Rozdział 23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Marcel

– Jak się pani nazywa? – Zrobiłem kolejny krok, ale ona w ogóle na mnie nie zareagowała. Przełknąłem ślinę i rozejrzałem się po półkach. – Przepraszam panią. Źle zacząłem. Myślałem, że nikt tu nie mieszka i się wystraszyłem.

Zaśmiała się cicho pod nosem. Zbliżyłem się powoli, zauważając, co robiła. Dziergała coś, nie wiem czy sweter czy czapkę, obok niej suszyły się świeżo umyte zioła. Dostrzegłem też kilka małych słoiczków. W jednym chyba był miód, ale tak naprawdę, cholera wie, co to były za mikstury.

– Dlaczego panią bawię? – spytałem tylko po to, by wciągnąć ją w rozmowę.

– Słaby z ciebie Alfa, skoro byłeś tak nieuważny.

– Alfa? A więc jest pani nasza...

– Nie, nie jestem – warknęła. – Jeśli to wszystko, wynoś się, Matrys.

Oczywiście, że nie zamierzałem wychodzić. Zaciekawiła mnie jeszcze bardziej.
– Skoro pani o nas wie, musi być od nas.

Znów się wrednie zaśmiała.
– Gówno wiesz – burknęła.

– Tak się składa, że tak. – Rozłożyłem ręce na boki. – Gówno wiem. Kim pani jest?

– Zadajesz złe pytania.

– Jakie są właściwe?

– Coś znalazłeś. Znalazłeś, chociaż wszystko wymazali. Nic ci nie powiem.

Stałem tam, dając jej czas. Udawała, że mnie nie ma, kompletnie mnie ignorowała, więc po kilku minutach postanowiłem inaczej zacząć rozmowę.

– Jak sobie pani tu radzi? Nie zamarznie pani zimą? Potrzebuje pani pomocy?

Prychnęła pod nosem, więc to znów złe pytanie.

– Mieszkała tu, prawda? Julia Brakowiak.

Przestała dziergać, spięła się, a później znów wróciła do swojej pracy.
– Mało ci przelanej krwi? Wiesz, co jej zrobili?

– Wiem.

– Gówno wiesz – znów warknęła.

– Tak to sobie nie porozmawiamy. – Westchnąłem ze złością sam do siebie.

– Ojciec chyba ci przy którymś laniu uszkodził słuch albo rozum... Powiedziałam, że nie rozmawiam z Matrysami. Żyjesz tylko dlatego, że Julia cię kocha.

– Co?!

– Dałybyśmy ci zgnić pod tym płotem. Zasłużyłeś. – Splunęła w bok. – Niechże wszyscy z Matrysów przeklęci będą. Niechże krew ich wsiąka w ziemię. Niechże cierpią. Chroń Panie wyłącznie ich kobiety. One piekło za życia przeszły.

– Czy ty rzucasz na mnie klątwę?! – Stuknąłem się palcem w pierś.

– Kilkadziesiąt lat temu, a co? – Znów się zaśmiała. Szalona kobieta. Nie wiedziałem, co o niej myśleć.

– A niby co z tym ma wspólnego Julka?

– Kocha cię. Jej żałoba wszystko by zniszczyła. Opóźniłaby jej zadanie. Jej serce krzyczało, że masz żyć, więc żyjesz.

– Zadanie?

– Może i jestem już stara, ale nie głupia. Nie podejdziesz mnie, dzieciaku.

– Dawno nikt nie nazwał mnie dzieciakiem. – Pokręciłem głową, próbując podejść ją inaczej. – Dobra, tak po ludzku. Rzuciłaś klątwę na mój ród, w porządku, nawet rozumiem dlaczego. Uratowałaś mnie, bo serce Julii ci kazało. – Musiałem ścisnąć usta i przełknąć ślinę, żeby nie parsknąć śmiechem. – Sprzątnęłaś mojego ojca, brata i dziadka, tak? A dlaczego, skoro Julia jest tak ważna dla ciebie, nie uchroniłaś jej przed napaścią?

– Uchroniłam. Tyle że za późno. Nie da się kierować wolą ludzi, można tylko im szeptać. Decyzja należy do nich. Masz szczęście, że wybrałeś dobrze. A Julię ciężko było uratować. To wymagało nadludzkiej siły. Dobrze, że sama z siebie jest tak silna.

Olśniło mnie.
– Powiedziałaś: „Dałybyśmy". Czyli ty i kto? Jest was więcej?

– O – zaśmiała się znów dziwnie. – Jednak dałam się podejść.

Zająłem taboret, starając się niczego nie dotykać, żeby nie zaczęła na mnie krzyczeć.
– Wyjaśnij mi, jestem otwarty...

– Nie jesteś – przerwała. – Twój umysł jest zamknięty, serce też. Oceniasz fakt, jak tu mieszkam i uważasz, że zwariowałam. Mnie pasuje. Możesz już iść.

– Zdejmij klątwę z moich synów – zażądałem. – Dam ci, co zechcesz, nawet swoją krew i duszę.

– Przemawia przez ciebie strach, nie otwartość, Matrys. Wszyscy jesteście tacy sami. Alfy są miłe, gdy czegoś chcą. A krew twoja jest zatruta. W twoich żyłach płynie gen morderców i gwałcicieli.

– Nie jestem taki jak oni – odparłem z pewnością.

– Chcesz mi wmówić, że nigdy nie odebrałeś życia? – zadrwiła. – Przestępcy też kiedyś żyli. Tak jak pedofile. Pamiętasz tamtą noc, Marcel? Byłeś tam z Tymonem. Wszedłeś w ostatniej chwili i ochroniłeś tę dziewczynkę. Nie zdążył jej skrzywdzić. Co stało się z nim? Zniknął, prawda?

– Ty za dużo wiesz. – Naprawdę zaczynałem się jej bać. Nawet Julia nie znała wszystkich faktów.

– O, teraz pora na groźby.

– Nie zamierzam ci grozić.

– I dobrze, nie boję się.

Miałem ochotę nią potrząsnąć. Cóż za uparte stworzenie! Chciałem wiedzieć wszystko, a ona ogrywała mnie słownie, jak pierwszego lepszego chłopaczka...

– Kim jesteś? Nikomu o tym nie powiem.

– Boisz się Tymona? Boisz się, że ci nie uwierzy? A może, że osądzi?

– Tymon też jest zagrożony?

– Każdego dnia. Już raz nas zdenerwował. Dałyśmy mu ostrzeżenie.

– Jakie?

– Spytaj go o wypadek samochodowy, po którym się otrząsnął.

– Tymon nigdy nie miał wypadku. – Wystawiłem przed siebie palec, w końcu łapiąc ją na nieprawdzie.

– Albo nie opowiedział ci o nim. To było wtedy, gdy prawie się rozwiedli. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż poślizg na drodze. Tymon nie jest do niczego potrzebny bez Julii. Dobrze, że przygarnął tego kotka, to był sprawdzian dla jego duszy.

– Kto ze Wspólnoty wam donosi? – spytałem przerażony jej wiedzą o naszym życiu.

Cmoknęła złośliwie.
– Złe pytania, Matrys.

– Kim jesteście? Kim była Julia Brakowiak?

Odwróciła się do mnie w końcu, porażając tym dziwnym, wyblakłym spojrzeniem.
– Opowiedziano ci złą wersję Wspólnoty, chłopcze.

– Opowiedz mi swoją wersję. – Rozłożyłem ręce. – Słucham.

Patrzyła na mnie, a ja na nią. Dostrzegałem walkę w jej przedziwnych oczach. Nie chciała ze mną rozmawiać, a jednocześnie miała ogromną ochotę wypluć na mnie cały gniew i cały ból, jaki przysporzyła jej Wspólnota. Byłem członkiem Rady Starszyzny. Byłem jej jedyną szansą, na którą czekała zapewne wiele, wiele lat. Mogła w końcu powiedzieć komuś od nas, jak wiele zła jej wyrządziliśmy.

– Julia Brakowiak była Kapłanką. Julia Kwiatkowska również nią jest, chociaż o tym nie wie.

– Kapłanką? We Wspólnocie były Kapłanki?

– Tak. To kobiety uzdolnione. Wysoko wrażliwe, wyjątkowe i niezwykle silne psychiczne. Kapłanki były równe Alfom. Nie gorsze, nie mniej ważne. Były z nimi na równi.

– W sensie żony Alf były Kapłankami, tak?

– Och, głupcze. – Machnęła na mnie ręką. – Nie. To znaczy czasem. Kiedyś nie było aranżowanych małżeństw. Kapłanki często żeniły się z Alfami by połączyć swoje moce dla dobra Wspólnoty, ale nie musiały, jeśli nie chciały. Nie musiały w ogóle mieć mężów. Żyły tak, jak uważały. To ważne, bo nie mogły dać się stłamsić. Potrzebowały wolności, żeby utrzymać swoją moc.

– Okej, a skąd wiedziałyście, że urodziła się taka wyjątkowa dziewczynka?

– Po prostu wiedziałyśmy. Naprawdę wątpisz nadal, że widzę więcej niż inni? To nie jest niemożliwe, Matrys. Pomyśl przez chwilę. Czy jesteś inny? Czy widzisz więcej? Potrafisz inaczej reagować?

– Mnie szkolono od dziecka, to coś innego.

Patrzyła na mnie zbyt długo.
– Szkoliłyście Julkę? Naszą Julkę?! Jak?

– Mamy swoje sposoby.

– Ona cię zna?

– Nie. Uznałyśmy, że lepiej będzie, jeśli pozostanie nieświadoma. W dzisiejszych czasach to niebezpieczne. Gdyby ktoś nas zauważył, zabiliby i nas, i ją.

– Kto?

– Na przykład twój dziadek.

– On wiedział?

– Tak.

– A Kwiatkowscy? Wiedzą? Dziadek Tymona wiedział?

– Nie wiem. Tego ci nie powiem, ale twój na pewno. Szukał nas.

– I nie znalazł – stwierdziłem fakt, bo zapewne zamierzał ją zabić. – Dlaczego pozwoliłaś, żebym ja cię znalazł?

– Jesteś niegroźny i mam cię gdzieś. – Wzruszyła ramionami.

– Dlaczego chcieliby cię zabić?

– Bo jestem Kapłanką.

– Okej... – odpowiedziałem z przekąsem. – To faktycznie wiele tłumaczy.

– Och. – Znów machnęła na mnie ręką, jakbym był wkurzającą muchą. – Znałyśmy się na ziołach. Tworzyłyśmy własne maści i syropy. Ratowałyśmy chorych i rannych. Wierzymy w moc tkwiącą w człowieku. To nie są czary! – krzyknęła. – A najprawdziwsza prawda. Możesz codziennie zmieniać świat. Możesz życzyć komuś źle lub dobrze. Możesz wstać w złym lub dobrym humorze. Możesz napluć i kopnąć niewinne dziecko, a ono będzie musiało gdzieś wyrzucić z siebie emocje poniżenia... To kręcące się koło, rozumiesz? Możesz uśmiechnąć się do sąsiadki i wnieść jej zakupy, a jej dzień będzie lepszy. Wszystko wokół ciebie jest energią.

– No, rozumiem.

– To świetnie – parsknęła. – Nie za dużo wiedzy jak na umysł Matrysa?

Wyprostowałem się na taborecie, bo jej spojrzenie niemal kłuło mnie soplami lodu.
– Właśnie mnie obraziłaś.

– Och, doprawdy? – zadrwiła.

– Podobno dobro tworzy dobro, a zło tworzy zło. To właśnie próbowałaś mi przekazać.

– A kiedy powiedziałam, że chcę dobrze dla Matrysów?

Musiałem ścisnąć szczęki. Miała mnie. Mogła mówić dalej albo wrócić do swoich robótek, wiec nie mogłem pyskować.

– Mów, proszę, dalej.

– Ratowałyśmy wam życia. Codziennie. Wam i waszym rodzinom. Aż do pewnego wieczora... Mogłyśmy wiele, ale nie jesteśmy Bogiem. Jeśli on wzywa, żaden lek nie pomoże.

– Umarł ktoś ważny?

– Ważny i zły. Miał na pieńku z Kapłankami, bo był zwykłym gnojkiem, dopuszczał się przemocy wobec kobiet. Uznali, że zrobiłyśmy to celowo. Że to była nasza zemsta. Powiedzieli, że jesteśmy czarownicami.

– Więc... Odwrócili się od was?

– Wspólnota nie przyszła nam na pomoc. Stała się naszym największym zagrożeniem. Wspólnota przestała być miejscem dla kobiet. Mężczyźni stwierdzili, że trzeba odebrać nam całą władzę. – W jej oczach pojawiły się łzy. – Mordowali nas, gwałcili, bili, krzywdzili... Stali się naszym piekłem. Próbowali wypędzić z nas całą moc. Bili tak długo, aż nas złamali... umierałyśmy.

– Boże... – Potarłem twarz.

– Bóg też nas opuścił.

– Ta zamordowana kobieta, która oficjalnie popełniła samobójstwo. Brakowiak. Oni to zrobili?

– Tak. Julia wyszła ze swojego pokoju i widziała mężczyzn, ale jedna z nas... – Wzięła głęboki oddech. – Szybko ją uciszyła i stamtąd wykradła. Niestety... nie mogłyśmy zrobić nic więcej. Musiałyśmy słuchać wrzasków krzywdzonej kobiety uznanej za czarownicę.

– To była jej matka?

– Tak.

– Dlaczego Julii pozwolono żyć, a nawet zmuszono do ślubu z Alfą?

– Tak, wtedy mężczyźni przejęli całą władzę. – Pokręciła głową. – A kobiety otrzymały w zamian tylko więzienie...

– Dlaczego pozwolono jej żyć? – starałem się wrócić do głównego tematu.

– Bo nie była wybrańcem. A przynajmniej wszyscy tak stwierdzili... do czasu.

– Do czasu aż oskarżono ją o zdradę, a pradziadek Kwiatkowski i Matrys stracili rozum.

– Uznano, że to czary...

– Ja pierdolę. – Przeczesałem włosy palcami. – I dlatego obeszli się z nią tak brutalnie?

– Tak. I nie tylko z nią. Było nas wiele. A później wymazali ślady Kapłanek. Zabijali dzieci w naszych łonach, wierząc, że pozbędą się całej linii czarownic. Dziecko Julii Brakowiak wcale nie zmarło przypadkowo. A tak wam wmawiali, prawda?

– Prawda.

– I nigdy nie usłyszałbyś nawet o niej, gdyby nie to, że jej historia była wam potrzebna, bo otarła się aż o dwie tak ważne rodziny. Jakoś musieli wytłumaczyć zmiany, które zaszły we Wspólnocie, więc postanowili opowiedzieć to po swojemu.

Przygryzłem wargę, czując się źle z tym, co właśnie słyszałem. Czy mogłem jej wierzyć? Czy wszyscy, których znałem i szanowałem, kłamali?

– Możesz spalić te swoje księgi – przerwała moje rozmyślania. – Są nic nie warte. Historię piszą ci, którzy przeżyli, Matrys. Niekoniecznie prawdziwą. Mężczyźni wymazali prawdę o sile kobiet. Stłamsili nas i zniewolili. Bali się nas.

– Więc kiedyś kobiety i mężczyźni rządzili Wspólnotą? – drążyłem nadal, nie chciałem, żeby przestała mówić. Gdzieś tam w środku chyba miałem nadzieję, że w końcu złapię ją na kłamstwie i będę mógł wtedy mieć wobec niej wątpliwości.

– Tak, bywało trudno. Wojny, głód, łapanki, wysiedlenia. Kobiety musiały sobie radzić. Musiały umieć chronić siebie i swoje dzieci. Mężowie nie zawsze wracali... A kobiety też potrzebowały przywództwa. Komu zaufa kobieta? Komuś, kto chroni jej dziecko. Kto leczy z gorączki, kaszlu i ran. Kto jest bardzo empatyczny, wysłucha i doradzi. Potrafiłyśmy się dobrze chować, bronić, zdobywać pożywienie. Nie potrzebowałyśmy mężczyzn. Byłyśmy z wami wyłącznie z miłości lub sympatii. I to było dobre. To było uczciwe.

– To prawda. Jak zapewne wiesz, głosowałem za niesieniem aranżowanych małżeństw i poluzowaniu wielu zasad dotyczących kobiet. Niektóre zamiast wyjść za mąż, poszły na studia.

– I dobrze. A zastanów się, dlaczego nigdy nie drążono tego tematu? Dlaczego rzadko komu opowiada się o dawnej Wspólnocie? Dlaczego mówią, że podczas ciężkich okresów Wspólnota sobie radziła? Ale jak, Matrys? Jak, skoro większość mężczyzn ginęło jeden za drugim? Czy ty wiesz, co to w ogóle były za czasy? Nikomu nie przyszło do głowy, że to my, kobiety, zapewniłyśmy przetrwanie Wspólnoty? Że to my czekałyśmy na wasz powrót i to dzięki nam, mieliście do czego wracać?

– Masz sporo racji – przyznałem, bo faktycznie nikt nigdy nie wnikał. Po prostu opowiadali nam o wielkości Wspólnoty, o jej sile i trwałości, bo trzeba przyznać, wiele przetrwaliśmy od początków jej istnienia. I to prawda, mężczyznom trudno byłoby udźwignąć to samotnie.

Postanowiłem wrócić do swoich poprzednich pytań:
– Co z Brakowiakami ma wspólnego nasza Jula?

– Jest ich rodziną.

– Bliską, daleką?

Milczała, więc znów zadawałem złe pytania.
– To jej prababcia? Siostra prababci? Jestem blisko, prawda?

Byłem. Milczała, ale odpowiedziała mi spojrzeniem.
– Jest coś jeszcze, o czym nie mówisz? – Uniosłem podbródek, czując, że mam rację.

Ścisnęła usta.
– Dlaczego Julka? – znów naciskałem.

– Co mi tam... I tak nie wierzysz... Jej matka szukała sposobu, żeby zajść w ciążę...

– I niby was znalazła?

– Nie. To znaczy to nie było tak.

– A jak?

– Dopytywała, szukała, coś wiedziała, ale niewiele. Podejrzewam, że jako mała dziewczynka słuchała jakichś opowieści o zielarkach. My ją znalazłyśmy. Obiecałyśmy pomóc, a jeśli by się udało, żądałyśmy tylko jednego.

– Czego?

– Chciałyśmy raz zobaczyć dziecko.

– Byłyście tam? W sensie u nas? W Julki domu?

– Tak. Miała kilka dni.

– A Hania?

– Jej też pomogłyśmy, ale się nie nadawała. Tylko od Julii czułyśmy ten blask, tę moc. Postanowiłyśmy, że będzie idealna. Jednak, żeby nie było podejrzeń i żeby ją chronić, postanowiłyśmy również dbać o Hanię. Julia nie mogła się wydawać aż tak wyjątkowa.

– Hania wyszła za Gracjana. – Uśmiechnąłem się krzywo. – To niby ta ochrona?

– Zrobiła, co chciała. – Wzruszyła ramionami. – To dowód na to, że się nie nadawała. Kobiety mają prawo robić, co zechcą, Matrys.

– Dobrze, już dobrze. – Uniosłem dłonie, dając do zrozumienia, że nie zamierzam się kłócić. – A Julia Kwiatkowska może robić, co zechce?

– Tak.

– Ale przypadkowo robi to, co wy chcecie, tak?

– Nie przypadkowo, tłuku. Mówię ci, że jest taka jak my. Czuje to wewnętrznie. Ona nie mogłaby żyć w niewoli, więc codziennie walczy o wolność. Takie jesteśmy. Damy się zamordować albo same zamordujemy, ale nie pozwolimy, żeby ktoś nas zamknął w złotej klatce.

– Zrobiłyście coś, żeby Tymon zakochał się w Julii?

– Nie rzucamy TAKICH czarów. – Zaśmiała się, jakby tłumaczyła coś małemu dziecku. W sumie tak było. – Nie rozumiesz nadal, Matrys. Śmierć, miłość, nienawiść, pasja, namiętność są silniejsze od wszystkiego. Można co prawda w tym mieszać, ale tylko, jeśli chcesz sprowadzić na kogoś nieszczęście. To nigdy nie kończy się dobrze. Sam wiesz. Mógłbyś namieszać równie mocno, jak ja.

– Nie rozumiem...

– Bo wciąż patrzysz na mnie jak na czarownicę. – Pokręciła głową. – Możesz mieszać komuś w umyśle tak samo jak ja. Możesz zasiewać w nim wątpliwość, wiarę, siłę lub go zgnieść. Potrafisz to. Nauczyli cię. Wiesz, jak zagadać i co szepnąć na uszko.

– Coś w tym jest... – przyznałem jej rację.

– Właśnie. Gdy ze mną rozmawiasz, wiedz jedno, jestem równa Alfie. Tak mnie wychowano. Jestem ważniejsza niż cała wasza Rada Starszyzny. Mogłabym was otruć, gdybym chciała.

Przytaknąłem.
– Dlaczego nie otrujesz? Przecież nas nienawidzisz.

– Bo nie tego chcę.

Spojrzałem wprost w jej oczy, bo układanka zaczynała wskakiwać na miejsca.
– Chcesz władzy kobiet. Chcesz zemsty.

– Tak – przyznała ze spokojem.

– Julia... Listy kobiet... Zniesienie aranżowanych małżeństw. – Przeszły mnie ciarki, gdy zacząłem rozumieć. – To wszystko Julia. To ona do tego doprowadziła, a my byliśmy jej narzędziami.

– Nie była tego świadoma. Podąża za swoimi przekonaniami. Skrzywdź Julię, a będziesz cierpiał, jak nie cierpiał jeszcze żaden z was.

– Nie skrzywdzę jej...

– I nic jej nie powiesz.

– Nie powiem. – Obiecałem. – Czekaj... To przypadek, że ma tak na imię?

– Nie. – Uśmiechnęła się, zakrywając usta. – Taki żarcik dla was wszystkich. Poprosiłyśmy o to jej matkę, mówiąc, że ją pobłogosławimy, jako Julię.

– Dobre jesteście – przyznałem. – Ja pierdziele, wybacz, ale rasowe z was czarownice.

Na moje szczęście się zaśmiała.
– Nie jestem czarownicą.

– Ale klątwy rzucasz.

– Rzucam. To wcale nie trudne, trzeba wiedzieć, jak to zrobić i tyle. To tylko odwrotność błogosławieństwa. Nazwałbyś księdza czarownicą?

Nie odpowiedziałem.
– Właśnie, a dzieci ochrzciłeś i pozwoliłeś pobłogosławić. Wierzysz w Boga, jego moc i ochronę.

– Ty nie wierzysz?

– Wierzę. I w Boga, i w panujące wokół zło. Dlatego mogę cię pobłogosławić lub rzucić klątwę – odpowiedziała zirytowana. – Dlaczego ty tak wolno myślisz? Założę się, że z Julią ta rozmowa byłaby lżejsza.

– Chcesz z nią porozmawiać?

– Nie – poraziła mnie wzrokiem. – Ma nie wiedzieć. Dobrze jej idzie. Nie możemy teraz mieszać.

– W porządku. – Przytaknąłem, nie chcąc, żeby zamknęła się w sobie. – A co ma zrobić Julia?

– Nie mogę ci powiedzieć. Będziesz chciał pomóc, a zaszkodzisz.

– Tak uważasz?

– Ja to wiem.

– Okej. A co ja mogę zrobić?

– Nie przeszkadzaj, bądź, tylko tyle. – Sapnęła, jakby się zmęczyła. – Ostatnie, co powiem i wyjdziesz.

– Nie chcę.

– Więc nie powiem. – Odwróciła się, wracając do swoich robótek. Mijały długie minuty, a ona mnie ignorowała.

W końcu wstałem i podszedłem do jej boku.
– Wyjdę. Powiedz.

– Gdy wybije TA godzina, musisz wybrać.

– Co wybrać?

– Czy wierzysz w czarownice.

Schyliła głowę, wiedziałem, że nie powie nic więcej. I właśnie ta myśl we mnie uderzyła. W rozmowie ze mną to ona rozdawała karty.

– Ty tu rządzisz. Dlaczego ze mną rozmawiałaś, zamiast się schować?

– Bo słyszałam twoje serce, głupcze. Szukałbyś tak długo, aż byś znalazł którąś z nas. Wzięłam to na siebie. Powiedziałam część i to ci musi wystarczyć. A teraz zostaw nas w spokoju i nigdy nie wracaj, jeśli nie chcesz nas zdenerwować.

Położyłem dłoń na jej ramieniu.
– Przepraszam.

– Za co? – Uniosła spojrzenie.

– Za to, co moja krew zrobiła twojej. Za to, co Alfy zrobiły Kapłankom. Za to, co mężczyźni zrobili kobietom.

– Jeśli ty będziesz prowadził dobre życie, zastanowię się nad twoimi synami.

– Dziękuję.

– Obiecałeś mi coś. – Jej mina zdawała się groźna, więc nie pozostało mi nic innego, jak wyjść.

Wyciągnąłem portfel, a ona uważnie mnie obserwowała. Chyba dostrzegłem w niej ulgę, gdy nie wyciągnąłem pieniędzy a wizytówkę. Miałem ochotę dać jej jakieś pieniądze, ale dobrze, że tego nie zrobiłem, bo chyba by ją to zdenerwowało.

– Tu jest mój numer. Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała pomocy, zadzwoń. Znajdź mnie. – Położyłem kartonik obok niej, bo go nie wzięła. – Do widzenia. I jeszcze raz przepraszam za niegrzeczne wtargnięcie.

Odwróciłem się za siebie, bo tak jak się spodziewałem, nie uzyskałem odpowiedzi. Wróciła do swojego dziergania, odcinając się ode mnie. Postanowiłem wyjść, lecz stanąłem w progu kuchni. Aura tego miejsca dziwnie przytłaczała, jakbym nie mógł tu do końca myśleć. Jakby coś mnie blokowało. Albo to nadmiar kurzu, albo ta kobieta rzeczywiście nosiła w sobie jakąś moc. Dlatego dopiero teraz uderzyła we mnie pewna myśl. Dopiero wtedy, gdy postanowiłem opuścić to miejsce, a wraz z tym opuściła mnie ciężkość umysłu.

– Jak niby uratowałaś Julię na odległość?

– Modlitwą – odpowiedziała cicho.

– Modlitwa nie leczy.

– Ale wspiera. Nikt nie mógł mieć pewności, czy Julię da się uratować. Nic nie zrozumiałeś, prawda? Człowiek to energia, a energia ma ogromną moc.

– Jak wpłynęłaś na moje przeżycie na odległość? Jakim cudem miałaś moc uśmiercenia mnie?

– Gdybyś nie zrozumiał, to był koniec rozmowy.

– Julia nie jest jedyna... Macie ich więcej w naszych szeregach. Kobiety o niezwykłych mocach. Kobiety, mające wpływ na Alfy... – powiedziałem sam do siebie, choć na głos. – Czarnecka...

Odwróciłem się za siebie. Odruchowo zrobiłem krok w tył, bo stała przede mną. To było przerażające. Wyglądała na bardzo starą kobietę, jak więc tak szybko znalazła się przy mnie? Podejrzewałbym bardziej, że będzie poruszała się wolno i przy pomocy jakiejś laski.

– Co zrobiłbyś komuś, kto miałby za dużo informacji na temat Alf i mógłby was wydać?

– Wiesz, co czeka taką osobę... – odparłem, rozumiejąc, co miała na myśli.

– Zniszczę cię, Matrys. Poznasz cierpienie tak wielkie, że zatracisz człowieczeństwo. Lepiej milcz.

– Byłem miły. – Zbliżyłem się, górując nad starszą kobietą. Jednak nie była to zwyczajna starsza pani. Ona naprawdę mogła zrobić mi krzywdę. – Jeśli jednak tkniesz moich synów, wrócę tu i spalę tę chatkę, jasne? Tę i następną, i następną, bo wszystkie gdzieś tutaj się spotykacie. Wy nadal żyjecie tutaj, ukryci, albo gdzieś w pobliżu i tylko tu bywasz... Ja też mam moc. Też mogę się wiele dowiedzieć i wiele zniszczyć.

– Mamy więc umowę. – W ogóle nie dała po sobie poznać, że się boi. Podejrzewałem, że się nie bała. Pewnie wiedziała, gdzie może się przede mną schować. Skoro wykiwała wszystkie Alfy, nie miałaby problemu ze mną.

A nawet jeśli... Na niej się nie kończyło. Cóż... Musiałem przyznać, że wielkie, groźne Alfy były niczym przy kobietach pragnących zemsty.

^^^^^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro