Rozdział 21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Marcel

Pospiesznie wsunąłem teczkę między księgi Kwiatkowskich. Tam nikt nie będzie jej szukał. Później ostrożnie, lecz w miarę szybko sprzątałem bałagan, którego narobiłem. Nie miałem zmiotki, jedyna niewielka miotełka, będąca w tym pomieszczeniu, służyła do ściągania kurzu z ksiąg. Nie nadawała się do podłóg. Dlatego brałem kawałki gruzu z dłonie i wyrzucałem go w różne miejsca w obu pomieszczeniach. Tak, żeby nikt nie zwrócił uwagi na niewielkie kamyczki pod regałami. Wziąłem kolejną chusteczkę. Wytarłem dłonie i spodnie. Zamknąłem ze sobą drzwi i uciekłem na górę, żeby kupić sobie czas.

– Skończył pan, panie Matrys? – Uśmiechnął się do mnie Łukasz.

– Nie, idę do łazienki tylko.

– W porządku. – Kiwnął głową, po czym wrócił do swoich obowiązków. Zgadywałem, że aktualnie jego obowiązkiem był Pasjans, Klondike lub Candy Crush.

Umyłem ręce i wróciłem do niego z przyjacielskim uśmiechem.
– Idziemy zapalić?

– Pewnie. – Wstał, zabierając swoje fajki z blatu i podając moje, które tu zostawiłem. Co oznaczało, że w budynku nie było nikogo poza mną. Wtedy nie mógłby wyjść ze mną na zewnątrz. Miałem więc czas.

– Jak udało się mianowanie Kryspina? – zagadał, zaciągając się papierosem.

– Dobrze. W końcu to Brochowiak. Będzie z niego dobry Alfa.

– Zgadzam się. Młody naprawdę się stara.

– Wiele już tu widziałeś, to swoje wiesz.

Najpierw spojrzał na mnie niepewnie, ale widząc u mnie spokój, uśmiechnął się.
– Nie jestem tu nikim ważnym, co nie znaczy, że nie jestem uważny.

Zgodziłem się z nim kiwnięciem głowy.
– Wiele już widzieliście, wszystkich znacie to i umiecie wyciągać wnioski.

– Niby ma pan rację, a jednak wciąż potraficie nas zaskoczyć. Jest pan tego najlepszym przykładem.

– Nie przepadaliście za moją rodziną, co?

Uciekł gdzieś wzrokiem, zaciągając się ponownie.
– Panie Matrys, to nie tak. Owszem, do niektórych rodzin mamy większą sympatię, ale jednocześnie szanujemy wszystkie Alfy i ich rodziny. Po prostu przy niektórych nie mogliśmy nawet zbyt głośno oddychać, żeby nie usłyszeć jakiejś reprymendy.

– Czyli przy Matrysach. – Uśmiechnąłem się szeroko, żeby wiedział, że nie bolą mnie jego słowa. Szczerze powiedziawszy, miałem w dupie, co strażnicy myśleli o mojej rodzinie. Potrzebowałem jednak teraz Łukasza po swojej stronie. Musiał sobie spokojnie siedzieć i zająć się graniem w jakieś diamenciki, żeby nie sprawdzać, jak długo siedzę w piwnicach.

Zgasiliśmy fajki, po czym wróciliśmy do budynku. Ze spokojem napiłem się wody, chociaż miałem ochotę biec do archiwum.
– Jeszcze chwilę mi to zajmie. Nie umiem znaleźć wstążki.

– Mam tu jakieś. – Otworzył szufladę. – Jaki kolor pan potrzebuje?

– Fioletowy.

Podał mi ją.
– Do zobaczenia. – Machnąłem mu, wracając tam, skąd wcale nie chciałem wychodzić.

Najpierw szybko, lecz starannie wypełniłem księgę Kryspina. Musiałem to zrobić dla własnego dobra. Gdyby ktoś tu wszedł, miałby dowody, że ciężko pracuję. Zapisałem datę, wypisałem świadków i to, że mianował go Tymoteusz Kwiatkowski. Ogólny, niczym niezakłócony przebieg, i fakt, że złożył słowa przysięgi, co czyniło go młodym Alfą.

Na końcu zaznaczyłem, że wpis stworzył Marcel Matrys i się podpisałem. Szybko wpiąłem w jego księgę kolejną wstążkę do kolekcji, po czym wstałem i podszedłem do regału Kwiatkowskich.

Cóż za ironia, że teczkę wsunąłem pospiesznie między Julię i Tymona. Nawet na to nie patrzyłem, liczył się dla mnie czas. Z namaszczeniem rozłożyłem na stole dowód istnienia tej kobiety i zacząłem przeglądać fakty z jej życia.

Urodziła się na wsi, na której aktualnie Wspólnota już nie istniała. Młodzi wyjechali do miast, pożenili się i założyli rodziny. Ci, co zostali, dawno poumierali. Podobno była bardzo zdolna, znała się na ziołach, co zostało podkreślone kilkukrotnie i zamaszyście. Podejrzewali ją o coś? Że niby czarownicą była, czy jak?

– To czarownica jest... – zagrzmiał mi w głowie wesoły głos Tymona, na co się otrzepałem.

Sprawdziłem linię jej rodziny i nie wyglądało na to, żeby była spokrewniona z kimkolwiek z nas.
Zaraz, zaraz. – Podniosłem się i sięgnąłem księgę Julki, a później poszedłem po akta jej rodziców.

Jedna z gałęzi jej matki się dziwnie urywała. Zmarszczyłem brwi, szukając dalej. Grzebałam w pokoleniowych papierkach. Matka Julki miała dziwną rodzinę. Często się przemieszczali, więc informacje o nich zapewne były rozsiane po różnych regionach. I wtedy rzuciła mi w oczy nazwa tej samej wsi. Nie pochodziła stamtąd matka Julki, nawet nie jej babcia, a jakaś ciotka. Była tu o niej niewielka wzmianka. Popełniła samobójstwo, choć nie wykluczono, że nie było to samobójstwo. Nigdy jednak nie znaleziono żadnych śladów. Tylko mała dziewczynka, córka tej kobiety, wciąż twierdziła, że ktoś był w ich domu.

– Co jest, kurwa? – Potarłem czoło, bo zbyt wiele informacji przelewało mi się ręce. Nic z tego nie rozumiałem. – Kim była „córka tej kobiety?" Jak się nazywała?

Jaki związek mogła mieć jakaś daleka ciotka Julki z Julką. Nawet nie byłem pewien, czy z tą ciotką wiązały ją prawdziwe więzy krwi, mogła przecież wejść do tej rodziny poprzez małżeństwo. Podobieństwo Julii Brakowiak i naszej Julki było uderzające, ale nie było wzmianki o tym, żeby te trzy kobiety cokolwiek łączyło. Po co więc ktoś wpisał tę informację o samobójstwie w aktach matki Julki? To zostało zrobione dawno temu, jeszcze zanim wyszła za pana Marka i zamieszkała tutaj, u nas.

I znów. Wzmianka o ziołolecznictwie, robieniu jakichś syropów i wywarów. Owszem, kiedyś mogłoby to być źle widziane, ale Wspólnota przecież kochała naturę. Kobiety ratowały nas na wojnach i w chorobach swoją wiedzą o ziołach. Nigdy nikt nie powiedział mi nic złego o tym, nikt tego nie potępiał.

Uniosłem głowę w szoku.
– Ej, Julka też miała niesamowitą wiedzę na ten temat. Gdzie się tego nauczyła?

Wróciłem do pierwszej strony, gdzie było drzewo genealogiczne matki Julki, przyjrzałem się dokładnie i odruchowo przejechałem dłonią po kartce, czując wypukłości, jakąś nierówność, jakby zmianę faktury. Zbliżyłem głowę, mrużąc powieki i jeszcze raz pocierając to miejsce.

– O, proszę... – wyszeptałem pod nosem. – Ta linia się nie urywała. Ktoś ją wymazał.

Zmroziło mnie, więc się wyprostowałem, łapiąc za głowę. Dlaczego ktoś zadbał o takie szczegóły?! Dlaczego coś ukryto? Próbowałem jakoś dojrzeć, co skrywała zamazana linia, ale w tym miejscu faktura była aż zbyt starta. Nie dałoby się w żaden sposób nic tutaj odczytać.

Wróciłem do akt Julii Brakowiak. Zapamiętałem, gdzie mieszkała po raz ostatni, nim przyjechała tutaj i gdzie mieszkali jej bliscy. Twierdzono, że nikogo już tam nie ma... ale musiałem to sprawdzić. Musiałem.

Wątpiłem, że znajdę informację o innych członkach tej rodziny. Nie wiadomo, gdzie były aktualnie te akta i czy również nie zostały schowane lub zniszczone. Nikt też nie wpuściłby mnie tak po prostu do innych archiwów. Musiałbym mieć ważny powód. A nie miałem.

Następnie wróciłem do wzmianki o niby samobójstwie kobiety. Tam również się przyjrzałem. Sięgnąłem po ołówek i delikatnie kolorowałem stronę, patrząc jak poszczególne, pojedyncze, starannie wymazane literki, układają się w całość.

Brakowiak.

Zamordowana kobieta nosiła nazwisko Brakowiak. A więc w jakiś sposób była spokrewniona z rodziną Julki. A Julka była spokrewniona z Julią Brakowiak. Miałem dowód. Nawet jeśli to nie było bliskie pokrewieństwo, to jednak było.

– Gdybyś to widział... Tymon... – Złapałem się za policzki, biorąc głęboki wdech. – Dlaczego ktoś wszędzie wymazał to nazwisko? I jak wiele trudu włożył w to, żeby było to niemal niewidoczne?

To musiał być ktoś ze Starszyzny, ale czego się bał?

^^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro