ROZDZIAŁ 010

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Co rzuciło mi się w oczy jako pierwsze? Z pewnością nie hala przykryta szklaną kopułą, gdzieniegdzie porośniętą bluszczem bądź białymi kwiatami. Nie był to także drewniany, okrągły stół zetknięty ze ścianami, ani przestrzeń z marmurowym piedestałem wewnątrz niego. Kapłani zebrani przy kolumnach wydali się nie bardziej zachwycający, choć skłamałabym mówiąc, iż nie przyciągali wzroku samą ilością zgromadzonych... Podobnie jak morze srebrzystych, kwiecistych oraz gwieździstych lamp pod zwierciadlaną podłogą, na której stały te dwie osoby. Iva. Kassan. 

Pogrążeni w zajmującej rozmowie na środku Szczytu Niebios, nie zwracali uwagi na otoczenie. Ysenth gestykulowała rękami, raz po raz wykrzykując przekleństwa nieodpowiednie dla kogoś na wysokim stanowisku, natomiast Dearlin z cynicznym uśmiechem wodził wzrokiem po ciele kobiety. Nikt nie interweniował, ja zaś szczerze wątpiłam, by tego typu zachowanie dozwolone było w Boskich Świątyniach. 

– Przysięgam, jeśli jeszcze raz zrobisz coś tak głupiego, to powyrywam ci ręce, wykręcę je wokół szyi, a potem powieszę cię na nich w Lesie Zagubionych Dusz. I przestań się głupio uśmiechać, bo dorobię ci następną szramę po drugiej stronie gęby! 

– Wszystko w porządku? – zagaiłam. 

Iva była dostatecznie blisko, żeby w pierwszej sekundzie objąć mnie karcącym spojrzeniem oraz dostatecznie daleko, by wymierzony w hodowcę cios przypadkowo nas nie ranił. Niemniej odetchnęłam z ulgą, kiedy na żaden godny potępienia czyn się nie zdecydowała, pomimo idealnej ku temu okazji. 

– Y'ra, w końcu jesteście. – Wyraz twarzy kapłanki nieco złagodniał, ale z lekka zmarszczony nos wciąż uwidaczniał niezadowolenie. – Za chwilę Boski Posłaniec wszystko ci wyjaśni. Proszę, połóżcie bagaże na piedestale obok mojej torby. – Zatonęłam w malachitowych tęczówkach araiki, nim odwróciłam głowę we wspomnianym kierunku. I w istocie, brązowy ekwipunek z ogromem kieszeni leżał na środku sali. – Postanowiliśmy wysłać z wami kogoś, kogo bogini zdążyła już poznać, ale właśnie to ograniczyło nam możliwości do wyboru. Pearl nie chciała ryzykować, bo wiedziała, że w razie potrzeby nie zdołałaby cię ochronić, a Kassan... w tym przypadku powód jest akurat dość oczywisty. Asystujący bogini kapłan winien być mądry, sprytny i nade wszystko... 

– Spokojny oraz honorowy. Dlatego ciągle się zastanawiam, jakim cudem lecisz z nimi ty – wtrącił Kassan z cynicznym uśmiechem, poszerzanym wizualnie przez szramę sięgającą ucha. – Nad wyglądem też musisz popracować. Księżniczki nie przypominasz, a na planetach naszego bóstwa wypadałoby jakoś nasze świątynie prezentować. 

– Jak nie otworzysz rano oczu i znikniesz z tego świata, to stanę się piękniejsza. 

– Przestań się okłamywać, takiej mordy już nie naprawisz- 

Smukła dłoń poszybowała ku twarzy Kassana. Słyszalny w następstwie plask dowiódł, że mężczyzna przyjął cios, choć zdolny był do jego uniknięcia. Zamknęłam oczy. Po krótkim namyśle je otworzyłam. Wzrok nakierowałam na Dearlina, acz tym razem odruchowo. Mogłoby się wydawać, że owo uderzenie nie wywarło na nim większego wrażenia, hodowca bowiem stale unosił kąciki ust, nie zmieniwszy pozycji. Jednakowoż strużka krwi wypływająca spomiędzy warg, świadczyła o ranach zadanych przez Ysenth.

I bynajmniej nie były to rany małe. 

– Nie umiesz się bić, paskudo – wysyczał kąśliwie. 

Iva uniosła dumnie głowę, rozmasowując obolały nadgarstek. 

– Przywalę ci jeszcze raz, żebyś mógł to sobie porównać. 

– Dosyć! – Rozkaz wypowiedziany donośnym głosem, przerwał niebezpiecznie narastający konflikt. – Pojedynkować macie się z dala od Boskiej Świątyni, chyba że nopicctium nie jest wam straszne. Osobiście wolałbym uniknąć jego nałożenia, lecz ostateczna decyzja należy do waszej dwójki. 

– Es faraos vini farada, vini endes, Vinoi Garoos, Ooron Herdene. – Iva ukłoniła się nisko, kiedy wraz z Kassanem oraz Pearl wyrecytowała niezrozumiałą dla mnie formułkę. Vini... to słowo padało w niej aż nazbyt często. – Asvadaikre ovormea. 

Starzec przyłożył dłoń do własnej piersi; do emblematu z wyrzeźbioną, kobiecą twarzą, ale ociężały chód kontynuował w milczeniu, bez zakłócania melodii odznak uderzających o drogocenne kamienie ubioru. Przystanął. Zaraz po nim, jakoby żywa istota, zamarła powłóczysta, złota szata. Siwa broda sięgająca brzucha ani drgnęła. 

– Me imię brzmi Ooron Herdene. – Nakreślił przy sercu zawiły symbol. Jednako poplątane bywały kosmyki rzadkich, siwych, opadających na ramiona włosów. – W IV Boskiej Świątyni, Świątyni Serca, pełnię funkcję Boskiego Posłańca. 

Unikałam jego zamglonych oczu jak ognia, bo kiedy po raz pierwszy złapaliśmy kontakt wzrokowy, serce załomotało, a szponiaste dłonie objęły krtań, by do płuc wepchnąć śladowe ilości kamieni. Szuranie krzeseł wzmogło to uczucie; niedługo potem podobnie zadziałali na ciało zgromadzeni przy wzniesieniu kapłani. 

– Iva przekazała mi wyniki badań oraz rezultaty działań araiczyków – ciągnął Ooron chrapliwym głosem. – I ośmielę się stwierdzić, że proces przenoszenia może zakończyć się sukcesem. Zabieg ten jest względnie dość prosty, jednak analogicznie do każdego większego posunięcia, niesie ze sobą konsekwencje. Chciałbym, żeby bogini o nich wiedziała, wszak zatajanie informacji przed bóstwem nie godzi się jego sługom. – Wykonał drobny ukłon. Broda sięgnęła kolan. – Grozi wam przede wszystkim utrata kończyn, jeżeli krew na etapie końcowym osłabnie, nie regenerując ciał całkowicie oraz wylądowanie w niepożądanym miejscu, gdyż nasze wpływy poza Arai sięgać nie będą. 

Zrobiło mi się słabo. Utrata kończyn... Miałam szczerą nadzieję, że spośród wszystkich możliwych do wyboru opcji nie będzie to właśnie głowa, choć z tej ewentualności Nite akurat mógłby czerpać satysfakcję. Docisnęłam dłoń do obojczyka. 

– Rozumiem. Utrata kończyn... wylądowanie w niebezpiecznym miejscu... – To wcale nie brzmi jak dobre zakończenie! – Po czym stwierdzacie, że odniesiemy sukces? 

– Po krwi, która cię chroni – odparł z błyskiem w oczach. – Krew sprawia ci ból, ale jednocześnie trzyma zagrożenie z dala od ciała. Pokazały nam to wydarzenia z areny. Moc nie chciała cię zabić, dążyła wyłącznie to zapewnienia bóstwu bezpieczeństwa. Wierzymy zatem, że teraz także nie dopuści do wymienionych uprzednio sytuacji, które z konieczności trzeba jednak wziąć pod uwagę. – I zwrócił się do kapłanów: – Przygotujcie się do działania, rozpoczynamy proces przenoszenia! A tobie, Bogini Życia i Śmierci, życzę powodzenia. Z dniem dzisiejszym rozpoczynamy walkę o lepszą przyszłość. Prowadź nas ku niej. 

Nie... nie, nie, nie! Nie jestem gotowa! 

To działo się za szybko. Zdecydowanie za szybko. 

Nie panikuj! Nie możesz panikować. 

Wpiłam palce w obojczyk, czując mrowienie przy opuszkach. I wkrótce potem ktoś położył dłoń na moim ramieniu. Niczym otumaniona kolejną dawką narkotyku, pozwoliłam poprowadzić się ku podwyższeniu, choć podczas chodu nie odbierałam już żadnych bodźców zewnętrznych; żadnych słów, głosów, dźwięków, obrazów, zapachów. 

– Boisz się – zauważył ktoś. Nie miałam pojęcia kto, choć następne słowa oraz tłumiony chichot wskazywały na Razera. – No... Spróbuj przestać, bo zginiemy. 

– Próbuję... Uwierz mi, próbuję. 

– Wiem – powiedział tonem zupełnie niepodobnym do poprzedniego. I ku mojemu zaskoczeniu, nie doświadczyłam kpiny, której pierwotnie się obawiałam. Były tylko wyrzuty sumienia, wyrozumiałość, łagodność. – Wybacz ten kiepski żart. 

– Nic się nie stało – wymamrotałam. Przy nodze wyczułam bagaże. Po prawej stronie osoby, którym chcąc nie chcąc musiałam właśnie zaufać.  

– Połączcie ich – zagrzmiał Ooron. 

Dwaj mężczyźni żwawo pochwycili elastyczną rurkę. Pierwszy z nich, dzierżący początek, sprawdzał usytuowaną na czubku igłę, przy czym leżący niżej mechanizm nie pozostawał mu w międzyczasie obojętny. Wsłuchany w ciche skrzypnięcia, przekręcał palcami śrubki. Przekręcał, przekręcał, przekręcał. A drugi kapłan ani drgnął. Rozgałęzienia przewodu trzymał prawie że prosto na pomarszczonych dłoniach. 

– Kiedy transfuzja krwi dobiegnie końca, przetniecie ręce, nogi oraz klatkę piersiową sztyletami. Ważne jest, aby posoka objęła jak największą część waszych kończyn i bagaży – mówiąc to, Ooron wstąpił do pierwszego szeregu araiczyków. Igłę wbito do mojej szyi głębiej, niż przypuszczałam. Ścisnęłam czyjąś dłoń. – Niezwykle istotne jest przy tym zachowanie spokoju przez boginię. Jak mniemam, świadoma jest ona komplikacji wynikających ze strachu tudzież niepokoju. 

Nie zrobiłam nic na potwierdzenie jego słów. Po prostu stałam. Stałam; obserwowałam poczynania mężczyzn krzątających się przy wojownikach oraz medyczce. Szpikulce przyłożono do ich żył, zanurzono je pod skórą, przytrzymano, a koniec końców pozostawiono na rzecz mechanizmu. Przekręcono śrubę. Przekręcono, przekręcono, przekręcono. Rozbrzmiał zgrzyt. Przekrzywiono wystający drucik. Przekrzywiono raz jeszcze. Cichutki pisk podrażnił uszy. Skrzywiłam się. Coś wpełzło między mięśnie szyi. Zatrzymało się. Czerwień wypełniła rurkę, zanim mężczyźni podeszli do rozgałęzienia, sprawdzając stabilność połączenia. 

– Oto wasze ostrza – zakomunikował Boski Posłaniec. Nie wcześniej, ani nie później; dopiero po ostatnim wypowiedzianym przez Oorona słowie, pewna kapłanka wystąpiła z szeregu. Pięć sztyletów ułożono na karminowej poduszeczce, którą ta z czcią przyciskała do otulonej gorsetem piersi. – Zabierzcie je ze sobą. Niech godnie wam służą. 

Odebrałam broń. Krew pędząca w plastikowej lince dotarła już do wojowników, którzy na ów proces nie zareagowali jakoś szczególnie wyraziście. Totalne przeciwieństwo stanowiła tu Iva z mocno napiętą szczęką oraz ściągniętymi brwiami. Przygryzłam od wewnątrz policzek. Każdy kolejny wdech wzbogacały drżenia. Tak cholernie się bałam. 

– Odsuńcie się od nich zaraz po wyjęciu igieł. 

Rozkaz Oorona przyjęli w okamgnieniu.

Nie możesz się bać, nie możesz się bać, nie możesz się bać. 

W poszukiwaniu Meili, Kassana oraz Pearl, omiotłam spojrzeniem salę po raz trzeci. O'vinis odnalazłam jako pierwszą. Zresztą, jako ostatnią również. Tamta dwójka zniknęła. Dla mnie pozostała tylko ona – szeroko uśmiechnięta wojowniczka. Uniosłam wolną dłoń w geście pożegnania; Meila zacisnęła własną na srebrzystym emblemacie. 

Wyczułam szarpnięcie w szyi. Igłę wyjęto. Ciepła krew splamiła dekolt, sunąc coraz to niżej pojedynczymi strużkami. Nie możesz się bać, nie możesz się bać, nie możesz się bać. Naraz podwinęłam rękawy szkarłatnego kombinezonu, ale długo zwlekałam z wykonaniem pierwszego cięcia. Może nawet zbyt długo... 

– Im dłużej będziesz zwlekać, tym większy strach cię ogarnie – powiedział Karl. 

Miałam tego świadomość, niemniej jednak wielką trudnością okazało się wcielenie owych mądrości w życie. Ostrze wyczekiwało. Ja czekałam. I w końcu pozwoliłam broni prześlizgnąć się po skórze, szarpnąć za niewielki odcinek przedramienia, wbić się w udo, przeciąć drugą ręką, nogę, obojczyk. A w ciało uderzał tępy ból. Zmieniał położenie, sukcesywnie przybierał na sile, by nigdy nie zacząć słabnąć. Zaogniał się, podsycał, ożywiał, nie dając chwili wytchnienia. Krzyk ugrzązł w skamieniałych płucach. Kapłani, skrzyżowawszy ręce, unieśli je wysoko. Wojownicy krwią naznaczyli bagaże. 

– Prześlijcie sygnały do wszystkich mieszkańców Arai. Niech rozpoczną modlitwy. 

Sygnału nie wychwyciłam, choć ten z całą pewnością zaistniał. Posoka bowiem zaczęła przerywać bezpośredni kontakt ze skórą oraz tkaniną; unosić ku górze swe piękne nici, oplatać je dookoła naszej piątki w akompaniamencie staroaraiskich próśb. I towarzyszył jej przy tym wiatr. Lodowaty, kłujący, porywisty. Krążył u stóp piedestału niczym szkarłatny wąż, mimo że szczelnie zamknięta kopuła nie powinna była przepuścić go do wnętrza sali. Karminowa bariera wzbiła się do nieba, a wraz ze wzrostem jej wysokości, prędkość huraganu narastała. Araiczyków przysłonił chaos. Serce zwiększyło tempo pracy. Krew w żyłach zawrzała. Odór posoki wypełnił usta. Zranione punkty na ciele przybrały postać płynną... 

I wkrótce po nich zrobiły to kończyny zespalane z wiatrem. 

W jednej chwili znaleźliśmy się w centrum potężnego tornada. 

KOREKTA

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro