ROZDZIAŁ 014

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

DOSZŁO DO PRZEBICIA GÓRY

GODZINA: 23:40

POZOSTAŁY CZAS: 0 GODZIN 20 MINUT

Przyznaję, kiedy tylko weszliśmy do schronu i rozpoczęliśmy rozmowę z Arnethionem, sądziłam, że wszechogarniające nas napięcie osiąga poziom krytyczny. Kłótnię mogło wywołać dosłownie wszystko. Do konfliktu mógł doprowadzić każdy. Każdy był zapalnikiem. Wszystko stanowiło jego element. Z błędu dość szybko wyprowadziła mnie Goorenth, która w pobliżu właśnie tych iskierek, nosiła miano sztormu; niszczycielskiego huraganu rozprzestrzeniającego płomienie. To ona wzmagała niepokój wielokroć efektywniej, aniżeli sam Arnethion. Wszak teraz nawet nieprzychylne spojrzenie mogło pozbawić nas sojuszników, a zarazem wzbogacić o wrogów. 

– Jak powstrzymać Dieath i doprowadzić do ponownego rozkwitu drzew Astaouliusa? – Goorenth nie zaprzątała sobie głowy wyjaśnieniami bądź formalnościami, ot tak przeszła do pytań, licząc na zadowalającą odpowiedź. Naraz uniosła kąciki ust, uwidaczniając znacznie lepiej różnorakie skaleczenia oraz szramy, a rezultat tego znała chyba doskonale. Ba! Uraczyła nas uśmiechem celowo. Niegdyś drobna twarz norianki została postarzona o dobre piętnaście lat, tworząc swego rodzaju maskę wyciętą z koszmaru. A zatem chcąc postraszyć przeciwników, nie potrzebowała wiele. 

– Naprawdę myślicie, że wiemy jak wam pomóc? – oburzył się Karl. 

– Jest to kataklizm, z którym noriańczycy nie mogą się uporać pomimo wielu starań – odparła, patrząc na wojownika z odrazą. – Natomiast wy... Wy również przynależycie do boskich tworów. Musiało spotkać was coś podobnego, więc najprawdopodobniej znacie rozwiązanie problemu, albo powód nagłej nieobecności Bogini Światła i Cieni. 

Bogini Światła i Cieni... Czyli to ten tytuł dominuje na Norianie. 

– Czegoś tu nie rozumiem – zaczęła Iva, przygryzając czubek kciuka. – Wpierw z nami walczycie, później wprowadzacie jako więźniów do osady, grozicie śmiercią, nie ukrywacie wrogiego nastawienia względem nowoprzybyłych gości, a po tym wszystkim, jak gdyby nigdy nic, oczekujecie pomocy przy problemie na skalę międzyświatową. Po czymś takim nikt nie zdecydowałby się na współpracę. 

Norianka wzruszyła ramionami.

– Taka tradycja, co poradzisz. Weźcie jednak pod uwagę fakt, że nie mieliśmy jak dotąd styczności z istotami narodzonymi na pozostałych planetach, toteż wolimy działać ostrożnie. Jesteśmy świadomi waszej egzystencji, ale to wszystko. Cała reszta pozostaje niewiadomą. – Zdjęła z głowy kaptur. Delikatne, czarne fale ledwie dosięgły ramion. – Co gorsza, przez waszą ucieczkę szansa na ocalenie Norianu bez wątpienia by przepadła – prychnęła rozbawiona. – O ile rzeczywiście jakaś jest. 

Ze skórzanego worka wysypała bandaże, buteleczki, nici oraz igły. Mnie jednak pochłonęła zupełnie inna kwestia – brak reakcji na wizytę obcych ras. Goorenth wyraźnie zaznaczyła, że do bliższego kontaktu z pozostałymi tworami boga nigdy wcześniej nie doszło. Tymczasem nasze przybycie noriańczycy odebrali jako coś zupełnie normalnego. 

– Może powinniście rozważyć wymianę informacji? – zasugerowałam z głową opartą o chropowate drewno ściany. – Poszukujecie odpowiedzi na pytania. My również. Dzięki temu uniknęlibyśmy niepotrzebnych konfliktów.

Norianka nasączyła niezdarnie chustkę alkoholem, którego zapach momentalnie wypełnił schron. Pokiwała głową. Błędnie uznałam, że w sposób ten poparła moje słowa, bo fiołkowe oczy nieoczekiwanie utraciły blask, aby posłać ku mnie serię grzmotów. 

– Opatrzcie sobie rany – wycedziła, rzucając mi wilgotny skrawek materiału. Przy nogach wylądowały także bandaże oraz zamknięte w przezroczystym pudełeczku nici. – Oczywiście taka pomoc niewiele da przy większych cięciach, ale chcę żebyście zdychali ze świadomością, że byłam niesamowicie dobroduszna. – I przekrzywiła z lekka głowę. –Twoja propozycja wcale nie brzmi najgorzej. Gdybyśmy mieli gwarancję szczerości z waszej strony, byłaby wręcz fenomenalna. 

– Wy też możecie nas oszukać, ryzyko jest obustronne – rzuciłam pospiesznie. – Mogę ci jedynie obiecać, że nie mamy złych intencji. Przybyliśmy w pokojowych zamiarach. Możliwe nawet, że posiadamy wspólny cel. 

– Wspólny cel?

– Tak. Muszę się tylko dowiedzieć, czym jest Dieath. – Nie zamaskowałam ekscytacji w głosie. Byłam zbyt bliska sukcesu. – Informacje o nim nie są chyba pilnie strzeżone, skoro wypowiadacie się na ten temat swobodnie w towarzystwie więźniów. 

Goorenth potarła podbródek, zwieszając głowę. 

Moje serce, spłoszone ciszą, załomotało. 

Wprawdzie cel wizyty na Norianie był zupełnie inny - należało odnaleźć zagubione dusze przed jego powstaniem. Ochrony noriańczyków bynajmniej natenczas nie uwzględniałam, choć teraz już wiedziałam, że definitywnie powinnam była. Ich zagrożenie stało się naszym zagrożeniem. Bez jego uprzedniej likwidacji niewiele mogliśmy zdziałać przy poszukiwaniach elementów. 

– No tak, egzystencja Dieathu nie jest owiana tajemnicą. – Goorenth westchnęła zrezygnowana. Jej wąż zacieśnił splot. – Mogę wyjawić wam pewne szczegóły, ale tylko pod warunkiem, że w zamian otrzymamy szczerą odpowiedź na zadane pytanie. 

– Masz moje słowo! 

Nie poczułam ulgi. Doszliśmy do porozumienia, a jednak jej nie poczułam. 

Rozciągnęłam nieco luźny kołnierz kombinezonu, aby chustka nasączona alkoholem dosięgła pierwszego cięcia. Zapiekło ono, zapłonęło, zawrzało. Zacisnęłam zęby na ramieniu, gdy materiał przywarł do otwartej rany i na długo przy niej pozostał. 

W międzyczasie Goorenth powiedziała: 

– Kilkanaście tysięcy lat temu Bogini Światła i Cieni wykreowała Dieath, który zgodnie ze słowami przodków mogła bez problemu kontrolować. Zyskała tym samym wpływ na pogodę oraz kataklizmy, możliwość wyniszczania wrogów niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi, niewyobrażalną siłę... Norian natomiast, podobnie jak nas, utworzyła w celu ochrony pewnej rasy. 

– Strasznie podrzędny tytuł nadaliście tej cudownej istocie – wymamrotał Razer. 

– Nie powiedziałbym, że jest taka cudowna. – Pewna część jego wypowiedzi nie przypadła do gustu Arnethionowi. – Prawie dwa lata temu zostawiła Norian, na którym później masowo umierali noriańczycy. Teraz też nie interweniuje, choć prawdopodobnie widzi, jak drastyczne zmiany zachodzą na planecie.

– Musi mieć ku temu jakiś powód – przerwała mu szorstko Goorenth. – Albo coś jej się stało. Wierzę, że z własnej woli nigdy nie zesłałaby na nas nieszczęścia. 

Żołnierz prychnął. Moje policzki pokrył ciepły rumieniec. 

– Czyli Dieath był zwykłym narzędziem do kontrolowania kataklizmów – podsumowałam. – A na czas nieobecności bogini urządzenie uległo zniszczeniu, zmuszając was do ochrony pod ziemią? 

– Pojawia się zawsze o tej samej godzinie. Niszczy wszystko, co stanie mu na drodze. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wielu noriańczyków straciło życie, kiedy ukazał nam się po raz pierwszy w pozbawionej kontroli formie. Nikt nie mógł go zatrzymać. Nikt. Część mieszkańców przeżyła głównie przez wystarczająco szybkie ukrycie się w domach albo piwnicach. Później niestety przestało być to skuteczne – wyjaśniła z zamglonymi oczami, czasem przepuszczającymi przygaszony blask. Wpiłam paznokcie w szmatkę. Ta, gwałtownie ściśnięta, wypuściła pierwsze krople alkoholu. Było coraz gorzej. Było gorzej, niż początkowo sądziłam. – Pozwólcie, że teraz my zadamy wam pytanie. Z której planety przybywacie i jaki jest prawdziwy cel wizyty? 

– To są dwa pytania – zauważył Razer. – Chyba musisz ograniczyć się do jednego.  

– Nie chcesz może ograniczyć się do jednej ręki? – syknęła.

Nite zgromił towarzysza wzrokiem, zawczasu wyczuwając jego niecne zamiary. Uniósł brwi. Zadarł podbródek. W rezultacie zapadła głucha cisza, przerwana dopiero moją nieudolną próbą opatrzenia nogi. Bandaże bowiem wielokrotnie opuszczały zdrętwiałe dłonie, wywołując szereg nabieranych z poddenerwowania wdechów. 

– Przybyliśmy z Saravy – skłamała Iva.

– Nasza przyjaciółka, Y'ra, poszukuje czegoś bardzo dla niej ważnego – dopowiedział Nite, wskazując mnie dłonią. – I ta rzecz prawdopodobnie spoczywa gdzieś na Norianie. Chcemy ją odnaleźć bez ingerowania w życie mieszkańców. 

Goorenth zmrużyła oczy. 

– Jak się tu dostaliście? Jestem prawie pewna, że podróż między planetami może odbywać się wyłącznie za pośrednictwem bogini. 

– Teraz to my powinniśmy zadać wam pytanie – zauważył Karl. 

– Nie mógłbyś być nieco mniej spostrzegawczy? – warknęła. 

Przejechałam dłonią po zabandażowanym udzie. Opatrunek sprawiał wrażenie lichego, lecz na tamtą chwilę musiał wystarczyć. Niedługo potem zapytałam:

– Dlaczego walczyliście na polach z innymi noriańczykami? 

– O dostęp do drzewa Astaouliusa – rzucił krótko Arnethion. 

– Drzewo Astaouliusa?

Drzewo Astaouliusa.

Mogłabym przysiąc, że na przekór amnezji doskonale pamiętałam wygląd wspomnianej właśnie rośliny, a jednocześnie napotykałam problem z utrwaleniem sobie pewnego obrazu w głowie. Rozmazany, wielki, zniekształcony – stanowił jedynie zlepek złocistych oraz białych barw. Nawet zastosowanie drzewa pozostawało mi obce. 

– W jaki sposób przybyliście na Norian? – powtórzyła Goorenth. 

Wyrwana z zamyślenia gorączkowo poszukiwałam odpowiedniego kłamstwa. 

– Za pomocą artefaktów. – Iva uraczyła noriańczyków równie zwięzłą odpowiedzią. 

– I to tyle? Tak po prostu znaleźliście przedmioty i przylecieliście na Krwawe Pola? 

Kapłanka wzruszyła ramionami z zachowaną na twarzy obojętnością. 

– Tak po prostu walczycie o zwykłe drzewo? 

– Powiedziałam, że odpowiemy na wasze pytania. – Goorenth wnet odnalazła ukryty w słowach przekaz. Obdarowała nas uśmiechem, zanim zgrzytanie zębami nakreśliło aktualne samopoczucie norianki. – Jednakże nigdy nie obiecywałam, że na wszystkie odpowiemy szczegółowo. Powinnaś lepiej analizować cudze wypowiedzi.

– Skłamałabym mówiąc, że nie było to do przewidzenia. – Iva zadarła podbródek. Pozostałości po opatrunkach wypuściła z mocno zaciśniętej dłoni. – Ale teraz musicie liczyć się z tym, że każda nasza następna odpowiedź będzie analogiczna do waszej. 

– Ciekawe, czy spoglądałabyś na mnie z taką wyższością, gdybym teraz udusiła tę twoją przyjaciółkę. – Choć kobieta nie spuszczała wzroku z rozmówczyni, wąż zacieśnił splot na szyi. Dostęp do tlenu raptownie został mi odebrany. Kręgi zabolały. Nawet najdrobniejszym ruchem zwierzę mogło zrobić z nich miazgę. 

– Nie zrobisz tego. 

– Jesteś pewna? 

Karl przeklął pod nosem. Automatycznie zacisnęłam dłonie na cielsku gada. 

– Pozbyłabyś się nowego źródła informacji. 

Goorenth prychnęła. Jakże łatwo przyszło jej nałożyć maskę nieczułego żołnierza. 

– Lub zmusiłabym was do zdradzenia nam kolejnych szczegółów. 

– Naprawdę zrobiłabyś to, nie wiedząc, do czego zdolni są więźniowie? 

Dalsze wypowiedzi docierały do mnie zza grubych ścian. Ty... dlatego... gorzej jeśli... Zaczerpnęłam łapczywie powietrza, do którego dostęp został mi zwrócony. 

– Zaskakujesz pewnością siebie, saraiko. – Ostatnie słowo wypluła z siebie niczym największą obelgę; niczym pozostałości po truciźnie, którą siłą wlano jej do gardła. – Następnym razem radziłabym jednak uważać. Jeśli utwierdzicie mnie w przekonaniu, że rzeczywiście nie macie względem nas dobrych intencji, zabijemy was bez wahania. Wtedy nikt nie zwróci uwagi na jakieś moce lub nadnaturalne zdolności. W obliczu śmierci, a czasem nawet większego kryzysu, wszystko jest bezwartościowe. 

Arnethion posłał Goorenth porozumiewawcze spojrzenie. 

Łuna światła padła na oszpeconą twarz.

– Drzewa Astaouliusa służyły niegdyś do wzywania pomocy – wyjaśnił ze splecionymi na kolanach dłońmi. – Były bezpośrednim łączem między nami a boginią.

– Jedna osoba wystarczyłaby do sprowadzenia stwórczyni, a mimo to walczycie między sobą o dostęp do tego połączenia – przyuważył Nite, zresztą słusznie. Pewne nieścisłości wyniknęły z wypowiedzi noriańczyków, ale ci kulturalnie je ignorowali, wyraźnie biorąc więźniów za istoty łatwowierne. Szturchnęłam lekko Karla w rękę.

– Mogę pożyczyć twój sztylet? – wyszeptałam, na co wojownik uniósł brew. Wnet poczułam na sobie drapieżny wzrok norianki. – Chcę tylko odkazić ranę na brzuchu – dodałam już głośniej, mimowolnie zerkając na jej nadgarstek. Ten, który wbrew własnej woli niemalże kobiecie odcięłam, został opatrzony oraz częściowo unieruchomiony. – I przepraszam za dłoń. Naprawdę, nie zrobiłam tego celowo. 

Zbyła te słowa machnięciem ręki. Zwiesiłam głowę. 

– Powiedzcie, gdzie jest teraz Bogini Światła i Cieni – zażądała. 

Pozwoliłam sobie na tymczasowe umknięcie od rozmowy, gdy czubek ostrza zahaczył o materiał kombinezonu. Tkaninę rozprułam w okolicach podbrzusza, bo chcąc nie chcąc po walce z Goorenth ubiór uchodził za dostatecznie fatalny, bym nie musiała odwlekać jego niszczenia. Na oślep odnalazłam wilgotną chustkę. Możliwości regeneracjne wolałam odpowiednio zatuszować gestami, skoro zdolności aktorskie pozostawiały wiele do życzenia. I przyłożyłam ją do rany. Nic nie poczułam. Absolutnie nic. A kiedy szmatkę odłożyłam na bok, stłumiłam krążący w płucach wrzask. 

Byłam w błędzie. Proces przenoszenia nie zakończył się sukcesem. 

Krew. Krew, krew, krew. 

Widziałam tylko krew; mnóstwo gęstej krwi sączącej się z brzucha...

... lub miejsca, gdzie zasadniczo powinien on być. Porozrywane, acz dążące do regeneracji mięśnie bowiem w niczym go nie przypominały. Zabrakło także skóry. Jakieś jej fragmenty zwisały luźno po bokach talii, lecz nie były zdatne do zszycia, zważywszy na dość spore między nimi odstępy. Tkanki drżały, pragnąc złączenia. Kreowały nowe warstwy zewnętrzne, tamując cieknącą krew. Nie doszukałam się większych ubytków tudzież dziur, lecz sama utrata powierzchownej części ciała zadziałała nader pobudzająco. 

Przeszły mnie ciarki.

Pragnęłam krzyknąć, choć bólu nie czułam.

Słowa Oorona się sprawdziły.

,,Grozi wam przede wszystkim utrata kończyn, jeśli krew na etapie końcowym osłabnie, nie regenerując was całkowicie." Nie wyjaśniało to braku czucia w podbrzuszu, a wielka szkoda, bo powodów wystąpienia owej anomalii mogło być nie mniej niż tuzin. Spośród wszystkich teorii najbardziej skłaniałam się jednak ku jednej: 

Ból nie nadszedł, gdyż rana nie powstała w sposób naturalny. Na czas podróży przeistoczono nas w posokę, która dopiero na Norianie jęła kształtować wszystkie ciała na nowo. Ostatecznie, zgodnie z obawami Oorona, osłabła, nie kończąc ówczesnego procesu regeneracji, ale nie wiedzieć czemu, teraz ponowiła próbę przywrócenia im dawnej sprawności. A my byliśmy pod jej wpływem. Pod wpływem krwi. 

Byliśmy... My? Wszyscy? Tak, to było prawdopodobne. Każda przenoszona osoba doznała uszczerbku na zdrowiu, lecz nie każda miała tego świadomość. Przecież sama żyłam w przekonaniu o sukcesie do momentu rozcięcia kombinezonu. 

– Długo tak będziesz utrzymywać ze sztyletem kontakt wzrokowy? – zadrwiła Goorenth. Świdrowała każdy element mnie, jakoby kolekcjoner nowy nabytek; nowy acz niesprawny, rozczarowujący. Skinęła głową na rozcięty element ubioru. 

– Ja tylko... Po prostu szkoda mi kombinezonu. To był prezent od przyjaciółki. 

Dowódczyni poprawiła opadającą na czoło grzywkę – czarną, nierówno ściętą, idealnie dopasowaną do purpurowego tatuażu oraz nienaturalnie prostych blizn. 

– Na niewiele by ci się zdał. Nie przetrwasz zimy na Norianie w cienkich ubraniach. 

Jeszcze do niedawna rozważałam ucieczkę z osady. Teraz jednak wątpiłam, żebyśmy poza jej granicami mogli w ogóle przetrwać. Nie posiedliśmy niezbędnej wiedzy o planecie, utraciliśmy bagaże, nasza dokładna lokalizacja pozostawała tajemnicą, a Dieath każdego dnia siał spustoszenie, skracając czas poświęcany na poszukiwania. Musiałam dowiedzieć się czegoś jeszcze. I chciałam to zrobić. Bardzo. Ale noriańczycy nie kwapili się do wyjawiania więźniom szczegółów, choć pierwotnie przytakiwali obopólnym korzyściom wynikającym z wymiany informacji. Zerknęłam ukradkiem na Karla, jako że Goorenth, pochłonięta rozmową z Ivą, dała mi chwilę prywatności.

– Jesteście ranni?

Poszerzyłam palcami cięcie na kombinezonie. Odlepiłam materiał sklejony z mięśniami gęstą mazią, omal przy tym nie wymiotując. Cieniutkie linki krwi przytrzymywały tkaninę, do momentu oddalenia jej od ciała. 

Karl otworzył szerzej oczy, odruchowo łapiąc moją dłoń. A ja, również odruchowo, tylko raz spróbowałam wyrwać ją z uścisku. Oboje zastygliśmy w bezruchu, dopóki wojownik nie przyłożył swojej ręki do skrytego pod czarnym podkoszulkiem brzucha i nie wbił palców w konkretne punkty pośrodku klatki piersiowej. Ze skupieniem wymalowanym na twarzy badał uważnie odstępy między żebrami, a kiedy uznał, że nie zaszły tam niepokojące zmiany, przejechał kciukiem po udzie. Wpił paznokcie w gruby materiał spodni. I zamarł. 

Kiwnięciem głowy potwierdził moje obawy. 

– Dieath już dawno przebił S'alva,ram. Za ile dotrze do osady? – Goorenth uklękła na ziemi. W oczekiwaniu na odpowiedź, zamknęła oczy.

– Czterdzieści pięć sekund, czterdzieści cztery sekundy, czterdzieści trzy sekundy – rozpoczął odliczanie Arnethion – czterdzieści dwie sekundy...

Słysząc to, położyła dłonie na kolanach. Ich wewnętrzną stronę zwróciła ku górze, jakby do nieodmawianej głośno modlitwy. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że Goorenth nie prosiła właśnie bogini o ratunek, bo mogłaby mocno rozczarować się brakiem odpowiedzi lub obecnym stanem Wszechmocnej. 

– Cztery sekundy, trzy sekundy, dwie sekundy... 

Nastała cisza. Serca przestały wybijać dawny rytm. Ciśnienie spadło. 

Wybiła ostatnia sekunda.

Grzmot wypełnił schron. Gdzieś na prawo od lepianki wybrzmiała zduszona eksplozja. Coś uderzyło o ziemię. Ryk tysiąca pierwotnych dusz, być może uwięzionych bezpośrednio pod naszymi stopami, wstrząsnął lichymi ścianami. I nie minęło dużo czasu, nim dołączyły do niego wrzaski potencjalnych ofiar ataków. Rozdarły czaszkę, a krążąc wewnątrz niej, siekały. Siekały. Siekały. Siekały. Głowa pękała od nadmiaru dźwięków. 

Przysłoniłam uszy dłońmi. Jeszcze przed tym, huk z północy poruszył schronem, podrzucając nasze ciała. Upadłam na podłogę. Potylica niemalże pękła po uderzeniu o ścianę lepianki. Krótki krzyk opuścił czyjeś gardło, być może nawet moje. Doszło do kolejnej, zduszonej eksplozji. Następny huk. Następny jazgot. Zupełnie jakby osadę bombardowały ostrza czystego cierpienia; żądne krwi pociski. Odstępy między nadchodzącymi świstami zmniejszała każda mijająca sekunda. Wkrótce potem przestałam także wyłapywać słowa towarzyszy. Skowyty rozbrzmiewały zbyt często. Zbyt głośno. 

Całe ciało, nieprzygotowane na nadejście ataków, dudniło, cierpło, zamarzało, lecz niekoniecznie od zewnątrz. Temperatura drastycznie zmalała. Na skórze osiadł szron. 

– To jest... – zaczął Nite.

Dieath. Dieath, którego niszczycielskie działania doprowadziły do śmierci milionów istnień w przeciągu trwającego na Arai roku. Dieath, który brutalnie dążył do wyniszczenia życia. Nadszedł, by przypomnieć wszystkim o nieuchronnej śmierci. 

Skuliłam się przy ścianie. Kurz, ziemia, pył – wszystko to opadało na głowę w akompaniamencie grzmotów. Zdrętwiałych palców nie zdołałam zacisnąć nawet na podarowanym mi płaszczu. 

– Siła? – wykrzyczała Goorenth. Otaksowała wzrokiem drzwi, które pomimo swej masywności, z trudem stawiały opór czemuś szalejącemu na zewnątrz. Nie wiedziałam, jakim cudem jeszcze tam stały, ale radowała mnie ich obecność. 

– Dwukrotnie zwiększona! – Głos Arnethiona przebił nasilony jazgot. – Wczoraj nie wyczuwałem drgania desek! Temperatura też uległa zmianie! 

– Niedobrze. Kiedy zaszły ostatnie zmiany?

– Siedem dni temu.

– A jeszcze wcześniej?

– Miesiąc temu.

Goorenth przejechała palcem po bliźnie. Ta, mająca swój początek przy uchu, niknęła dopiero gdzieś pośrodku drugiej brwi. Coś wyraźnie noriankę trapiło. 

– Coraz szybciej wzbiera na sile. Kiedy znów może nastąpić przełom? – Nieugięcie patrzyła na żołnierza, gdy następny pocisk poszybował na lewo. Arnethion w odpowiedzi zmarszczył czoło, nakierowując granatową łunę światła na ściany. 

– Za dwa dni, może nawet jutro.

– Jak długo to potrwa? – wydusiłam mimowolnie. 

Kiedy ryk utrapionych dusz ponownie został przepleciony z błaganiami mieszkańców, oparłam plecy o ścianę, jednocześnie obejmując rękoma podkulone nogi. 

– Odstęp czasowy nie uległ jak dotąd zmianie, więc spędzimy tu osiem godzin.

Osiem godzin? Słowa Arnethiona brzmiały niepoważnie. Osiem godzin piekła, brak możliwości wyjścia, a do tego świadomość, że każda minuta może być naszą ostatnią. Przylgnęłam do ściany, zerkając na kąt lepianki. 

– Jeśli masz potrzebę skorzystać z toalety, możesz pójść tam. – Fioletowy płomień oczu Goorenth oświetlił końcową część bunkru. – Po opuszczeniu schronów próbujemy wszystkiego się pozbyć, ale smrodu raczej nie zniwelujemy. To drewno znakomicie je wchłania. – Odpowiedź ugrzęzła w moim gardle. Huk. Grzmot. Docisnęłam czoło do kolan. – Obejmę dzisiaj wartę – zadecydowała po dłuższej chwili. – Spróbujcie zasnąć. 

Zasnąć... W towarzystwie noriańczyków, którzy raptem kilka godzin temu usiłowali nas zabić. Z myślą, że jesteśmy atakowani. Z ranami, które normalnie zagrażałyby życiu śmiertelnika. Zaiste, brzmiało to bajecznie. 

– Niech wartę obejmą dwie osoby. – Stanowczy ton Ivy stłumił zewnętrzne piekło Dieathu. Kapłanka utrzymała z dowódczynią kontakt wzrokowy, a ja naraz poczułam na karku zjeżone włoski, choć stroniłam od udziału w rozmowie. – I ja zgłaszam się na ochotnika. Jedna osoba noriańczyków, jedna saraiczyków. Dzięki temu obie strony mogą spać spokojnie. Mam nadzieję, że wyrazisz na to zgodę, Goorenth Harfoths. 

Coś zadudniło w oddali. Moje serce zamarło na ułamek sekundy. Być może i ono nasłuchiwało przerażających dźwięków, wyczekując ich końca. 

– Wyzbyłaś się instynktu samozachowawczego, że wypowiadasz moje imię tak lekceważąco? – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – W porządku, obie obejmiemy wartę. Pilnuj, żeby po godzinie dwudziestej siódmej nie powstała w lepiance ani jedna szczelina lub wgięcie, bo właśnie wtedy Dieath widnieje centralnie nad moją osadą. Teraz doświadczacie jedynie jego początkowej mocy. – I zwróciła się do Arnethiona. – Po dwudziestej ósmej zmienimy straż. Wybierz kogoś z nich do pomocy, skoro nalegają. 

Iva spoczęła przy ścianie, choć eksplozje raz po raz zmieniały przyjętą dopiero co przez araikę pozycję. Czasami nieznacznie, czasami bardziej widocznie. A Nite legnął na ziemi z dłońmi splecionymi pod głową. Obrócił się na bok z krótkim:

– No to dobranoc.

I zamknął oczy. Zaskoczona jego spokojem, wyminęłam Karla, a przy tym paru żołnierzy, których obecności pozostawała niewyczuwalna, by szturchnąć zaspanego wojownika w ramię. Ten jednak na ów gest zareagował cichym mamrotaniem. 

– Zamierzasz teraz spać? – zapytałam. Nie mogło to być możliwe, gdy melodia końca świata docierała zewsząd prosto do naszych głów. Ja sama, pomimo zmęczenia, nie wyobrażałam sobie odpoczynku pośród wrzasków rozdzierających powietrze. 

– Oczywiście. – Uchylił tylko jedno oko. – I ty powinnaś zrobić to samo. Nie wykonamy tego zadania, jeśli za bardzo wymęczymy ciała oraz organizmy. Musimy zregenerować siły, obmyślić dalszy plan działania... – Ziewnął przeciągle, zatrzymując wzrok na kapłance. Uniósł kącik ust. Przymknął powiekę. – Teraz Iva objęła wartę. Później zrobi to ktoś inny, prawdopodobnie ja, więc nikomu się krzywda nie stanie.

– Właśnie teraz umierają noriańczycy. Jak możesz to ignorować? Krzyki, błagania... 

– A co mam zrobić? Nie możemy stąd wyjść. Siedzenie i użalanie się nad ich losem magicznie nikogo nie uratuje. Jeśli naprawdę chcesz pomóc, musisz wypocząć, udoskonalić plan, odzyskać siły, a potem wcielić zamierzenia w życie – oznajmił łagodnie. – Taka jest rzeczywistość, z którą trzeba się kiedyś pogodzić, dlatego nie nazywaj mnie pesymistą. Odnoszę wrażenie, że zamierzałaś to zrobić. 

Nite miał rację, ale nas nadal otaczała śmierć, której nie umiałam zignorować. Udoskonalanie planu, odzyskiwanie sił... Nie brzmiało to realnie w doświadczanych warunkach. Noriańczycy umierali, cierpieli, walczyli. Od prawie dwóch lat rozpaczliwie trzymali się życia, błagając bezsilną mnie o wsparcie. Gdybym uparcie próbowała, wyrzuciłabym to z głowy chociażby na krótki moment, ale nie widziałam ku temu powodu. Ich umysły pętał strach, który każdego dnia zacieśniał zabójczy splot, nie dając chwili wytchnienia. Ja zaś mogłam tylko towarzyszyć im na usłanej udręką ścieżce. I zamierzałam to robić. Zamierzałam o nich myśleć; zamierzałam cierpieć wraz z nimi. 

Jako ich dawny bóg, jako nowa nadzieja. 

– Masz rację, przepraszam – wydukałam, zsuwając z ramion płaszcz Karla. 

Emblematy zastukały o odznaki, odznaki zastukały o emblematy, aż w końcu ubranie, wpierw wygładzone, szczelnie mnie okryło. Pył opadł na policzek po uderzeniu pierwszego pocisku. Kiedy drugi podążył jego śladem, Karl skrzyżował ręce na piersi. Tej nocy myśli wojownika prawdopodobnie nie oscylowały między snem a wartą. 

Planował pozostać czujny do nadejścia bezpiecznej godziny. 

– Jak położę się obok, to wstanę bez płuc czy bez kręgosłupa? – zagadnął Razer, kucając nieopodal. – Wiesz, nie przepadam za niespodziankami, szczególnie twoimi. – Obróciłam głowę. Jego oczy rozbłysły niemal każdym odcieniem zieleni. Dołeczki przyozdobiły kąciki ust, gdy obdarował mnie uśmiechem. – Ale chyba zrobię teraz wyjątek. Nie masz nic przeciwko temu? 

Przybrałam podobny wyraz twarzy. Mimowolnie. 

Samopoczucie Razera naprawdę bywało zaraźliwe. 

– Ty też idziesz tak po prostu spać? – wymamrotałam, walcząc z chęcią przyłożenia policzka do ciepłych desek. – Nie przeszkadzają ci krzyki i uderzenia? 

– Po pierwsze, nie. Nie zasnę tak łatwo. Mam problem z bezsennością. Po drugie... powiedzmy, że twoje krzyki bywały znacznie gorsze. Kwestia przyzwyczajenia. 

Ułożonego na brzuchu wojownika szturchnęłam lekko w ramię. Usłyszałam ciche prychnięcie, wkrótce potem niewstrzymywany dłużej chichot. Usłyszałam to. Wyłapałam na przekór agonalnej pieśni Dieathu. Nieważne jak. Po prostu wnet dobiegł mnie melodyjny, nasączony szczerością dźwięk. 

Trwał krótką chwilę, lecz duszę wzmocnił na dłużej. 

– Wobec tego powinieneś za mną nie przepadać – zażartowałam. 

Płacz dziecka poprzedził wybuch; wybuch zagłuszył śmiech mężczyzny, lecz śmiech ten był zwykłą ułudą. Ust Razera bowiem wcale nie opuścił. Moje serce zamarło. Docisnęłam policzek do podłogi. Powiedziałam coś złego? Niewątpliwie. Po trzech eksplozjach zamknęłam oczy. Któraś zapewne zwiastowała czyjąś śmierć. 

– Postaraj się dzisiaj nie spać na kształt 𐌙 – palnął bez zastanowienia, ale mogłabym przysiąc, że ów żart nastąpił po wyszeptanym do siebie ,,z wzajemnością, Y'ra." 

Z wzajemnością...

Dieath wzmógł ataki. I wzmagać miał je dalej. Lepiankę natenczas wypełnił intensywny zapach bzu; zapach znajomy, a jednocześnie obcy oraz wrogi.

KOREKTA 02.05.2024r. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro