Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

2/2

Marcel

Stanęliśmy na środku. Otoczeni przez trybuny pełne mężczyzn. Alf, żądnych naszego błagania na klęczkach o przebaczenie. Z radością karmiliby się naszymi przeprosinami, ale oni wiedzieli. Znali nas. My już się nie cofniemy, będziemy przeć naprzód.

– Witajcie! – Uśmiechnąłem się szeroko, rozkładając ręce w przyjacielskim geście. No, nie do końca przyjacielskim.

Czułem, że pan Kwiatkowski najchętniej by mnie klepnął na opamiętanie. Miałem na karku czterdziestkę, byłem członkiem Rady Starszyzny przez wiele lat, byłem statecznym, spokojnym i odpowiedzialnym mężem i ojcem, ale na tę salę właśnie wkroczył stary, dobry Marcel. Nie mieli ze mną szans.

– Dzień dobry – przemówił w końcu któryś, gdy opuściłem ręce. Okazał mi pogardę, patrzył jak na gówniarza. Nie zrobiło to jednak na mnie wrażenia, bo czułem się jak tamten gówniarz z dawnych lat. – Dlaczego chcieliście się spotkać?

– Nie spodziewaliśmy się aż tak licznej publiczności! – Klasnąłem w ręce. – Dziękujemy za przybycie, bez względu na to, czy przygnała was tu ciekawość, czy chęć urwania nam łbów.

– Może ja będę mówił? – wyszeptał do mnie pan Kwiatkowski.

No, cóż. Do niego zawsze miałem szacunek, a za to co zrobił dla mnie, Weroniki, Kuby i mamy, zawsze będę miał jeszcze większy, więc ustąpiłem.

– Chcieliśmy złożyć wam propozycję – odezwał się, a ktoś przerwał mu parsknięciem.

– Nie zamierzamy się układać ze zdrajcami! – krzyknął któryś.

Odszukałem wzrokiem Mareckich. Wszystkich. Milczeli. Nosili w sobie wieloletnią nienawiść do Kwiatkowskich, zawsze chcieli być świadkami ich upadku. Znów zrobili błąd, który kosztował zbyt wiele. Drugi w ich życiu. O dwa za dużo. Już nie mógłbym im przebaczyć. Nigdy więcej.

Wiedziałem, że nigdy nie chcieli skrzywdzić ani mnie, ani Marco. Nas lubili i szanowali. Za późno. Tym razem zniszczyli już wszystko. Każdy okruszek, dzięki któremu jeszcze czasem podawałem im ręce, siadałem z nimi do stołu, czy po prostu rozmawiałem.

Wyminął nas ojciec Marka i stanął przed panem Kwiatkowskim.
– A więc zebraliście się tutaj tak licznie... Przybyliście z różnych zakątków i czekaliście po to, żeby nas nie wysłuchać? – Rozejrzał się po twarzach zebranych. – A może będziemy się zachowywać jak dorośli i przestaniemy stroszyć pióra?

– Może się zebraliśmy w innym celu? – ktoś z widowni głupio zażartował.

– A co? Chcesz mojego życia? – Wystąpiłem w jego stronę, strzelając palcami. – To chodź. Weź je sobie, jeśli potrafisz.

Tym razem nikt mnie nie powstrzymywał nawet szeptem, bo zapadło milczenie.
– Z czym przychodzicie? – spytał Dąbrowski, patrząc na nas z żalem. Na co dzień nie był taki zły. Moim zdaniem nawet żałował zapewne, że tak to się potoczyło. Znał nas całe życie, ostatnie lata nasz region miał się świetnie, a teraz wszystko się posypało.

– Mamy propozycję – przemówił Kwiatkowski. – Oddamy wam naszą firmę w całości. Pietruszewscy również to zrobią. Wiecie, że obie te firmy przynoszą bardzo dobre zyski i w takim stanie ją zostawimy, abyście mogli ją przejąć.

– W porządku. – Machnął na nas jeden z nich. – Dzięki za firmy, możecie już iść.

– Wysłuchasz do końca, czy będziemy tak się przedrzeźniać jak dzieciaki? – napyskowałem.

– Jeszcze raz ktoś mi przerwie, a ta rozmowa będzie skończona! – krzyknął wściekły Kwiatkowski. Tymon w końcu odziedziczył po kimś geny, jego po prostu były podrasowane. – Przestańcie udawać, że wy tu rozdajecie karty, a my jesteśmy nędznymi robakami, bo to gówno prawda! Wciąż mamy swoją siłę! Swoją dumę! Mamy wiele kart w rękach! I wy dobrze o tym wiecie!

– Mówicie. – Wskazał na niego Dąbrowski.

– Możemy porzucić firmę, wcześniej mieszając tak, że się w życiu z tego nie odkopiecie. Możemy też przekazać ją komuś z was w jak najlepszym stanie. Oferujemy również milczenie, a wspólnie wiedzę mamy większą niż niejeden z was. Nie zabierzemy stąd nic, sprzedamy domy, żeby móc osiedlić się gdzieś indziej, znikniemy i nigdy w żaden sposób nie będziemy wam zagrażać. Będziecie na nas polować? Szykujcie się więc na polowanie. Tymon, Marcel czy Marek to bardzo dobrze przeszkoleni ludzie. Są też przyjaciółmi, znają się tak dobrze, że stapiają się w jeden organizm. Potrafią działać tak cicho, że tylko szeptem, z przerażeniem, będziecie się zastanawiać, czy to, co was spotkało, to nasza robota. Tego chcecie? Niekończącej się wojny? My jesteśmy dobrze uzbrojeni i o tym również dobrze wiecie. Niejedno widzieliście w wykonaniu naszych rodzin.

– Nie będziemy przed wami drżeć! – Wstał kolejny.

– I nie musicie – zapewniał Kwiatkowski. – Ale my nie zamierzamy drżeć przed wami. To wasza decyzja. My chcemy odejść w pokoju.

– Więc... – przejął głos Grabowski. – Mamy po prostu pozwolić wam odejść, nie mścić się i sprawa załatwiona?

– Nie.

– Tak myślałem. – Skrzywił się Grabowski.

– Chcemy za to nowego miejsca do życia. – Pietruszewski podał naszej Starszyźnie kartki z lokalizacją. – Wybraliśmy już ziemię, musicie ją tylko na nas przepisać.

– Będziemy wiedzieć, gdzie was szukać. – Uśmiechnął się kolejny lamus.

Posłałem mu równie uroczy uśmiech.
– Ja wiem, gdzie szukać ciebie. Jak tam córka? Wnuczka? Zięć? Wszystkie palce posiada?

Uśmiech mu zrzedł. I dobrze.

Oglądali kartkę po kolei. Uważnie obserwowałem ich twarze. Chciałem dokładnie zapamiętać, który z nich nic nie zrozumie z tej lokalizacji, a który na nas zerknie, bo wie, co to za miejsce. Gdyby kiedykolwiek nam zagrozili, będą pierwszymi, po których przyjdę za to, że wiedzieli. Wiedzieli i milczeli na temat prawdy o Wspólnocie.

– Co to za miejsce i po co nam je pokazujecie? – spytał Dąbrowski, marszcząc brwi i nie odrywając wzroku od kartki. Nie wiedział, dzięki Bogu. Nie chciałem mieć powodu, żeby go krzywdzić.

– Podobno to własność Wspólnoty – odpowiedział Pietruszewski. – Nie wiemy dokładnie kogo. Jeśli mamy się dogadać, całość musi należeć do nas, więc znajdźcie właścicieli.

– Ziemia za firmy i zawieszenie broni, jak rozumiem? – Podał kartkę dalej.

– Tak – odpowiedzieliśmy równo. – Dopóki wy nie będziecie się mieszać w nas, my nie będziemy w was.

– To ruina – zadrwił jeden z nich, a cała sala na niego spojrzała. Kretyn właśnie się przyznał przed nami wszystkimi, że jest jednym z właścicieli.

– Wiec jest warta twojego spokojnego snu, jak rozumiem? – Przekrzywiłem głowę, wbijając w niego spojrzenie. Miał wiedzieć, że wiem wszystko. Podał kartkę dalej. Chyba właśnie pożałował, że się odezwał.

– Nie wiem, ja nie jestem do końca przekonany. – Westchnął kolejny. – Chcecie odejść? A idźcie w cholerę. Ja nie zamierzam wam niczego zapewniać.

– Czyżby? – spytałem szyderczo. – Przemyśl to jeszcze raz.

– Ilu was jest? – prowokował, rozsiadając się wygodniej. – Wychowałeś się tu, w tej społeczności, która dała ci wszystko. Stworzyła cię, Marcelu Matrysie. Wyszkoliła i o ciebie zadbała. Dobrze wiesz, że te wasze cztery rodziny to nic w porównaniu z nami. Ile tam się zbierze przeszkolonych Alf? Będzie was z dziesięciu? Dwudziestu?

– A dobrze policzyłeś? – Zbliżyłem się o kilka kroków, żeby widzieli moją pewność. – To jest naszym asem w tym rozdaniu. Nie masz pojęcia, ilu jest po naszej stronie, chociaż wciąż są w waszych szeregach. Masz rację. Spędziłem tu całe życie. Poznałem przyjaciół i wrogów. Nie tylko ja, ale każdy z tych naszych czterech rodzin, które lekceważysz. Od Wspólnoty nie odchodzą jakieś popierdółki – parsknąłem, wyciągając dłoń, żeby wyliczać mu na palcach. – To Kwiatkowscy. Ludzie, którzy trzymali Wspólnotę w ryzach. Ludzie, którzy tworzyli prawa i uciszali spory. Ludzie, którzy są tu historią i którzy wywodzą się z rodziny założycieli. To nieobliczalny i niepokonany Tymon. To chłodny, ale równie zabójczy, choć cichy Wojtek. To pan Kwiatkowski, który szkolił nas na mistrzów, bo sam nim jest. To rodzina Matrysów. Ja, Marcel Matrys, noszący w sobie geny najbardziej brutalnych i bezwzględnych z was wszystkich. To Pietruszewscy. Marco, który potrafi znokautować kogoś tak cicho, że brawa biliby mu Ninja, to Adam, który działa szybko, lecz bardzo boleśnie, to pan Pietruszewski, który sam nauczył tego swoich synów. To Krystian, Łukasz, Paweł i ich synowie, których szkoliliście na takich, którzy mogą poradzić sobie nawet z nami, gdyby było trzeba. To wreszcie Brochowiacy. Niby tacy spokojni, ułożeni, stateczni, a wszyscy wiemy, jak dobrymi są strategami, jak potrafią ruszać nie tylko mięśniami, ale i głową. I my wszyscy mieliśmy we Wspólnocie rodziny, znajomych, przyjaciół, którym zadrży ręka, nim ją na nas podniosą. Którzy do końca będą bić się z myślami, czy aby nas nie powiadomić o zbliżającym się zagrożeniu... Nie zapominaj, że my również mamy synów. To kolejne pokolenie, z którego jesteśmy dumni, a które może podpalić świat i wasze dupy. Zagrażamy wam na każdej płaszczyźnie waszego marnego życia. – Aż musiałem wziąć oddech, bo się zapowietrzyłem i wskazałem na niego palcem. – Masz mi coś, kurwa, jeszcze do powiedzenia?

Znów zapadła cisza. Długa, wręcz przedłużająca się. Właśnie kalkulowali, czy warto iść z nami na wojnę. Bali się, bo miałem rację. Przez te wszystkie trudne lata zbudowaliśmy wokół siebie legendę, przed którą każdy się kłaniał z szacunkiem. Nie mieli pojęcia, jak wielu z siedzących tu nie potrafiłoby nas skrzywdzić. Jak wielu nam coś zawdzięczało, bo zawsze służyliśmy pomocą. Jak wielu nas popierało, choć sami nie mieli na tyle odwagi, by się sprzeciwić.

– Pozwólcie nam się naradzić. Skontaktujemy się z wami.

– Oczywiście. – Kiwnąłem głową i równo odwróciliśmy się do nich plecami, żeby pokazać im, że się nie boimy.

Nie bałem się. Wierzyłem w swoje słowa. My mieliśmy coś, czego im brakowało, odkąd odeszliśmy. Wiele nas różniło, ale pragnęliśmy tego samego, wyznawaliśmy te same wartości i szanowaliśmy się wzajemnie. To wiele więcej niż liczebność. My nie mieliśmy już nic do stracenia, poza bezpieczeństwem naszych rodzin.

Kiedyś uważałem, że wszyscy jesteśmy dobrze połączonymi naczyniami krwionośnymi, dzięki którym organizm sprawnie funkcjonował.

Ale Wspólnota miała również serce. To my byliśmy tym sercem.

^^^^^

5...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro