.

  Valentin upił łyk herbaty i odetchnął.

— I tamtego dnia mi się to udało - kontynuował. — Gdy weszliśmy na scenę, po prostu patrzyłem na twarz Mistrza Rukona i myślałem. O tym jak smagał mnie batem, aż na plecach miałem jedną wielką krwawą miazgę. O tym jak oddawał mnie zasapanym, starym dziadom za kilkanaście wikli. O tym jak wypalił mi swoją pieczęć na klatce piersiowej. Czułem, jak ta nienawiść kotłuje mi się w głowie, aż cała zaczęła mnie boleć. I wtedy stało się. Jego łysy łeb wybuchł z hukiem, obryzgując wszystko wokół krwią i częściami pustego mózgu.

  Raika słuchała go uważnie. Kłamałaby, gdyby powiedziała, że historia Valentina w żaden sposób jej nie przejęła. Nie była z kamienia, miała serce zdolne do empatii. Uważała jednak, że najbezpieczniej było trzymać tę część siebie ukrytą głęboko w zakamarkach własnego umysłu.

— Po co mi to mówisz?

— Wiem, że masz swoje własne, akademickie spojrzenie na to czym jest napędzana energia. Ale z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że jej źródłem są właśnie emocje. Im bardziej rozdzierające i silne, tym potężniejsza powstaje z nich energia.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

  Nastała cisza. Valentin wyglądał na zamyślonego przez dłuższą chwilę, po czym na jego twarz ponownie wkradł się jego typowy szeroki uśmiech.

— A tak pierdole od rzeczy...

  Raika nie pytała więcej. Nie wiedziała, czy chce pytać. Na koniec dnia i tak nie brała słów Valentina na poważnie. Dziewczyna dopiła herbatę i opuściła namiot bez słowa.

— Bądź zdrowa Raiko z Mihaan, bez ciebie świat stałby się jeszcze nudniejszy! — usłyszała za sobą.

  Hanię znalazła siedzącą już w wagonie. Patrzała nieobecnym wzrokiem na trzymany przez siebie pakunek.

— Hej... — zagaiła Raika. 

  Dziewczyna wzdrygnęła się i skierowała wzrok w jej stronę.

— Hej.

Hanna uśmiechnęła się delikatnie. Po chwili niezręcznej ciszy wręczyła jej pakunek.

— Dostaliśmy mięso jastrzębia równinnego. Ktoś z obozu go upolował. Powiedzieli, że dobre, chociaż ja nie wiem. Nigdy nie jadłam. Jadłam za to króliki, a one chyba są jedzone przez jasterzębie więc... Może jastrząb też będzie dobry...

  Raika próżno walczyła, żeby się nie zaśmiać. Musiała przyznać, że nerwowy słowotok Hani był dość zabawny. Ukryła to jednak strategicznym odwróceniem głowy.

— Nie wiem, czy to zjemy. Może być zatrute — powiedziała po chwili.

— Teraz o tym myślisz? Pozwoliłaś gotować dla siebie zupełnie obcej osobie. — Hania odbiła piłeczkę.

  Raika ucichła. Trafne spostrzeżenie. Rzeczywiście nie było to zbyt mądre posunięcie z jej strony. Na początku tak bardzo patrzyła na Hanię z góry, że nawet nie pomyślała o tym, iż druga dziewczyna mogłaby spróbować ją otruć.

— Jedziemy teraz do Marvich. Wyruszamy od razu — zmieniła temat, aby zachować twarz. Hania chyba nie dała się na to nabrać, bo zaśmiała się dźwięcznie, zakrywając usta ręką.

  Dziewczyna usiadła na koźle i poprawiła ułożenie cugli w rękach. Mając pewność, że nikt jej nie widzi, uśmiechnęła się delikatnie pod nosem. Gdy tylko Hania zabrała miejsce obok niej, dziewczyna popędziła Esme do kłusu. Mogły w końcu wrócić na szlak.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro