~ Rozdział 58 ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marcel

Chłód poranka osiadał na twarzy, gdy żwawym krokiem z rękami w kieszeniach, szedłem do pracy. Większość ludzi jeszcze spała, ja musiałem zarobić na byle jaki byt. Z samego rana pomagałem w wywożeniu śmieci, później jechałem na budowę, gdzie spędzałem czas do wieczora. Płacili słabo, a ja pracowałem bez umowy. Nie mogłem narzekać. Nie chciałem podawać swoich danych, a jako „nie wiadomo kto" i bez wystarczającej znajomości języka na więcej liczyć nie mogłem. Mieliśmy sąsiada Polaka i to on pomógł mi znaleźć jakiekolwiek zajęcie. Sam nie był przykładnym obywatelem, więc potrafił zakręcić się tu i tam. Weronika sprzątała na budowie, na której pracowałem. Mama zajmowała się Kubą, piekła ciasta, lepiła pierogi i co tam jeszcze mogła. Pomogłem jej założyć fałszywe konto na różnych stronach, gdzie się reklamowała i zbierała zamówienia.

Nasze niewielkie mieszkanie nie miało wysokich standardów. Żadne z nas nigdy wcześniej nie musiało mieszkać w tak kiepskich warunkach. Dwa pokoje z obdrapanymi ścianami, grzyb w łazience, wilgoć na oknach. Stukające kaloryfery ciągle się zapowietrzały, nie dając ciepła. Gdy się wprowadziliśmy było wiele gorzej... wiele. Jednak kobiety Wspólnoty dbanie o dom miały we krwi, więc swoimi magicznymi sztuczkami doczyściły piekarnik i wannę, której widok obrzydzał. Stare okna zyskały ładny wygląd, a łóżka przestały straszyć nieświeżością. Nawet brzydkie żółte kafelki w łazience zaczęły ładnie błyszczeć, a podłogi przestały się kleić.

Ile razy chciałem się poddać? Mnóstwo. Miałem ochotę wpakować wszystkich w pociąg (samochód sprzedaliśmy) i wrócić na stare śmieci, biorąc na siebie wszelkie konsekwencje. Ciągle jednak powtarzałem sobie, że potrzebujemy czasu, a wszystko się ułoży. Jeszcze nie wiedziałem, czy mam rację, czy sam siebie okłamuję.

Największym problemem był dla mnie brak dokumentów. Nie miałem na to czasu, wyjeżdżając z Polski. Tutaj nikogo nie znałem. Gdybym miał fałszywe nazwisko, mógłbym podjąć normalną pracę, zdobyć ubezpieczenie zdrowotne, wynająć legalnie mieszkanie i wszyscy odetchnęlibyśmy z ulgą. Na razie mieliśmy ciągle pod górkę i ciągły wiatr w oczy. Wiedziałem, że nas szukają, więc bałem się zrobić jakikolwiek krok. Musieliśmy czekać... I trzymać się nadziei na lepsze czasy.

Wieczorami, gdy kładłem się spać obok Kuby, słyszałem, jak Weronika płacze w wannie. W naszych rozmowach twierdziła, że poszłaby za mną wszędzie. Jednak widziałem jej nieszczęście. Tęskniła za bliskimi. Czuła się samotna i przegrana. Nigdy nie musiała pracować, a już na pewno nie fizycznie. Nie tak wyobrażała sobie małżeństwo i macierzyństwo. Miała lśnić w blasku mojego nazwiska i skupić się na synu. Na razie wychowywała go głównie z moją matką, bo ja rzadko bywałem w domu. Przynosiłem grosze, więc wszyscy musieliśmy pracować, żeby nie paść z głodu. Mojemu synowi też wiele brakowało.

Nie sądziłem, że mógłbym to przyznać, ale tęskniłem za Wspólnotą. Tam by do tego nie doszło. Ten jeden jedyny kontakt z Kwiatkowskimi zasiał w nas smutek na wiele kolejnych dni. Musiałem ich zobaczyć, żeby pozbyć się ciężaru sumienia. Potrzebowałem dowodu, że skazanie własnego ojca na śmierć w męczarniach miała jakikolwiek cel. Wiadomo, uratowaliśmy Julii życie, to już wiele. Jednak chciałem zobaczyć, że im się wiedzie, że naprawili swój świat, że nie stracili kolejny raz dziecka. I udało się. Ich uśmiechy, wielgachny brzuch Julki i to szczęście Tymona z powodu córki wynagrodziły mi wszystko. Dobrzy ludzie powinni żyć spokojnie.

Trzymałem się nadziei, że i my zaznamy w końcu spokoju, dostatku i dobrego życia.
Miałem schowaną pewną sumę pieniędzy, którą ukradłem ojcu, ale nie mogłem jej wydać. Potrzebowałem ich na kupno nowych dokumentów na czarnym rynku, czy ewentualną wizytę u lekarza, gdyby coś się komuś stało. Przecież nie byliśmy ubezpieczeni w tym państwie, więc zabiliby nas rachunkiem. A gdybyśmy nie zapłacili, nigdy nie wiadomo, czy nie zaczęliby nas szukać, wysyłając pismo... do Polski. Ktoś zajrzałby do naszej skrzynki i od razu wiedziałby, gdzie jesteśmy.

Lepiej było zachować ostrożność, dopóki nie znudzą im się poszukiwania.

Najlepiej na tym wszystkim chyba wyszła moja matka. Nic jej nie przeszkadzało, niczego się nie bała, nie narzekała i nie płakała. Nie znałem jej od tej strony. Narodziła się na nowo bez mojego ojca. Codziennie okazywała nam wdzięczność, że zabraliśmy ją ze sobą. Weronikę traktowała jak najlepszą przyjaciółkę, dbała o mnie i wnuka. Była ramieniem, na którym mogliśmy się oprzeć. Nie sądziłem, że jest tak silna i pracowita. A z drugiej strony, jak mogłoby być inaczej, skoro przeżyła tak wiele? Niby to kolejna osoba do wykarmienia, a jednocześnie bez niej byłoby nam o wiele trudniej. O wiele...

W wolne popołudnie, które zdarzało się rzadko, zasiadłem do komputera. Codzienność coraz bardziej odciskała piętno. Weronika i mama wyszły na zakupy, a ja zostałem z Kubą i uznałem, że to idealna okazja, żeby zdobyć to, czego potrzebowałem najbardziej. Nową tożsamość. Nie poszło mi tak łatwo, jak sądziłem. Kuba nie dał mi wystarczająco czasu, a i ja chyba straciłem to coś. Pewność siebie. Teraz miałem wiele do stracenia, swoje jedyne pieniądze i bałem się oszustwa. Niby miałbym pójść na policję i zgłosić, że zostałem okradziony chcąc kupić fałszywe dokumenty? Zdałem sobie sprawę, że ucieczka nie była tylko ucieczką. Ja tutaj nie miałem nikogo... Nie znałem ani normalnych ludzi, ani tych, z którymi wiedziałem, że można robić interesy. Do poprzednich nie mogłem się odezwać, bo po nitce do kłębka...
Kolejny raz miałem ochotę nas spakować i wsiąść w pociąg. Brakowało mi już sił...

Głośno zaburczało mi w brzuchu. W tym samym momencie Kuba się uderzył i rozpłakał. Zostawiłem komputer, sprawdzając, czy syn nie zrobił sobie krzywdy, a wtedy wróciła mama z Weroniką, więc pomogłem rozpakować zakupy. Chciałem przyspieszyć ten proces, żeby móc w końcu zjeść obiad. A kiedyś otwierałem portfel i stołowałem się gdzie chciałem. Raz na wozie, raz pod wozem. Mawiają, że życie to podróż i coś w tym jest. Właśnie znalazłem się na stacji „Wypizdowie Górne". Czyli w miejscu, gdzie nie ma już dróg. A na pewno nie ma tych na skróty. Są tylko te usłane ostrymi kamieniami, a my szliśmy boso.

*****

Podrapałem się po brodzie, czyli dość długim zaroście, gdy skończyłem jedną pracę i szedłem do drugiej. Zorientowałem się, że nie zabrałem ze sobą śniadania. Wściekłem się na samego siebie. Jeszcze wiele godzin pracy przede mną, a ja nie miałem przy sobie nic do jedzenia. Stanąłem przed piekarnią, bijąc się z myślami. Wszedłem do środka niby tylko sprawdzić, co mają. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że upadnę tak nisko. Wpatrywałem się w gotowe kanapki, a coś wewnątrz mnie rozrywało się na kawałki. Musiałem wybrać, czy kupię sobie śniadanie, czy coś dla syna. Bolał mnie widok tych wszystkich pączków, czekoladowych ciastek, sałatek owocowych. Nie mogłem kupić wszystkiego, choć bardzo chciałbym dać mu samą gwiazdkę z nieba. Nie potrafiłem. Zrobiłem krok w tył, postanawiając jakoś wygrać z głodem przez jeden dzień. Pocieszała mnie myśl, że wracając z pracy za te same pieniądze kupię coś, czym podzielę się ze wszystkimi domownikami. Każdy z nich zasługiwał na coś dobrego. Tak bardzo chciałem zobaczyć radość dziecka, gdy wręczę mu wafelek. Uśmiech Weroniki, gdy będę miał drugiego dla niej. To było tego warte, naprawdę.

Odwróciłem się za siebie zbyt energicznie i przypadkowo uderzyłem kogoś barkiem. Wyższy ode mnie mężczyzna rzucił wiązanką przekleństw w języku rosyjskim. To umiałem. Przekleństwa to coś, czego uczę się najłatwiej. Podniosłem głowę, chcąc przeprosić łamanym rosyjskim. Nie potrzebowałem problemów. Nie mogłem trafić na pogotowie. Z policją też nie chciałem mieć do czynienia. I jedni i drudzy wymagaliby danych osobowych i pozostałby po mnie ślad.

Jednak zamilkłem, nie umiejąc pozbierać się z szoku. On też. Zapomniałem już, jak zniszczoną miał twarz. Kiedyś był nawet przystojny, o ile mógłbym jakkolwiek obiektywnie to ocenić. Dziś miał blizny, opadający kącik oka, krzywy policzek, wcześniej wielokrotnie szyty, bo Tymon zniszczył to, co naprawił lekarz.

Jakie to uczucie spotkać brata po sześciu latach? NIE. DO. OPISANIA.

– Co ty tu robisz? – wydukałem, odzyskując oddech.

– Mieszkam. – Wzruszył ramionami. – Ciebie też się pozbyli? Zrzucili w głąb Rosji jak wyrzutka? Dziwne, że tak blisko mnie.

– W pewnym sensie. – Spuściłem głowę.

– Tymon „Niszczyciel twarzy" ci to zrobił? – Wskazał palcem na bliznę, której część przykryłem zarostem.

– Nie, ktoś inny.

– Chyba mamy sobie wiele do opowiedzenia. – Uśmiechnął się do mnie, wyglądając przy tym jeszcze straszniej. – Chodź, zabiorę cię na śniadanie.

– Właściwie to śpieszę się do pracy.

– Masz pracę? Wartą tego, żeby nie pójść ze mną na śniadanie?

– Jedyną, za którą nakarmię rodzinę.

– Rodzinę? – Z wrażenia zrobił krok w tył.

– Mam żonę i syna. Mama też przyjechała ze mną.

– Nie wierzę. Mama? – Potrząsnął głową i potarł twarz. – Mogę się z wami spotkać?

– Jasne, czemu nie... Jednak nie dziś. Jak mówiłem, śpieszę się do pracy. Wywalą mnie. – Zrobiło mi się jakoś lepiej, że spotkałem tutaj kogokolwiek. Wiem, Sławek nie był wiele lepszy od mojego ojca. To zły człowiek, ale bardzo dobry brat.

– Nielegalna i słabo płatna? – Spojrzał na mnie ze zrozumieniem. – Pierdol ją. Ja się wami zaopiekuję.

– Nie jesteś przypadkiem pilnowany przez tych, o których nie powinienem mówić na głos? Bo ja ich unikam i nie chciałbym, żeby ktoś zobaczył nas razem. Wybrałem mieścinę na uboczu, gdzie nasi nie istnieją, a znalazłem ciebie? Nie wiem, jak ja te mapy sprawdzałem. – Zaśmiałem się z niewyobrażalnej sytuacji.

– Pilnują mnie, pilnują. Przez te lata nauczyłem się, jak z nimi grać. Nie ma tu naszych, a inni na usługach naszych. – Klasnął w dłonie. – Co będziemy tu stać i gadać. Od dziś nie pracujesz tam, gdzie pracujesz. Ja się tu odnalazłem, zadomowiłem, więc ci pomogę. Chodź, zjemy coś i wszystko mi opowiesz, a później kupimy obiad i poznam twoją rodzinę. Ciekawe, co powie mama... – Objął mnie ramieniem, wyprowadzając z piekarni.

Wyszedłem z bratem, choć nie zamierzałem opowiadać mu szczegółów. Nie przyjąłby dobrze faktu, że praktycznie własnymi rękami zabiłem ojca, chroniąc Kwiatkowskich. Nie zrozumiałby. W tym sensie byli tacy sami.

Nie wiedziałem jednak, że spotkanie brata po sześciu latach, okaże się punktem zwrotnym w życiu nas wszystkich. Do głowy by mi nie przyszło, że nasze losy potoczą się właśnie w ten sposób.

Początek stanie się końcem, a koniec początkiem. Bo to był początek końca, który dla jednych okaże się nowym początkiem, a dla innych smutnym końcem.
Jedni odzyskają życie, inni go stracą.

^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro