ROZDZIAŁ 032

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

POZOSTAŁY CZAS: 0 GODZIN 0 MINUT 30 SEKUND

Karmazyn, jakoby mglisty wodospad, począł spływać prosto w mrok przepaści.

A przepaść pochłaniała każdy element barwy sunącej pośród bieli szczytów, lasów, dawnych pól; dawnego nieba. Wiatrem, nad którym można by odnieść wrażenie, że posiadła kontrolę, sprowadzała ku swemu wnętrzu wszystko, co możliwe było do poruszenia. I nierzadko możliwe do poruszenia były także góry – kruche po tak licznych atakach satelity, podatne na delikatne drgania ziemi lub zwykłe podmuchy powietrza.

Runęły. Z hukiem mogącym przebudzić zmarłych, runęły. Góry upadły.

S'alva,ram zalamentował. Uprzedni kształt masywu uległ drastycznym zmianom, gdy doszło do trzeciego uderzenia serca. Huk. Szczyty pod postacią mniejszych, choć stale dorównujących osadom elementów, spadły w przepaść. Grunt zadrżał... Bo to, co skrywał żądało wolności. Powietrze zgęstniało. Dwukrotnie zwiększono nurt mglistych rzek karminu. Razem z nurtem płynęły głazy. Szkarłatne, gdzieniegdzie smoliste chmury, spływały z niebios. Bo podobnie jak strumienie, pragnęły spotkania z przepaścią.

Po dwóch wdechach, S'alva,ram zaryczał ponownie. Ciśnienie gwałtownie spadło. Temperaturę obniżono do granic wytrzymałości ludzkiego organizmu. I temperatura ta wsiąkała do wnętrza ciała przez każdą możliwą ścieżkę – przez nozdrza, uszy, usta. Zamrażała dotychczas sprawnie funkcjonujące organy. Pozostawiała na nich szron... A wtedy też ciężkie stało się oddychanie. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam...

Norianem wstrząsnął grzmot.

Błyskawice purpury oświetliły mrok. W mroku widoczny był zarys płonącej czernią kuli; kuli zmierzającej wolnym tempem ku górze; kuli o promieniu czterech kilometrów... tak malutkiej, a jednocześnie śmiercionośnej. Upadłam na kolana. Siła wiatru omal nie zepchnęła mnie ze szczytu. Zabrała dech w piersi. Przylgnęłam do ziemi. Uzurui własnym ciałem odgrodził nas od przepaści. Kończyny skostniały... Traciłam ciepło. A każdy następny podmuch potęgował uczucie zdzierania całej skóry za jednym zamachem.

Jest gorzej niż myślałam...

Pragnęłam krzyczeć, choć krzyki nic by nie zmieniły - umożliwiłyby jeno satelicie dalsze niszczenie jestestwa przez otwarte usta. Teraz, zszyte przędzą lodu, ratowały mnie chociaż przed tym. Oczy zaś... Nie mogłam ich całkowicie otworzyć, mimo że wielokroć próbowałam; gruba warstwa lodu zlepiała rzęsy oraz powieki, kryjąc koniec świata właśnie za nasączoną agonią szadzią. Zacisnęłam po omacku krwawiącą dłoń na wystającej skale. Podmuch. I jeszcze jeden. Bez wsparcia tegoż elementu spadłabym ze szczytu z zawrotną prędkością - ot huragan jął nakierowywać zagładę na każdy zakątek świata.

Musimy uciekać!

Chciałam. Każda cząstka mnie błagała o litość, wymuszała ucieczkę... Lecz uniesienie choćby palca, który nieśpiesznie zespalano ze śniegiem, wykraczało poza obecne możliwości. Dieath łączył mnie z górą, a protest równy był upadkowi. Umierałam. Ulegałam rozpadowi na cząsteczki. Chaos odrywał drobne fragmenty fizyczności raz za razem, a przecież Razer odbierał mi właśnie część czucia. Ileż bólu zniosłoby ciało bez wsparcia wojownika... Świst. Coś poszybowało nad głową. Coś - zapewne pocisk.

Spośród zbioru licznych plam, wychwyciłam go wyłącznie poprzez ruch. Zamarłam. Kolorem bowiem upodobniony był do noriańskiego nieba; do tak żarłocznie pochłanianych przez przepaść chmur. Zduszona eksplozja. Skały przynależne do S'alva,ramu pękły. Odpadły. Huk. Uderzyły o brzeg Lahkateru – chyba, bo wszystko przysłaniało cielsko Uzuruia. Wpiłam paznokcie w skałę, usiłując nie docisnąć twarzy do śniegu. Świst.

Następnym płomiennym pociskiem ciśnięto o górską ścianę z prawej strony.

Odłamki uderzyły grzbiet węża; nieco łagodniej spadły zaś na mnie. Świst. Grzmot. Błyskawica przecięła niebo, rozpościerając swe ramiona niczym plątaninę ostrych sieci.

Przepaść znów poczęła absorbować tarczę krwistego nieba. Norian drżał.

Y'rav, słyszysz mnie do cholery? Musimy uciekać! Więcej nie zniesiemy!

Gdzie mamy uciekać? Nie zdążymy dojść do schronienia! A jeśli zmusimy ich do otwarcia przejścia... Potem z dużą dozą prawdopodobieństwa go nie zamkniemy...

Uzurui zasyczał. Krew, zgodnie z boską wolą, poszybowała ku satelicie pod postacią nici. Była ciepła. Gorąca. Stale zmuszana do płonięcia, niczym polany łatwopalną substancją materiał... A jednak każdy pokonywany metr, tłumił moc za pośrednictwem Dieathu. Zamrażał ciecz; utrudniał szkarłatowi dalsze zdążanie do celu... Aż wkrótce potem został on otoczony sunącymi ku przepaści barwami rdzy oraz karminu.

Zamierzasz go zniszczyć?

Nie wiedziałam, co zamierzałam. Działałam instynktownie.

Świst. Uderzenie. Echo znów poniosło po Norianie odgłos upadających gór.

Uzurui pochylił nade mną łeb. Szczelnie zamknął niszczone ciało w kolczastym, brązowawym murze. Nie widziałam Dieathu... jednakowoż czułam, że smolista, płomienna kula wysunęła swą górną część z Lahkateru. Nakierowałam krew do mroku.

Ciemność przysłoniła oczy. Mroźne szpony siłą wydzierały z płuc resztki powietrza.

Krew zamarznie! Jeśli chcesz go zniszczyć, musisz przygotować moc przed jego nadejściem! Musisz stąd uciekać! Mamy jeszcze trzy próby!

Chcę tylko zobaczyć... jak zareaguje krew na bezpośredni kontakt z powierzchnią satelity! Ta informacja... może być znacząca dla przebiegu bitwy!

Posoka sunęła w dół. Coraz wolniej, lecz nieprzerwanie. Gdzieś tam, pośród gęstej czerwieni, łaknęła spotkania z chaosem Norianu, choć ten wszelakie chęci próbował rozsadzić. Wnikał w komórki krwi. Przerabiał je na lód. Rozdrabniał. Uszkadzał. I poprzez wnętrza strużek nakierowywał śmierć prosto ku memu ciału. Należało zatem przerwać połączenie z cieczą przed dotarciem zniszczenia do rany na palcu... W przeciągu dziesięciu sekund, a może nawet ośmiu... Tyle że krew potrzebowała dwunastu, przez spowolnienie najprawdopodobniej piętnastu, na sięgnięcie księżyca.

Uzurui musi szybko... wytworzyć nowe schronienie na pionowej ścianie S'alva,ramu. Nie zejdę teraz do wojowników... Po prostu nie dam rady.

To wąż! Nic nie zrozumie!

Ale Rentar zrozumie! Płomienie księżyca jęły smagać skórę zwierzęcego towarzysza.

Krew od satelity dzieliły jeszcze ponad dwa kilometry - zniszczenie od mego ciała zaś tylko dwa. Zwiększyłam tempo ruchu posoki. Dieath wydał z głębi swego cielska odgłos chrobotania, gdy kontynuował poszerzanie przepaści na północ. Wstrzymałam powietrze w płucach – jakże cenne, pomimo emitowanego bólu. A serce zakołatało.

– Rentar – wychrypiałam. Lód otoczył zęby, osiadł na języku, przeszedł do krtani. – Kryjówka w ścianie... Zrób... – Nagromadzony w gardle szron uniemożliwił przełknięcie śliny; powoli zwiększał swą objętość, by raz na zawsze udusić istotę zagrażającą Dieathowi. Skostniałą ręką sięgnęłam po kwiat pylniszka, ale nie czułam, żeby palce muskały jego delikatne płatki. Nie czułam, ale wiedziałam, że to robiły... Nie, nie wiedziałam. Wierzyłam. I wysunęłam roślinkę, by wnet włożyć ją do ust. Tak jak przypuszczałam, ciepło to niewiele mogło wskórać przy niszczycielskim mrozie satelity.

Żywiłam jednak nadzieję, że spowolni ono choć trochę rozwój szronu w gardle.

Pozostał kilometr do księżyca – pół do boskiego ciała.

Cztery sekundy, a przy tym tylko dwie.

Nie zdążysz!

Szlag by to...

Dwie, a przy tym tylko jedna.

Przerwałam połączenie. Zawczasu pozwoliłam upadającej krwi oblepić Dieath.

I przez następne trzy uderzenia serca czułam, jak księżyc ów szkarłat zamraża; jak tworzy dodatkową skorupę na płomiennej, acz niesłychanie twardej powierzchni.

Uciekaj! Już!

– Rentar...

Wąż nie zamierzał dłużej czekać. Otworzył pysk, mogący pomieścić we wnętrzu czterech dorosłych araiczyków... I nie zważając na kły, rychło mnie pochwycił. Zatonęłam w mroku - jedynie tego miałam świadomość. Działania satelity upośledziły receptory czuciowe, podobnie zresztą jak wciąż używana zdolność Razera; co gorsza skórę oblepiał chłód, śnieg, nieludzko wręcz niska temperatura. Zapachów nie odróżniałam; istniała jeno szczypiąca woń mrozu. Dźwięki docierały do uszu, choć nieco mniej destruktywnie; tłumiła je gruba skóra węża. Straciłam tym samym poczucie czasu.

Nie znałam naszej aktualnej lokalizacji. Egzystowałam w pustce.

Lecz dzięki krótkotrwałym, acz mocnym oraz desperackim uderzeniom Uzuruia, przypuszczałam – bo robić mogłam wyłącznie to – że rozpoczęto właśnie tworzenie prowizorycznego schronu w ścianie S'alva,ramu. Niewykluczone, że wpadałam podczas trwania tegoż procesu na zębiska gada. Niewykluczone, że stworzenie przytrzymywało mnie językiem celem uniknięcia dodatkowych obrażeń. Niewykluczone, że nie działo się nic. Niewykluczone, że działo się wszystko... A ja o niczym nie wiedziałam.

Mądrze postąpiłaś, Y'rav, rzekła spokojnie Deyverene. Zejście do wojowników byłoby dla ciebie jeno utrudnieniem, bo następnego dnia cenną energię zmarnowałabyś na wspinaczkę miast ostateczny pojedynek. Teraz zregenerujesz siły. I obmyślisz plan.

Plan... O krwi złocista, jakże głupio to brzmiało po bestialskich wydarzeniach minionych paru sekund. Nie wymyślimy żadnego szczegółowego planu... A nawet jeśli jakiś wymyślimy, to nie zostanie on zrealizowany. Dieath jest żywiołowy, spontaniczny, nie działa według określonego schematu, nie atakuje jednako... I ta chaotyczność wprowadziłaby drobne zmiany do planu, którego my musiałybyśmy się trzymać.

Twierdzisz, że plan byłby ograniczeniem?

Owszem. Należało zniszczyć Dieath, choć niemożliwym było ustanie na nogach tuż po jego nadejściu... Istotną rolę grały zatem we wszystkim minuty - krew zamarzała na czas pokonywania dzielącej jej od księżyca odległości, a po dotknięciu skorupy uchodziła za element przynależny do satelity od dawien dawna. Muszę zrobić coś przed chaosem. Nie w trakcie jego nadejścia. Wtedy plan nie będzie wiążącym nas łańcuchem.

Uderzenia Uzuruia ustały. Oby zwiastowały bezpieczeństwo...

I masz jakiś pomysł?

Spróbowałam przełknąć ślinę. Na próżno. Szron nadal oblepiał wewnętrzne ściany gardła, utrudniając chociażby rozpoznanie smaku trzymanego w ustach kwiatu. Zadygotałam. Zimno... Było tak okropnie zimno nawet w paszczy węża. Obeszły mnie ciarki. Marzyłam o ogrzaniu dłoni oddechem, lecz oddech od lodu wcale nie był cieplejszy.

Wciąż pamiętam żart Vieny o dłoniach, napomknęłam. Że chciałaby zamknąć w nich Dieath... Zgnieść księżyc, jak gumową piłeczkę, albo wyrzucić poza Norian.

Uważasz, że byłabyś do tego zdolna?

Niekoniecznie. Gdzieś w oddali rozbrzmiał grzmot; huk upadających skał. Ale prawdopodobnie zdołałabym z ich pomocą uwięzić go w przepaści... Przecież naszym celem było albo zniszczenie Dieathu, albo jego osłabienie. A może przez uwięzienie, straciłby na sile? Posłyszałam dźwięk otwieranej gadziej paszczy. Przez półmrok przebił się zarys zwiniętego cielska węża oraz postrzępionych skał schronu.

Dieath jest księżycem Norianu. Co gorsza, nie podlega grawitacji ani innym istniejącym we wszechświecie siłom. Szczerze wątpię, by jakieś kruche ręce zatrzymały go w przepaści. Chyba upadłam na ziemię. Po prawdzie cieleśnie nie poczułam nic, co mogłoby na to wskazywać, jednak nad sobą spostrzegłam łeb Uzuruia. I spójrz na siebie! W aktualnym stanie możesz co najwyżej satelitę skarcić za nieprawidłowe zachowanie. Och, zgadnij w ogóle, czy cię posłucha? Ciało nie zregeneruje się do następnej bitwy całkowicie. Sama też doświadczyłaś potęgi końca świata.

Byłam pozbawiona sił, to fakt. Utraciłam wsparcie Ivy, więc na szybki powrót do zdrowia również liczyć nie mogłam... Ale nie miałam wyboru. Odzyskana dzięki Vienie boskość nie była wystarczająca na zniszczenie satelity, dlatego oscylowanie między uwięzieniem a osłabieniem go wydawało się najrozsądniejsze.

Powiedz też, jak zamierzasz ustać na szczycie podczas starcia?

Coś wymyślę, syknęłam.

Doprawdy? Posłuchaj, mam do ciebie szacunek... Chwilowo, bo muszę, ale mam. I widzę, że chyba bardzo szybko chcesz go stracić. Uzurui trącił pyskiem moje ramię. Zacisnęłam zęby na pylniszku, bo choć skóra pozostawała na ciele, sprawiała wrażenie kompletnie z niego zdartej przez uprzednie podmuchy powietrza. Szczypała niemiłosiernie, a przechodzący do schronienia mróz – jak miał to przecież w zwyczaju – wsiąkał w rany, by samym sobą złudnie je powiększyć. A zatem nic nie wskazywało na rychły koniec cierpienia; kolejna dawka katuszy zamierzała dopiero nadejść.

– Rentar... – wycharczałam, wypluwając kwiat na ziemię. Szadź stale oblepiała gardło, jednak różnica między aktualnie przeżywanym piekłem a poprzednio doświadczaną agonią, była ogromna. Mogłam mówić. Poniekąd. Nic również mnie nie dusiło. Rozmowa sprawiała ból, ale ból ten, odrobinę łagodniejszy, traktowałam jako podarunek od losu. Żyłam. – Słyszysz... mnie? Ren...? Odpowiedz, prawe ramię... na tak. Lewe... na nie. – Wąż trącił pyskiem prawe. – Proszę... Przekaż wszystkim, że tej nocy do was nie wrócę. Chcę... Chcę spróbować... coś zrobić. I żeby odnieść sukces... muszę nabrać sił. Wspinaczką... tylko bym je zmarnowała. Po drugiej próbie... będę już z wami.

Boisz się. Czuję to.

Nie zamierzam udawać twardej, gdy w rzeczywistości słabnę na samą myśl o ponownym ujrzeniu końca świata, Deyverene. Nie jestem tobą. Zacisnęłam przyprószone śniegiem powieki. Znów napotkałam problem z otworzeniem oczu.

– I mam... jedno pytanie, Rentar. Czy mogę pożyczyć... od Uzuruia krew?

Była to ciężka prośba po wydarzeniach ze świątyni. Wąż nawet podczas pobierania posoki mógł zostać śmiertelnie ranny, choć swego czasu do rozerwania łapy degriela potrzebowałam bezpośredniej ingerencji mocy w obce naczynia krwionośne.

Krew? Och, już rozumiem.

Wątpię, żeby moja starczyła na wykreowanie dłoni...

Nie otrzymałam jednak odpowiedzi. A może po prostu żadnej nie wyczułam? Wąż, choć uniósł łeb, ślepia nakierowywał na prawą kończynę. Wszyscy rozmawiali. I najpewniej całą uwagę wciąż poświęcali słowom przekazanym im przez Harfothsa. Schron zadrżał. Odłamki skalne uderzyły o ziemię. Błyskawice prawdopodobnie przecięły niebo. Grzmoty zmieszane zostały z hukami upadających gór... Bo on wciąż opuszczał przepaść; przebijał S'alva,ram. Dieath zalamentował. A Uzurui trącił pyskiem prawe ramię.

– Dziękuję.

Cóż, chyba nie mamy wyjścia, wymamrotała Deyverene. Spróbuj przyspieszyć regenerację, bo inaczej marne będą nasze szanse na przeżycie.

Przytaknęłam, ponawiając próbę poruszenia palcami.

Wkrótce znów nadejdzie chaos.

***

POZOSTAŁY CZAS: 0 GODZIN 0 MINUT 29 SEKUND

I oto nadeszło piekło.

Nadeszło piekło, które sama utworzyłam.

Nadeszło piekło, które zamierzałam pochwycić w dłonie.

Nadeszło piekło, które zapragnęłam zniszczyć.

Kiedy ostatni płomień zanikającego ciepła zgasł, owinęłam wokół palca strużkę wciąż wypływającej krwi. Podobnie jak pozostałe nici, zmierzała ona ku kreowanym na brzegu przepaści dłoniom zaś w przeciwieństwie do nich, nie miała swego początku u opuszków moich palców – ulokowany był on dotychczas gdzieś pośród oślizgłych mięśni gada. Po raz piąty zlustrowałam wzrokiem dzieło leżące u stóp S'alva,ramu. Ręce. Dziurawe oraz delikatne niczym sieć; przesiąknięte czerwienią, prawie dwukrotnie mniejsze od satelity; skierowane wnętrzem ku ciemności Lakhateru... bo przecież wkrótce zamierzały przytrzymać to, co z mroku miało wyjść. Wyglądały na liche. Być może takie też były. Ale nie mogłam zmienić zdania na kilka sekund przed walką.

Sprawdziłam stan gwoździ, którymi przebiłam stopy.

Sprawdziłam stan śruby usytuowanej naprzeciwko. I błagałam los w duchu, by przywiązana do niej łańcuchem klatka piersiowa, nie została zmiażdżona pod naciskiem metalu przy większych podmuchach wiatru. Rany u nóg domagały się opatrzenia. Bolały. Piekły. Siarczyście. Dogłębnie. Razem z nimi te niezregenerowane po uprzednim starciu.

Czułam ból. A zatem wszystko było w porządku.

Nadchodzi.

S'alva,ram zadrżał, rycząc przeraźliwie. Niszczycielskie płomienie poszybowały ku karminowemu niebu w synchronizacji z falą lodowatego powietrza. Mróz ten przeniknął mnie aż do szpiku kości. Góra zalamentowała, wrzasnęła, zaskomlała żałośnie... A Dieath obwieścił swe nadejście znanym mi doskonale chrobotem. Raz jeszcze mógł ukazać częściowo boską potęgę noriańczykom oraz spoglądającym na chaos niebiosom.

Próbowałam się wyprostować. Bezskutecznie. Każdą próbę niweczyły ugięte, nieposłuszne reszcie ciała kolana oraz pozbawione tlenu płuca. Uzurui przystanął za plecami. Czułam to. Czułam oparcie, pysk ponad głową, zanikające ciepło zwierzęcia...

Ale nadal ulegałam rozpadowi na nic nieznaczące cząsteczki... Znikałam, bo stawiałam opór potężnej sile wiatru. Każdy podmuch zdzierał skórę. Wsuwał lodowate ostrza pod mięśnie bądź tkanki, aby naraz bestialsko wybrane fragmenty oderwać.

Zupełnie jakby elementy boga były jego trofeum.

Zwiesiłam głowę, lecz wrażenie, że wnet zostanie ona oderwana od reszty tułowia, nie ustępowało. Pociski powietrza uderzały o brzuch; o przeponę; o klatkę piersiową. Odruchowo szarpnęłam rękami – te, przez połączenie z krwistymi dłońmi, ani drgnęły. Niczym zamknięte w ołowianych kajdanach wymuszały na nieszczęśniku użycie boskiej siły. Nadnaturalnej. Tej, której przecież całkowicie nie odzyskał.

Wychodzi z przepaści! Zablokuj ją!

I w istocie tak było. Smolista kula, zespolona uprzednio z ciemnością, wysunęła czubek z bezkresności Lahkateru. Próbowałam zaczerpnąć powietrza. Nie mogłam. Do płuc przechodziły jedynie duszące płomienie oraz zamrażający wnętrzności lód.

Pośpiesz się do cholery!

Chciałam odpowiedzieć, ale wraz z upływem czasu traciłam zdolność logicznego myślenia. Traciłam ciało. Traciłam siebie. Zapominałam słowa. Powracałam do niepamięci. Ogniste języki zawirowały; pognały ku pobliskiemu szczytowi, aby ochoczo uderzyć w nierówną, masywną ścianę góry. I wkrótce potem jęły dudnić na niebie z wiatrem; nierzadko pod postacią grzmotów oraz huków. Dieath nie przystanął. Wciąż chrobotał. Sunął ku górze, jak gdyby zamierzał owe płomienie prześcignąć.

Stopy przybite do ziemi niemal zostały skruszone pod naciskiem wichury, podczas gdy krzyk, desperacko poszukujący ujścia, nie mógł go odnaleźć. Ponowiłam próbę przysłonięcia satelity dłońmi. Te jednak, nadal ułożone częściowo na brzegu, ani drgnęły. Dawały mi po prostu bezwstydnie do zrozumienia, że zrobię to dopiero w momencie, gdy zdecyduję się na ich zmniejszenie bądź osłabienie... Bo obecnie me ręce straciły za dużo siły. Nie istniał więc choćby cień szansy na uniesienie przedmiotu ciężkiego, skoro nawet przy lekkim doszłoby do jakichś komplikacji tudzież kontuzji.

Syknęłam. Szarpnęłam dłońmi.

I rychło posmakowałam odczucia, że są one łamane przez zwykłe ruchy kończynami.

Posłuchaj, mamy w zanadrzu jeszcze dwie próby, mówiła przez ból, którym ją obdarowywałam. Możesz niszczyć go po trochu, ale musisz w ogóle zacząć to robić!

Olbrzymi palec wskazujący drgnął. Moje nadgarstki w rezultacie zagruchotały. Kruche, łamliwe... Ulegały wadze przenoszonych ponad Dieath rąk. A te omal nie pociągnęły mnie za sobą w przepaść, kiedy posłusznie, acz niezauważenie, przysłoniły niewielki odcinek Lahkateru. Pełne wigoru płomienie poczęły muskać nowopowstałe dzieło – niby przypadkowo, lecz dotkliwie, boleśnie, złośliwie...

Cierpienie więc nie ustało; zostało wzmożone.

Nożyce lodu cięły skórę, aby mroźne igły przekuły to, co pod nią było skryte.

I na przekór mrozowi, powstały ślady po oparzeniach.

Cholerny gnojek!

Przez bordową śnieżycę spostrzegłam wysuniętą do połowy kulę. A kiedy gigantyczne dłonie pogładziły Dieath, praktycznie straciłam czucie we własnych rękach. Dotyk. Zwyczajne zbliżenie opuszków palców do księżyca. To wystarczyło, bym niemalże padła przed nim na kolana i doszła do wniosku, że krew w żyłach zamarza, osłabiając pracę narządów wewnętrznych. Zdusiłam wrzask. Zdusiłam pragnienie zakończenia bólu śmiercią bądź ucieczką. Objęłam Dieath dłońmi. Gwałtownie. Na raz. Zespalał mnie ze sobą - krok po kroku, niewyobrażalnie niską temperaturą. Traciłam przytomność...

Zniszczę go. Zniszczę...

Ścisnęłam satelitę. Szpony mrozu wtargnęły do krwiobiegu, a rozrywane na strzępy żyły przestały być jeno ułudą... Szpony zastygły w bezruchu. I popędziły ze szkarłatną cieczą w głąb ciała, siekając tętnice; kalecząc naczynia krwionośne, jakoby najcieńsze wstęgi. Powoli. Nielitościwie. Aż dotarły do kości. Docisnęłam palce do gładkiej skorupy Dieathu, choć czyn ten przyspieszał proces masakrowania kończyn. I zaczerpnęłam łapczywie powietrza, którego mała ilość doskwierała mi coraz bardziej.

Zmiażdż go!

Nie mogłam. Nie byłam w stanie. Miał za twardy pancerz. Ściskałam księżyc coraz mocniej, usiłowałam wepchnąć kulę chociaż częściowo do przepaści... Ale na skorupie nie powstawały pożądane rysy, które mogłyby Dieath zniszczyć lub osłabić. Był jak dom. Był jak budowla, twierdza – raz wzniesiona, niemożliwa do zburzenia.

Nie mam boskiej siły, nie zmiażdżę go!

A on stale sięgał przysłoniętych karminem gwiazd. Traciłam materialność...

To wymyśl coś innego! Siłą nic tu nie wskórasz!

Ciśnięto następnymi pociskami ognia. Przed dwoma osłonił mnie Uzurui. Trzeci przeciął policzek... A rana zaczęła eskalować. Wrzasnęłam w duchu, bo na nic innego nie pozwalały usta zszyte mrozem. Ziemia zadrżała. Skały runęły.

Muszę... Muszę zniszczyć go siłą! Nie ma innego sposobu!

Pomyśl! Zawsze istnieje wiele rozwiązań! Trzeba je tylko odnaleźć!

Rozpacz ścisnęła krtań. Myśl. Myśl. Szybko.

Dieath wywierał nacisk na ręce z coraz większą zawziętością.

A Deyverene miała rację. W obecnym stanie nie wyrządziłabym mu siłą krzywdy. Należało znaleźć inne rozwiązanie. Inne. Nieuwzględniające użycia aż takiego naporu. Oczy osnuła mgła. Zachwiałam się. Naprawdę traciłam przytomność.

Walcz, walcz, walcz!

Więc podjęłam decyzję. Zniszczyłam krwawe dłonie.

Dieath zalała fala lepkiego szkarłatu.

Co ty wprawiasz?

Łańcuchy. Spętam go. Przywiążę do ziemi.

To jest Dieath! Pociągnie ją za sobą!

Ale musiałam spróbować. Niewielkie fragmenty skóry zamarzały; samoistnie odpadały od ciała, zwiastując rychły koniec. Śmiercionośna klepsydra przesypywała właśnie ostatnie ziarnka piasku. Nie istniał żaden dodatkowy czas. Działaj albo giń.

Krew rozpoczęła taniec z niemal żywymi płomieniami, lecz spośród setek - jeśli nie tysięcy - raptem dwa doprowadziły do upadku nieco mniejszej góry. Trzy następne poszybowały nad naszymi głowami, by zaatakować pustą przestrzeń za plecami. Huk. Ponad dwumetrowy element S'alva,ramu, widniejący dotychczas tuż przede mną, przecięły pęknięcia. Odpadł. Uderzył o skały poniżej, wnosząc chmurę kurzu oraz odłamków. Ciecz przybrała postać uszkodzonych, wątpliwej jakości łańcuchów.

Owinęłam je dookoła Dieathu.

Szarpnęłam za metalową broń, choć uchwyt poprzez swe zimno zlepiał z nią skórę.

Donośny ryk satelity przeciął gęste powietrze, ale kula - na przekór złości za zakłócanie podróży - ani myślała o postoju. Pociemniało mi w oczach. Znowu. Czas dobiegał końca. Osiemdziesiąt sekund. Takich ataków dłużej nie zniosę.

W ten sposób się go nie pozbędziesz! Nadal będzie siał spustoszenie na Norianie!

To co mam zrobić? Nie zmiażdżę go! Gdyby nie wsparcie węża oraz gwoździ, nagły grzmot powaliłby mnie na kolana. Łańcuchy są jedynym wyjściem! Dusiłam się. Naprawdę zaczynałam się dusić. Opóźnię jego wędrówkę po niebie! Znajdę inne rozwiązanie i dopiero potem go unicestwię! Popełniłam błąd, wierząc w możliwość osłabienia Dieathu. Był on wszak tworem pierwotnego boga, życia samego w sobie... I śmierci.

Zanurz go we krwi! Żądanie Deyvereny wzburzyło spowalnianą mrozem posokę. Szkarłat zapłonął. Krwiobieg otoczono ogniem niewystarczającym, acz nad wyraz potrzebnym. Zanurz go! Pośpiesz się! Zamierzałam posłuchać, nawet jeśli po raz ostatni... Pomimo upośledzonego zmysłu czucia, stopiłam łańcuch. Posoka opadła kaskadą fal na pancerz, lecz zgodnie z przewidywaniami, niedawna broń posiadła także elementy wyjęte spod mojej kontroli przez natychmiastowe, acz przypadkowe przylgnięcie do Dieathu... Bo księżyc absorbował kreowany lód. Zwiększał swą objętość. Szukaj rysy, żeby wwiercić się do wnętrza! Rozwalimy gnoja od środka! Tam nie będzie chroniony!

A jeśli nie znajdziemy rysy?

Umrzemy, więc lepiej jakąś znajdź!

Przygryzłam język. Osłabionemu ciału nie mogłam dłużej ufać, bo rzadko kiedy mnie ono słuchało. Drętwiało. Wykonywało nieprzewidziane ruchy – zawsze odruchowo, to zdołałam zauważyć... Nie miałam więc gwarancji, że wychwycę szczelinę na księżycu. Ale ostatnia nadzieja wciąż szeptała: Zniszcz, zniszcz go. Splotłam spowite czerwienią, rozszarpywane zewsząd dłonie. Rysa. Jakakolwiek. Najmniejsza. Największa. Cieniutka. Niewidoczna. Szeroka. Krew nieudolnie przekazywała mi informacje o strukturze powierzchni satelity... I, o zgrozo, nie wychwycała w pancerzu upragnionej luki. Ciemność. Mróz. Ból. Rysa. Szukaj. Znajdź. Zniszcz. Szybciej. Szybciej.

Nic nie ma! Żadnej rysy!

Rozpaczliwie błądziłam krwią po skorupie. Była gładka. Zbyt gładka.

Musi gdzieś istnieć wgłębienie! Przez wiele miesięcy przeciskał się przez wnętrze planety! Nawet na najlepszej tarczy pozostałby po tym ślad! Sprawdź boki!

Uzurui oplótł moje ciało... Przestałam odczuwać siarczyste pieczenie przy stopach, choć gwoździe definitywnie pozostawały w kościach oraz skale S'alva,ramu. Traciłam zmysły. Zazgrzytałam zębami. Nie zaprzestałam poszukiwań. Gładka powierzchnia. Zbyt gładka. Niemal szklista. Cofnij trochę krwi do żył, bo zemdlejesz! Nienaruszona. Płonąca.

Mam! Znalazłam! Ale drobna szczelina nie wybudowała na nowo murów nadziei. Mogły one bowiem nosić miano złudnych. Znalazłam ją... Dieath nieprzerwanie wirował; nieprzerwanie wyrządzał szkody na Norianie... A zatem droga do sukcesu wciąż była daleka. Zebrałam czerwień przy luce pancerza. Naostrzyłam ją. Wbiłam w nierówność, próbując wejście do wnętrza księżyca jakkolwiek powiększyć. Proszę, błagam!

Zapragnęłam krzyknąć z bezradności, gdy ciecz jęła do tarczy przymarzać.

Przejdź do wnętrza! Albo zmień krew w coś innego!

Przecież próbuję!

Ale skorupa nadal była za twarda. Przeciskałam utwardzone strużki przez niewielkie szpary; robiłam wszystko, by zwiększyć ich objętość... lecz skutki działań nie były szczególnie efektywne. Ciemność znów szaleńczo spowiła wzrok. Zignorowałam ją. Dla mnie bowiem istotny był wyłącznie dotyk – dotyk, który uchroni miliardy istnień od zagłady; dotyk, który zniszczy piekło.

Następne pęknięcie wypełniłam krwią. Utwardziłam szkarłat. Poszerzyłam lukę.

I znów. I raz jeszcze. I ponownie.

Nie mamy czasu!

Wiem! Czułam to. Czułam ostatnie ziarnka klepsydry na własnym ciele. Zdążę!

Pragnęłam w to wierzyć. Próbowałam w to wierzyć. Próbowałam.

Próbowałam, dopóki mroźne szpony kontratakującego Dieathu nie dotarły do żył przy klatce piersiowej... I praktycznie nie odcięły mi ręki. Krzyk pozwolił lodowatemu powietrzu wypełnić płuca. Umierałam. Naprawdę umierałam.

Zdążę! Jestem boginią! Zagrzmiałam. A głos mój wybrzmiewał na przemian z głosem Deyvereny. Jestem istotą doskonałą! Jestem życiem w samym w sobie! I pierwotną śmiercią! Moc schodziła coraz niżej. Metr po metrze. Kilometr po kilometrze. Schodziła coraz niżej, a ja nie zezwoliłam na postój, choć siły, razem ze świadomością oraz mocą, kolejno mnie opuszczały. Nakierowałam rękę na satelitę. Płomienie zawirowały, jak gdyby szukały źródła tych nieszczęsnych, słabych ataków. Nie umrę. Muszę żyć. Chcę żyć!

Wiedziałam, że nitki dotarły do serca Dieathu. Wiedziałam, że krążyły, sunęły, szczelnie je oplatały. Wiedziałam, że nie mogę satelity zniszczyć...

Ale należało spróbować osłabić chociaż jego wpływy. Nie byłam dłużej niezdecydowana. Złapałam ulatującą z palca strużkę krwi. Zamknęłam ją w pięści, którą naraz ścisnęłam. Mocno. Dynamicznie. Bezlitośnie. Jazgot wypełnił mnie aż do szpiku kości, haratając wewnętrzne ściany czaszki. Wichura wezbrała na sile. Serce Dieathu, złapane w szkarłatną sieć, zabiło po raz ostatni. S'alva,ram, jakoby żywa istota, zaszlochał. Przepaść także nie przemilczała okropnej zbrodni, której się dopuściłam – zawyła, zadudniła, wydała ze swych głębi serię bliżej nieokreślonych dźwięków.

Satelitę oszpeciło pierwsze pęknięcie, skryte wnet w czarnych płomieniach.

Udało nam się... Deyverene... Udało nam się.

Coś jest nie tak. Wzięłam haust powietrza, do którego dostęp został mi krótkotrwale zwrócony. Posłyszałam dźwięk rozbijanego szkła; dźwięk na tyle głośny, że następne słowa bogini ledwie wyłapałam w okolicach potylicy. Musimy uciekać! Natychmiast!

Czemu? Przecież...

Chociaż raz w życiu nie pytaj o powód! Drugie pęknięcie dosięgło pierwszego. Krew zaczęła powracać do żył, ale... Uciekaj! Już! To nas zabije! Trzecie pęknięcie. Czwarte. Piąte dało mi do zrozumienia, że prawdziwe niebezpieczeństwo miało dopiero nadejść. Szóste. Zniszczyłam gwoździe, chcąc rzucić się do ucieczki, lecz brak czucia w nogach perfidnie przekazał duszy wiadomość: ,,o własnych siłach nie zejdziecie z tego szczytu."

– Rentar!

Zanim wąż zamknął mnie w paszczy, usłyszałam grzmot oraz zduszoną eksplozję.

Ciało gada pod wpływem odrzutu popędziło niekontrolowanie do tyłu...

A świat spowił niszczycielski mrok. Nareszcie byłam wolna od bólu.

KOREKTA 09.07.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro