ROZDZIAŁ 020

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

GODZINA: 05:17

POZOSTAŁY CZAS: 18 GODZIN 43 MINUTY

Wlewanie morskiej wody do manierki za pomocą węża okazało się skomplikowane, niebezpieczne oraz czasochłonne. Gdybym w istocie więc porównała ową czynność do nakładania jedzenia na talerz - podobnie jak zrobił to Rentar, choć w nieco innym kontekście - nie odnalazłabym między tym żadnych podobieństw. Bo po pierwsze, tylko w jednym przypadku mogło dojść do samoistnej amputacji bądź rychłej śmierci. Po drugie, następny przypadek nie uwzględniał skupienia oraz ciągłego myślenia.

– Najpierw przekształcasz węża w broń. – Rentar położył dłoń na grzbiecie Uzuruia. Wtedy wystarczyło zwykłe mrugnięcie okiem, by noriańczyk, miast gada, dzierżył w ręce kosę. – Odkładasz ją na bok, wyciągasz linę, wiążesz jakoś tak... – mówiąc to, wykonał serię chaotycznych ruchów. W efekcie sznur przybrał kształt pętli. – Bierzesz kosę, trzymasz ją poziomo, obracasz, żeby zakończenie klingi zwrócone było ku górze... A na ostrze nakładasz pętlę. – Zakończył zadanie z dość poważnym wyrazem twarzy. – Otwierasz manierkę, zawiązujesz drugi koniec liny na jej czubku i gotowe.

Odwzajemniłam uśmiech, choć po stokroć bardziej wolałabym właśnie nalewać wodę do szklanki. Zwyczajnej szklanki. Nieco mniej morderczej.

– I zanurzamy wszystko we wodzie?

– Na Krwawych Polach zauważyłem, że dziwnie trzymasz kosę. – Spostrzeżenie Harfothsa wywołało u mnie rumieniec. Jednak brak umiejętności w posługiwaniu się bronią był okropnie widoczny. – Weź to. Pokażę ci, jak powinnaś nią operować.

– Co? Nie! Nie ma mowy.

– To nie jest trudne. Spróbuj.

Rzuciłam ukradkowe spojrzenie na ostrze kosy.

Było to ostrze łaknące krwi, lecz przynależne do osoby niezbierającej żniw śmierci.

– Bardzo lubię swoje ręce – wydukałam.

– W to nie wątpię.

– Nie chcę ich stracić.

– Nie stracisz, o ile będziesz mnie słuchać. – Podał mi broń, nim stanął za moimi plecami. – Prawą ręką złap uchwyt przymocowany do kosiska, a lewą umieść na tej wysokości drzewca. Nie będzie tak źle, zobaczysz. – I dla ułatwienia wskazał palcem wymienione uprzednio elementy. Serce wzmożyło rytm. Wykonałam polecenie.

Kiedy jeszcze walczyłam z Goorenth na Krwawych Polach, kosa żarliwie osłabiała mięśnie i spowalniała każdy ruch wskutek niewłaściwego jej używania. Teraz jednak, z perspektywy czasu, gdy wyjawiono mi przynajmniej podstawowy dzierżenia broni, nie wydawało się to ciężkie. Owszem, przy kolejnym starciu z siostrą Rentara zapewne znów poniosłabym druzgocącą porażkę, ale może tym razem szanse na zwycięstwo nieco by wzrosły. Zamierzałam skorzystać z okazji. Mogłam czegoś się nauczyć.

– Świetnie. Podejdź do brzegu.

Ale polecenie Rentara zatrzymało całe ciało.

Wepchnie mnie do wody. Albo zaatakuje. Sam nie chciał wlewać wody, więc to musi być pułapka. Nie, przestań Y'ra. Przestań, przestań, przestań. Nie panikuj.

– Wszystko w porządku? – Odciął mnie od natłoku myśli. Drgnęłam. – Wyglądasz na przerażoną. Może jednak nie powinienem był cię do tego zmuszać. Ja tylko pomyślałem, że kiedyś, w przyszłości, mogłoby ci się to do czegoś przydać.

– Nic mi nie jest – zapewniłam go z wymuszonym uśmiechem. – Ale może trochę się odsuń? Wiesz, żebym przypadkiem nie uderzyła cię czubkiem drzewca.

Nie chciałam go okłamywać, chciałam mu zaufać. Pomagał nam i nic nie wskazywało na to, by miał względem ratowanych osób złe intencje. Ale każda cząstka mnie aż krzyczała o zachowanie zdrowego rozsądku. I tych cząstek musiałam posłuchać.

– Na pewno?

Przytaknęłam.

– Co mam teraz zrobić?

Rentar bez słowa sprzeciwu stanął po mojej prawej stronie, zwiększając zawczasu dzielącą nas odległość. Odgarnął za ucho czarne pasmo włosów.

– Stań możliwie jak najbliżej brzegu. I pamiętaj, żeby woda Sarch'heru nie miała kontaktu ze skórą. Ustaw kosę poziomo, a potem zanurz manierkę w morzu. Kiedy poczujesz, że jest pełna, wyjmij ją, ale nie kładź na śniegu. Ja zajmę się resztą.

***

Odłożyłam kosę na śnieg, zanim pomasowałam obolałe nadgarstki. Póki co bez większych komplikacji wlałam wodę do obu manierek, nie wpadłam do morza i nie zostałam do niego wrzucona. Uznałam to za absolutny sukces.

– Nie dotykaj liny niezakrytymi dłońmi – ostrzegł mnie Rentar po raz setny, gdy jego uwadze nie umknęło moje dłuższe przyglądanie się pokrytemu szronem sznurowi.

– Wiem. Nie jestem głupia – odburknęłam oburzona, zakrywając szczelniej rękawami sinoczerwone palce. – Pamiętam o wszystkim.

Szczerze? Zdarzyło mi się zapomnieć o tym dwa razy, pomimo nagminnie powtarzanych ostrzeżeń. I o ile początkowo byłam mężczyźnie wdzięczna za jakiekolwiek uwagi o odmrożeniach - bo gdyby nie obecność noriańczyka, siedziałabym właśnie na brzechu Sarch'heru bez co najmniej trzech kończyn - tak aktualnie miałam ochotę jakoś skutecznie go uciszyć. Bywało to dekoncentrujące.

– No dobra. – Wzruszył ramionami, chowając suche manierki pod pelerynę. – Podaj mi sznur. Nie musi wyschnąć przed owinięciem go wokół pasa. Ubrania zrobione z Astaouliusa zatrzymają wilgoć, podobnie jak peleryny. Tylko pamiętaj, żeby-

– Nie dotykać go niezakrytymi dłońmi. Tak, wiem. Mam je przysłonięte, widzisz?

Uniesione ręce nakierowałam na linę dopiero po upewnieniu się, że Rentar nie rozproszy mnie ponownie. Nie zrobił tego. A jednak w jednej chwili poczułam dojmujący ból w wewnętrznej części dłoni. I ból ten promieniował. Narastał z każdym uderzeniem serca. Unieruchamiał kolejno nadgarstek, palec pierwszy, drugi, trzeci, każdą tkankę, każdą komórkę. Sunął pod skórą niczym nić. A nić ta zmieniała ciało w lód. Czysty lód. Owijała kości. I kości te zamrażała. Syknęłam, chcąc odrzucić przedmiot na bok, ale...

Palce nie mogły oderwać się od szorstkiej powierzchni. Wręcz przeciwnie, coraz mocniej ściskały sznur, jak gdyby osiadający na nim szron zszywał je ze sobą. Zaczerpnęłam łapczywie powietrza. Przytrzymałam butem jeden koniec sznura, by gwałtownym szarpnięciem uwolnić się z potrzasku. Nie bacząc na czerwony ślad oraz zdartą skórę, wsunęłam ręce pod płaszcz.

Temperatura mojego ciała spadła.

Mroczki przed oczami na moment zakryły horyzont.

– Mówiłem, żebyś przykryła szczelnie dłonie! – Rentar podbiegł do mnie, prosząc delikatnymi trąceniami o pokazanie rany. Ale nie mogłam tego zrobić. Było zimno. Za zimno. Nie chciałam wystawiać kończyny na dodatkowe działanie mrozu.

– Przecież przykryłam.

– Najwidoczniej nie zrobiłaś tego dokładnie.

Natenczas nie tylko pełen napięcia głos mieszał się z szumem fal. Raz zrobił to także świst, kiedy coś przecięło powietrze tuż przy moim uchu. Odwróciłam głowę. Serce na krótki moment przestało wybijać dawny rytm. A w cieniu drzew stała Viena. Prawą ręką machała do nas ponaglająco. Lewa spoczywała wówczas na grzbiecie srebrnego łuku, podczas gdy tego samego koloru strzała pozostawała wbita w śnieg. Wygięła się, zafalowała, zmieniła kształt, by Sulver lub Zilver mógł wrócić do właścicielki.

A Nearlos nie przestawała machać. U jej boku wyrosła kolejna sylwetka.

– Coś się stało, musimy wracać. – Rentar złapał linę w dłoń owiniętą płaszczem. Uzuruia zaś przekształcił w sztylet, by do lasu móc dotrzeć z możliwością obrony.

– Mam nadzieję, że stan wojowników się nie pogorszył – wysapałam, próbując dotrzymać mu tempa, gdy ruszyliśmy ku Vienie oraz... Karlowi.

– To jest akurat bardziej optymistyczny scenariusz.

Bardziej optymistyczny scenariusz? Zmarszczyłam czoło, lekko poddenerwowana. Noriańczyk właśnie przypisał pogarszający się stan moich towarzyszy do bardziej optymistycznego scenariusza, ale ciężko było nie przyznać mu racji. To był bardziej optymistyczny scenariusz, ponieważ tego do niego przypisać nie mogłam.

W oddali, na gałęzi wyrastającej z wierzchołka ogromnego drzewa, przykucała postać. Okryta czernią, ociekająca wrogimi zamiarami. W pierwszej sekundzie przeszło mi zatem przez myśl, że musiała to być Goorenth. Może też Arnethion, gdyby los tego dnia okazał się łaskawszy. W drugiej zaś uznałam, iż sylwetka przynależała do zwykłego żołnierza patrolującego okolice. Kręciło się tu ich wielu, więc najpewniej zostaliśmy zdemaskowani. A w trzeciej przestałam się nad tym zastanawiać, bo bez względu na tożsamość tajemniczego gościa, mieliśmy na głowie dodatkowy problem.

Postać błyskawicznie zeskoczyła na niższą głąź. I na następną. I kolejną.

Przyspieszyłam, pomimo palącego bólu w płucach oraz uciążliwego rwania przy żebrach. Brak skóry na brzuchu wnet również dał o sobie znać.

– Biegniemy prosto na nich – zauważyłam, choć było to aż nazbyt oczywiste.

Rentar nie zwolnił, mimo że doskonale mnie słyszał.

– Twoi ranni przyjaciele nadal są w lesie. Myślisz, że Iva i Viena uciekną z nimi na Krwawe Pola, a przy okazji odeprą ataki żołnierzy?

Pokręciłam głową. Niestety pośród bezlistnych drzew nie widziałam nikogo, prócz Vieny oraz Karla. To nie mógł być dobry znak.

Od norianki i wojownika dzieliło nas już zaledwie trzydzieści metrów.

Dwadzieścia.

Po dziesięciu coś uderzyło o ziemię. Śnieg zawirował, przysłonił widoczność, pod wpływem impetu wystrzelił ku niebu. Wzburzona krew skierowała adrenalinę do każdego zakamarka ciała. Rozprzestrzeniała chęć ucieczki, niczym powietrze wzniesiony puch.

Przed sobą ujrzałam Goorenth.

A w cieniu kaptura uśmiech szpecony bliznami.

Mróz zniknął. Pozostało tylko ciepło mej własnej mocy. I cisza.

Przed nami stanęła Śmierć.

– To było do przewidzenia, Rentar. I co ja mam z tobą zrobić? – zadrwiła, bo naszą walkę o przetrwanie z rozkoszą traktowała jako dodatek do zabawy. – Niemniej dziękuję za przyprowadzenie więźniów nad Sarch'her. Tak czy inaczej zamierzaliśmy się tam udać. Ułatwiliście nam zadanie. – Wykonała teatralny, pozbawiony gracji ukłon. A kiedy powróciła do uprzedniej pozycji, przykryła radość maską obojętności oraz wewnętrznej pustki. Niczego innego nie zamierzała ukazywać wrogom. – Oddajcie więźniów.

– Goo... Nie, nie zrobimy tego. Nie możesz...

Ale ze sprzeciwu Vieny dowódczyni nic sobie nie robiła. Zwróciłam wzrok na las. I choć moje spojrzenie pozostawało utkwione w jednym punkcie, doskonale rejestrowało powiewające zewsząd peleryny. Żołnierze nie podchodzili jednak bliżej. Utrzymywali odpowiedni dystans, świadomi istnienia gdzieś pułapki wojowników. O tym wiedziała również Harfoths, której noriańczycy zapewne zdążyli przekazać szczegóły.

Pełzający nieopodal Uzurui zasyczał ostrzegawczo, zwracając łeb ku morzu. Chcąc nie chcąc postąpiłam podobnie. Wtedy też ślepia węża sięgającego mi do bioder rozbłysły złowrogo. W nich ciemne ogniki rozpoczęły swój taniec, gasząc pragnienie ucieczki.

Wąż Goorenth... Kiedy stał się tak wielki?

– Nie oddamy ci więźniów, Goo – dodała Viena, siląc się na stanowczy ton.

– Z tobą też chciałam jeszcze o czymś porozmawiać, ale nie miałyśmy ku temu okazji. Sądziłaś, że jestem wystarczająco głupia, żeby dać się nabrać na ten wasz durny plan? – Dowódczyni nie odrywała wzroku od mojej twarzy. Niemniej stale rozmawiała z przyjaciółką. – Niespodziewany atak Karthien. Naprawdę, Viena? Dotarcie do mojej osady z Krwawych Pól, bądź innych terytoriów, normalnie zajęłoby wrogom ponad cztery godziny. Tymczasem my zostaliśmy rzekomo napadnięci dwie godziny po zakończeniu się chaosu Dieathu. Nie uważasz, że to zabawne? – Na parę sekund w istocie brzmiała na rozbawioną. – Nie widziałam też przy tobie węży. Powinny były ci towarzyszyć.

– Ty... – Nearlos z trudem wypowiedziała słowa, których nigdy nie chciałam usłyszeć. – Wiedziałaś o wszystkim od samego początku.

– Możesz za to winić wyłącznie siebie, Viena. Masz dobre serce. Ono cię niszczy i demaskuje. Nietrudno było mi wskazać osobę odpowiedzialną za uwalnianie więźniów, gdy doszło do tego po raz pierwszy. Całe szczęście wszystkich odnalazłam.

– Zabijałaś ich... Jak mogłaś? – Głos Nearlos załamał się. I nieco podniósł.

– Ciesz się, że robiłam to z dala od ciebie. – Goorenth skrzyżowała ręce na piersi. Niesfornie wysunięte spod kaptura kosmyki włosów wnet rozwiał wiatr. – A przynajmniej dotychczas. W tym przypadku wzmocniłam obronę, więc nie mogliście odbić ich w standardowy sposób, tak? Przygotowaliście plan na szybko, dlatego nie był dopracowany. Wiedzieliście, że dowiem się o zdradzie. I nie rozważaliście nawet powrotu do domu.

– Nawet jeśli udało ci się nas przechytrzyć-

– To był twój plan, Rentar? – Posłała mu drwiący półuśmiech. – Zapamiętaj, wiek i rozum nie zawsze idą ze sobą w parze. Jestem od ciebie o dwa lata młodsza, ale nie czyni to ze mnie osoby głupszej. W niebywale krótkim czasie postawiłam żołnierzy w stan najwyższej gotowości, żeby udali się do lasu przed wami. Jesteście przewidywalni.

Czyli na własne oczy widzieli zdolności Razera, Karla i Nite'a... Wiedzą, na co uważać. Poruszyłam skostniałymi palcami. Powrócił chłód.

Bo ciemność lasu skrywała wtedy w swym wnętrzu nie tylko mnie i Ivę.

Zamarłam. Karl także milczał, ale mojej uwadze nie umknęły jego napięte mięśnie twarzy. Hidionowe pioruny ciskane spod półprzymkniętych powiek oraz palce wpijane w pelerynę, którą wręczyłam mu w zamian za płaszcz. Zgrzytał zębami. Ciężar ciała przerzucał to na prawą, to na lewą stronę - zupełnie jakby coraz mocniej doskwierał wojownikowi zbyt długo niesłyszany trzask czyjegoś nosa.

– Goorenth, posłuchaj... – zaczął Rentar.

– Odsuń się od niej. – Dowódczyni skinęła na mnie głową. – A ty, Viena, nie próbuj nawet podchodzić do tego kundla. Wiem, że pozostali są pod ziemią.

– Oni nikogo nie zabili. Widziałem, co stało się w osadzie, ale nie potrafię tego wyjaśnić. Nie opuścili lepianki, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Ziemię coś nagle uwypukliło, drobny korytarz sięgał drugiego schronu...

– Oszukują cię – warknęła. – Używają sztuczek, żeby was omamić.

– To nie tak!

– Nie można im ufać! Nie są noriańczykami!

– To nie ma znaczenia!

– Powiedz to Narie! Idź na cmentarz i powiedz jej, że nie ma to znaczenia!

– Narie zrozumiałaby, że winę za wszystko ponosił konkretny człowiek a nie rasa!

– Łżesz – odparła z nieoczekiwanym spokojem. I uniosła rękę.

Palec środkowy oraz serdeczny docisnęła do kciuka, pozostałe wyprostowała.

A skryci pośród drzew żołnierze zeskoczyli z gałęzi.

Sprawnie rozpoczęli ów długo wyczekiwany atak, podżegany nieustannie w ich myślach widokiem brutalnie zamordowanych noriańczyków. Gdyby nie nagła interwencja Vieny Nearlos, której krzyk poniósł się echem po Sarch'her wraz z imieniem stojącej naprzeciwko mnie kobiety, leżelibyśmy u stóp Harfoths martwi. A przynajmniej ja. Goorenth niewątpliwie oszczędziłaby w bitwie brata.

– Co ty wyprawiasz? – W masce obojętności dowódczyni powstało pęknięcie. Pierwsze rysy nakreśliło niekontrolowane drżenie głosu oraz rąk.

– Pomagam im, Goo. Są dobrzy i niewinni. Nie zasługują na śmierć. Ci, których mordowałaś po naszej próbie ratunku, również na nią nie zasługiwali.

– To mordercy!

– Są niewinni!

Rentar zesztywniał. Jego twarz przybierała nienaturalnie blady odcień, podczas gdy ręce zgniatały materiał ciemnej peleryny w zawrotnym tempie. Prawa dłoń Nearlos ściskała bowiem sztylet, którego ostrze kobieta w momencie nakierowała na kręgi szyjne. Swoje kręgi szyjne. A lewą broń usytuowała na wysokości szyi, aby naraz móc przebić oraz poderżnąć odsłoniętą krtań, jeśli tylko Goorenth nie będzie skora do negocjacji. Z gardła dowódczyni wyrwał się spontaniczny oraz niepohamowany śmiech, przerywany od czasu do czasu łapczywym nabieraniem powietrza.

– Nie możesz tego zrobić. Nie zrobisz tego. Na pewno tego nie zrobisz. Nie pozwalam ci! – Goorenth kręciła przy tym energicznie głową, lecz widok przyjaciółki prawdopodobnie oblepił już każdy element jej pamięci. I wspomnień. – Boisz się śmierci.

– Boję się – przyznała, przybliżając ostrza do skóry. – Ale nie ma w tym nic dziwnego. – Wzrok Vieny spoczął na mnie. Powędrował w kierunku Goorenth.

– Blefujesz! Nie zrobisz tego.

– Chcesz się przekonać? Śmiercią więźniów dałaś mi wystarczającą motywację.

Karl ani drgnął. Wyglądał na przygotowanego do tej ewentualności. Okrutne.

– Za bardzo się boisz. Czuję to.

– Umiem przełamywać lęki. Powinnaś o tym wiedzieć.

Więc Goorenth uniosła rękę raz jeszcze. Palce rozszerzyła. Wyprostowała. Tym razem jednak czubek wskazującego docisnęła do wewnętrznej części kciuka. A żołnierze przykucnęli w cieniu drzew, lecz świadomi konsekwencji wynikających z choćby krótkotrwałego uśpienia czujności, pozostawali w stanie najwyższej gotowości.

– Co próbujecie osiągnąć? – Goorenth musnęła palcem bliznę na twarzy.

– Zniszczymy Dieath.

Dowódczyni prychnęła, lecz widok Vieny skutecznie odwiódł ją od żartu.

– I w jaki sposób to zrobicie?

Viena uśmiechnęła się szeroko.

– Przyzwiemy Boginię Światła i Cieni.

Wytrzeszczyłam oczy, tłumiąc skumulowane emocje.

A emocje te częstokroć splatały się ze sobą. Mieszały. Przechodziły z pozytywnych w negatywne; z negatywnych w pozytywne. Podążały z serca do mózgu; z mózgu do serca, choć brzmiało to na czysty absurd. W efekcie musiałam przypominać kogoś odrodzonego trzydziesty raz w przeciągu piętnastu sekund. Wąż Goorenth wysunął język. Obnażył kły wielkości ludzkiego przedramienia. Zignorowałam to.

– Nie odpowiada na wezwania od wielu miesięcy. Czemu miałaby zrobić to teraz?

Wątpliwości Goorenth rozwiała Viena.

– Bo oni znaleźli sposób, żeby się z nią porozumieć.

Nie wiedziałam, kiedy znaleźliśmy na to sposób, ale pokiwałam głową kilkukrotnie. Teoretycznie już dawno zdołaliśmy jakoś przyzwać mnie na Norian, toteż ostatnią przeszkodą do sukcesu sojuszniczego było właśnie przekonanie dowódczyni do mojej boskości. Nic trudnego. Nic trudnego, naprawdę. Mogłabym zrobić to nawet teraz, ale po pierwsze: nie miałam gwarancji, że kobieta mi uwierzy. Po drugie: zabrzmiałoby to głupio oraz irracjonalne. Po trzecie: domniemane podawanie się za boga mogło zaognić konflikt.

– A ty im wierzysz? – Goorenth łypnęła na mnie z pogardą. – Skąd wiesz, że nie oszukują? Albo że nie omamiają was jakimiś sztuczkami? Są saraiczykami.

– Daję ci dziesięć sekund – przerwała jej Viena. Nieodpowiadanie na pytania dowódczyni było dobrym posunięciem. Rozpraszała ją. Przerażała nieprzewidywalnością. – Jeśli nie wrócicie do osady, zabiję się, a Karl pomoże im uciec.

– Co zrobisz, jeśli okaże się, że was okłamali? Co zrobisz, jeśli kogoś zabiją?

Viena rozpoczęła odliczanie. I niewykluczone, że w głowie wznosiła modły o szybkie wycofanie wojsk. Jej dłonie zadrżały. Twarz przybrała odcień noriańskiego nieba. Oddech przyspieszył. Serce zakołatało. Rozbiegany wzrok ani na moment nie spoczął w konkretnym punkcie. Ciało przechylało się, chwiało... Viena chciała żyć. Widziałam to. Nie była gotowa na żegnanie się ze światem, który mimo swej brutalności, szczerze pokochała. A jednak zadecydowała: zrezygnuje ze wszystkiego, jeżeli Goorenth nie odpuści. Kupi nam czas. Odda ten, którego sama nie wykorzysta.

– Odłóż broń! – Dowódczyni wrzasnęła przeraźliwie, a krzyk ten przeszył mnie niczym tysiące szpilek. Jakże długo musiał być więziony w płucach, skoro brzmiał niczym najczystszy, pierwotny lęk... – Odłóż broń! Proszę cię, odłóż broń! Odłóż ją!

Poruszyła się niespokojnie, ale nie postawiła żadnego kroku. Słusznie zatem podejrzewała, że nic nieznaczący ruch doprowadziłby tylko do utraty zmysłów, jeśli Razer rzeczywiście czaił się gdzieś pod ziemią lub przyspieszył proces samobójczy, którego dowódczyni nadal mogła uniknąć. W zamian nic by nie otrzymała. Ale nurtujące mnie pytanie brzmiało, czy Viena poinformowała kogokolwiek o swoich zamiarach? Karl zachowywał spokój, jednak tłumienie emocji było w jego przypadku typowe.

Zdecydowała się na to teraz? Niewykluczone.

A usta Vieny ciągle szeptały ostatnie słowa.

Przeszklone oczy pokazywały, że czasu nie zostało jej wiele.

Goorenth uklękła na śniegu. Uniosła obie ręce. Zadrżała. Zwiesiła głowę.

I wykrzyczała:

– Wycofujemy się! Słyszysz? Możesz odłożyć broń!

Nie odsunęła ostrzy od szyi. Wprawdzie przestała odliczać czas, zatrzymując śmiercionośną klepsydrę na ostatnich trzech sekundach, ale wciąż czekała. Czekała na coś.

– Viena... Co powiesz na pewną propozycję? – Goorenth spojrzała rozmówczyni prosto w oczy. Ta milczała. Nie przełknęła nawet śliny. – Pozwolę wam odejść. Pozwolę wam zniszczyć Dieath, przyzwać Boginię Światła i Cieni, pozwolę wam na wszystko... ale w zamian chcę zakładnika. – Palec wskazujący nakierowała na Karla, którego zgromiła purpurowym spojrzeniem. – Chcę mieć pewność, że jeśli oni skrzywdzą was, ja będę mogła skrzywdzić ich. Dopóki nikogo nie tkną, zakładnik będzie bezpieczny.

– Troszcz się wtedy lepiej o swoje bezpieczeństwo – wtrącił wojownik.

A zrobił to tonem niższym niż zazwyczaj.

Goorenth uniosła lewy kącik ust.

– Nie zmuszaj mnie do zmiany nastawienia, gdy jestem już wystarczająco miła. Próbuję negocjować. Zapewnić bezpieczeństwo moim przyjaciołom.

Nie mogłam jej za to winić. Oddawała bliskich w szpony wrogów. Na miejscu dowódczyni postąpilibyśmy podobnie. Pragnęlibyśmy gwarancji bezpieczeństwa. Ale...

– Skąd mamy wiedzieć, że nie skrzywdzisz zakładnika w pierwszej kolejności? – zapytałam. – Masz do dyspozycji całe wojsko. Podział sił jest nierówny.

– Myślisz, że bym zaryzykowała? Jeśli o jego śmierci w jakiś niewyjaśniony sposób dowiedzielibyście się od razu, wplątałabym Rentara i Vienę w pułapkę.

– Ja... Nie mogę podejmować takich decyzji. – Zagubiony wzrok Vieny spoczął koniec końców na mnie. – Y'ra? Kar? Ren? Nie chcę mówić za wszystkich.

– Dam wam dwa miesiące, Viena. Po tym czasie wrócicie, a ja uwolnię zakładnika.

Nie. Nie mogłam go tu zostawić. Na obcym terenie, co gorsza pośród wrogów...

– Goorenth, proszę... – zaczęłam.

Byliśmy tak blisko wolności... A jednocześnie tak daleko.

– Decydujcie. Jeśli puszczę was wszystkich, będziecie mieli dodatkowy problem.

Złapałam z Karlem kontakt wzrokowy. Hidionowe oczy wypełniła pustka.

– Nie widzę problemu – odparł obojętnie, wzruszywszy ramionami. – Będę mógł przynajmniej trzymać ich jakoś na uwięzi. Ścigające was noriańskie trupy mogą rozpraszać podczas podróży, nie sądzicie? – Nazwę rasy nasączył jadem oraz nienawiścią, jednakowoż szczegół ten nie uraził dowódczyni. W uśmiechu odsłoniła drobne kły.

– Mam nadzieję, że wkrótce będziesz równie mocnym w gębie trupem. Niekoniecznie chodzącym. A więc przystajesz na te warunki?

– Zostanę – potwierdził – skoro już wybrałaś sobie nieodpowiedniego zakładnika, to może pokażę ci chociaż, dlaczego. Y'ra – wyraz twarzy wojownika nieco złagodniał – lauda yverene. Ne secual to'tueas anivita norianave. Es sot,bero invermatione.

– Nie rozumiem – wycedziłam przez ściśnięte gardło. Sam zadecydował o pozostaniu, a przecież musiał istnieć sposób na kontynuowanie podróży w piątkę. Mogliśmy ciągnąć negocjacje, zrobić cokolwiek. – Karl, nie...

– Gdzie teraz pójdziecie? – Goorenth nasunęła na głowę kaptur.

– Tego jeszcze nie wiemy. – Rentar nie przestawał mierzyć siostry wzrokiem, kiedy wstała, strzepując z peleryny śnieg. Skryte natenczas w mroku sylwetki, raz po raz pochłaniała czerń. Wkrótce nie pozostał po nich choćby lekki zarys.

– Lepiej wróćcie na czas i nie żałujcie podjętej decyzji. – Nie obracając głowy, weszła w nieprzeniknioną ciemność. Nearlos ominęła przy tym szerokim łukiem. – A wy, cholerni mordercy, zapamiętajcie sobie jedno: kara za nawet najdrobniejsze przewinienia kiedyś dosięgnie każdego. Ale jeśli jakimś cudem uda wam się od niej uciec, powrócę, by wymierzyć ją osobiście, moi drodzy araiczycy.

Nie wiem, jak długo odprowadzałam wojownika wzrokiem. Pięć minut. Piętnaście. Godzinę. We własnej głowie zatrzymałam czas, odrzucając myśli o jego wznowieniu. I choć mroźny wiatr znów począł siekać moją skórę - celowo nakierowując silniejsze podmuchy na twarz - nie zamknęłam oczu. Bo chciałam wyryć w pamięci jego widok.

Tak na wszelki wypadek.... Gdyby nie było nam dane ujrzeć się ponownie. 

KOREKTA 01.06.2024r.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro