Rozdział 36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Bianka

Przywieźli nas do domu, a wiele osób podążyło za nami. W naszym salonie nagle stało się zbyt duszno i tłoczno. Tata chodził w kółko, dziadek Kwiatkowski masował się po brodzie w pełnym skupieniu.

– Wiecie, że mamy przerąbane, no nie? – zaczął wujek Marcel. – Myślę, że nie ma czasu do stracenia. I nie ma czasu na robienie dziur w podłodze. – Spojrzał znacząco na ojca, który zatrzymał się w miejscu.

– Dobra – przemówił tata. – Będę szczery. Być może poniosły was emocje. Zrozumiem. Od Wspólnoty się nie odchodzi, lecz ja tam nie wrócę. Na wszystko jest już za późno i wiem, że nas skrzywdzą. Zrobią to, choćby mieli odczekać jakiś czas. Jeśli jednak ktoś z was czuje, że popełnił błąd, nie będę miał żalu. Idźcie i chrońcie własne rodziny.

– A ty niby poradzisz sobie sam? – zadrwił wujek Marek.

– To my narobiliśmy bałaganu, a wy nie jesteście nam nic winni. Nikt z was. Nawet ci, noszący to samo nazwisko. Ja i Julia sobie poradzimy. Nie pierwszy raz przecież stoimy w bagnie po kolana. Oni przyjmą was z otwartymi ramionami.

Wujek Marcel zaśmiał się wrednie.
– Skoro już wydałeś ogłoszenie parafialne, które wszyscy mamy w dupie, przejdźmy do konkretów. Naprawdę zakładamy własny związek wyznaniowy? Teoretycznie przecież należymy już do jednego Kościoła. Jak myślicie, co będzie lepszym wyjściem?

– Ja mówiłem poważnie, Marcel. – Tata uniósł wysoko głowę, patrząc na wszystkim zebranych, a było ich wielu. – Miejcie świadomość, że będą się mścić. Lepiej wyjdźcie teraz.

– Ja myślę, że trzeba najpierw zadbać o kobiety i dzieci. Przyjdą po nas. Musimy być gotowi. – Rozejrzał się po zebranych wujek Marek, nie robiąc sobie nic ze słów ojca.

Tata westchnął. Chyba nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za tak wiele osób. Dziadek podniósł się z kanapy.

– Wysłuchaliście mojego syna. Niech zostaną tylko ci, którzy naprawdę nie boją się sprzeciwić władzy i sile Wspólnoty. To nie będzie łatwe. Jeśli my sobie poradzimy, możecie do nas dołączyć. Możecie podjąć decyzję, gdy nastanie spokój, nie musicie iść z nami na wojnę.

Ludzie zaczęli wychodzić. Miałam wrażenie, że ojcu przyniosło to ulgę. W naszym domu zostały cztery pełne rodziny: Kwiatkowscy, Brochowiakowie, Pietruszewscy i Matrysowie. Zostali również Krystian i Łukasz ze swoimi synami, a także pan Fabian i Leon. Nadal było nas wielu, ale wiele mniej niż członków Wspólnoty.

– Teraz pora na plan. – Dziadek wziął wdech. – Kobiety i dzieci muszą znaleźć schronienie, żebyśmy my mogli stawić czoła reszcie problemów. Co robimy?

– A będą bezpieczne tak same? Może ktoś powinien je chronić? – wujek Marek podrapał się po głowie. – No, bo jak to będzie? My tu, a je gdzieś wywieziemy? Jaką mamy wtedy pewność, że są bezpieczne?

– Będą – powiedział tata. – Nasze kobiety się zmieniły. Potrafią stworzyć własną tarczę. Obronią dzieci, a my w tym czasie będziemy próbowali zwrócić uwagę na nas. Tylko dokąd je wywieźć, żeby ich nie znaleźli? Wiedzą o nas zbyt wiele... To musiałoby być miejsce, które nie wpadnie im do głowy.

– Nie mamy na to czasu. – Mama podała ojcu swój telefon, a on odczytał wiadomość.

– Hania napisała do Julii. Ostrzegła ją. – Oddał jej urządzenie. – Jadą do nas. Teraz.

– Zaraz wracam. – Zerwał się z miejsca wujek Marcel. – Lecę pod sprzęt. Chodź, Kuba, pomożesz mi wszystko przynieść.

– Kobiety i dzieci do piwnicy – zarządził dziadek. – Weźcie ze sobą jakąś broń. Noże, widelce, cokolwiek... – Widać było po nim, jak bardzo się martwi.

Nagle zrobił się popłoch. Wszyscy gdzieś biegali. Mama zbierała do pudełka ostre przedmioty, ciocia Ana zrzucała po schodach te miękkie i ciepłe. Koce, poduszki i kołdry. Ciocia Sylwia rzucała je na schody do piwnicy, gdzie ciocia Weronika je układała.

Kazali mi zebrać z szafek żywność i wodę. Pomagały mi dziewczyny. Dobrze, że Zuzia była u dziadków Brysów. Tata do nich zadzwonił i zabronił kogokolwiek wpuszczać. Mieli udawać, że ich nie ma. Mieszkali w bloku, więc nikt nie odważyłby się walić w drzwi lub próbować ich wyważyć.

Nie wiedzieliśmy, ile to potrwa, a uczono nas, żeby zawsze być gotowym na najgorsze. Wzięliśmy więc do piwnicy sporo rzeczy. Mężczyźni w tym czasie się przebierali, zakrywali swoje znaki szczególne, na głowy wsuwali kominiarki lub czapki i bandany. Nie chcieli, żeby tamci wiedzieli, kto jest kim. Kuba i wujek Marcel przynieśli kolejny karton. Tak ciężki, że nieśli go we dwóch. Kiedy rzucili go na podłogę, w salonie aż zadzwoniło. Po kolei podawali innym narzędzia do obrony... lub ataku. Zwał jak zwał.

Patrzyłam na to z przerażeniem, bo wszystko stało się przeze mnie. Zaczęły dochodzić do głosu wyrzuty sumienia, lecz nie pozwolili mi teraz na rozmyślania. Nie było na to czasu.

Zeszłyśmy na dół. Zamknęli nas i zabarykadowali. Piwnicę mieliśmy dość sporą, więc matki zakrywały okna czym się dało. W jednym z pomieszczeń ułożyły wszystkie poduszki, kołdry i koce, każąc dzieciom siedzieć w jednym miejscu. Baliśmy się wszyscy, lecz słuchałyśmy się ich.

– Mamo, ja też potrafię bronić. – Stanęłam przed nią. – Tata mnie uczył.

– W porządku. – Podała mi nóż, choć wahała się do końca. Widziałam to w jej oczach. – Schowaj to i nie używaj, dopóki nie będziesz naprawdę musiała. To nie jest takie proste, Bianka. – Spojrzała mi w oczy. – Mózg będzie ci kazał kogoś dźgnąć, żeby przeżyć, ale ten sam mózg nie da ci spać, wciąż odtwarzając w głowie tę sytuację i wmawiając ci, że mogłaś to zrobić inaczej. Wiem coś o tym, więc mi uwierz.

Wierzę, ale to przeze mnie...

– Przepraszam, mamo. – Oczy zaszły mi łzami.

– Nie, nie, nie. – Oparła pudełko o biodro, chowając go pod pachą, a drugą ręką złapała moją brodę, zmuszając, żebym na nią spojrzała. – Jak to wszystko się uspokoi, porozmawiamy. To nie twoja wina, Bianka. Nie twoja. Mężczyźni robią gorsze rzeczy i nikt ich za to nie karze. Twój ojciec też miał okres buntu i jakoś nikt nie twierdził, że zdradził Wspólnotę. Wujek Marcel wyjechał i nikt go nie zlał za to jak psa. Wybaczyli mu. Mareccy bywali pijani i naćpani, nie wracając do domu po trzy dni i jakoś nikt ich nie oskarżał o to, że mogliby komuś zdradzić sekrety. Stałaś się ich kolejną ofiarą, rozumiesz? Znaleźli sobie kozła ofiarnego, żeby zniszczyć nas wszystkich. Zrobili to już nie pierwszy raz. Rozdmuchali problem to niewyobrażalnych rozmiarów. A my mamy tego dosyć, bo nieważne, ile minie lat... Zawsze będziemy na celowniku. Wszyscy dorośli, ci na dole i ci na górze, doskonale o tym wiedzą. Dlatego stanęli po twojej stronie.

Mówiła z przekonaniem, ale czy przekonała mnie? Na pewno ktoś celowo czekał na nasz błąd, żeby nas pogrzebać. Co nie znaczy, że nie żałowałam, że ja byłam tym błędem.

^^^^^^

Gotowi na pożegnanie ze Wspólnotą i rozpoczęcie odliczania?

10...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro