ROZDZIAŁ 006

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czterysta osiemdziesiąt jeden. 

Zliczyłam czterysta osiemdziesiąt jeden uderzeń serca, nim dalsze zatracanie się w liczbach uznałam za bezcelowe, a wynik wbrew temu zwiększyłam o jeszcze dwa dudnienia. Czterysta osiemdziesiąt cztery. Wstrzymałam powietrze w płucach. Nikt nie przychodził. Drzwi, które zgodnie z obietnicą powinny były zostać dawno otworzone, milczały. Zostałam sama. Zupełnie sama. Mimo to czekałam, nieraz poruszając skostniałymi palcami dla utwierdzenia się w przekonaniu, że żyłam. 

Wytrzymaj. Musisz wytrzymać. 

Mokra suknia przymarzała do ciała. Krople starannie zszywały tkaninę ze skórą. A ja na przekór temu... nie czułam się źle. Utrzymywałam swe wnętrze z dala od ognia. 

Nic nie było natenczas równie istotne. 

Czterysta dziewięćdziesiąt osiem. Czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć.

– Y'ra! – Dobiegł mnie kobiecy głos, kolejno huk zamykanych drzwi, choć sądząc po brzmieniu owych dźwięków to nie nawoływania były pierwsze. – Y'ra, jak się czujesz? Razer, połóż tutaj ubrania i mi pomóż.

Razer... Zmysły zawodziły. Bodźce zewnętrzne odbierałam z drobnym opóźnieniem. Wojownik już od paru sekund podwijał rękawy mojej sukni, lecz bez wzroku nie miałabym nawet o tym pojęcia. Coś było nie w porządku. Wszystko było nie w porządku. Musnął palcami łokcie, niemniej delikatne ruchy wyczułam dopiero przy nadgarstku. I ruchy te zmierzały aż ku ramieniu, mimo że Gousten dłoń wycofał.

– Gdzie Karl? – zapytałam. Na widok przywołanego w głowie obrazu degriela bez namysłu dodałam: – Zabiłam go, Iva, zabiłam go.

– Karla nie zabiłaś – uspokoił mnie Razer. Kiedy Ysenth przykucnęła obok, wzruszył ramionami. – Wielka szkoda, swoją drogą, bo może dzień pod ziemią dobrze by mu zrobił.

– Degrielowi nic się nie stało – dodała kapłanka. Dość szybko zdała sobie sprawę z głupoty tych słów. – Żyje, ale postaraj się nim teraz nie przejmować. Jak się czujesz?

– Chyba lepiej – odparłam. Metalowe pudełko medyczki uderzyło o podłogę. Wprowadziło w drgania coś szklanego, aż nazbyt niepokojącego. Fiolki, barwne substancje, strzykawki, rękawiczki, bandaże, chusteczki. I strzykawki. Cholerne strzykawki. Zamknęłam oczy, tłumiąc lęk. – Powiedz... dlaczego do tego doszło? Nie mogłam nic zrobić. Na początku, później też... nie mogłam go uratować...

– Przestraszyłaś się. – Nie było to pytanie, a jednak Iva zamarła z rękawiczką nałożoną do połowy dłoni, by objąć mnie niepewnym spojrzeniem. Utwierdziwszy się w pewnym przekonaniu, dodała: – Bałaś się. I niewykluczone, że moc w rezultacie zareagowała instynktownie. Jest to tylko teoria, jednak jeśli ją potwierdzisz, unikniesz w przyszłości tragedii, bo nauczysz się chronić przed konsekwencjami użycia magii.

– Emocje wpłynęły na krew. Emocje prawie mnie wyniszczyły.

Pokiwała głową na to twierdzenie. Z pudełka wyjęła fiolkę.

– A chcąc nie chcąc... nieważne, wyjaśnię ci to później. Proszę, podaj mi rękę. – Ale strzykawka nie zachęcała do wykonania polecenia. – I przepraszam, Y'ra... tak bardzo cię przepraszam. Obiecałam wsparcie, gdyby doszło do tragedii, a kapłani nic nie mogli wskórać przez pierwsze parę minut. Ja również nie mogłam.

– Kapłani?

Przecież byliśmy tam sami.

Zanurzyła igłę w cieczy. Różowa substancja powoli wypełniła zbiorniczek.

– Stali na balkonach, żeby cię nie dekoncentrować... ale ten temat dotyczy już wyników testów, do których przejdę później.

– Iva – Razer pokręcił głową, ujmując mój nadgarstek – lubię cię i szanuję. Jesteś naprawdę cudowną, inteligentną, mądrą, przede wszystkim mądrą oraz inteligentną kobietą. Gdybym miał coś jeszcze dodać, to powiedziałbym, że jesteś niebywale mądra, inteligentna, mądra przede wszystkim, ale...

– Ale?

– Nieważne, wrócę do tego później – odparł, wskutek czego kącik ust Ivy zadrżał złowróżbnie. Igłę nakierowano na przedramię. A przedramię przestałam wyczuwać. – Nie bój się, to tylko ja. Pomyślałem, że ze znieczuleniem poczujesz się bardziej komfortowo. – Nie rozumiem... on nie ma znieczulenia. – I patrz lepiej na mnie. Na widok strzykawki zrobiłaś się strasznie blada, choć sądziłem, że u albinoski będzie to raczej niemożliwe.

Wzrok mimowolnie powędrował ku przedmiotowi zanurzonemu w ciele. Wtedy też złudne okazały się nadzieje, iż ponad siedmiocentymetrowa igła pod skórę nie wejdzie cała. Bo weszła. Pod skosem. Wielce prawdopodobne było, że dotarła do punktu leżącego gdzieś bardzo głęboko, skoro biała karnacja z lekka poczerwieniała, a żadne uwypuklenie nie przystroiło ręki... I tkwiła wewnątrz kończyny przez dłuższy czas, nie wzbudzając niepokoju u medyczki. Musiałam więc kobiecie zaufać. Jedyne pocieszenie odnalazłam w braku czucia, choć powodu jego wystąpienia wciąż nie poznałam.

Bynajmniej nie było to typowe znieczulenie.

– Podaję ci areosycyliutopis – napomknęła Iva, głucha na docinki wojownika. Wątpiłam, by podobnie nie obeszły araiki drwiny wychodzące z ust Kassana. – To zwykły środek uspokajający, nic strasznego ani bolesnego. Po takiej dawce mogą oczywiście wystąpić zawroty głowy, nudności oraz senność, jednak przez wzgląd na twój nietypowy organizm nie będą długotrwałe. Trzy godziny. To maksymalny czas ich trwania.

– Lepiej uważaj, Iva – rzucił stanowczo Razer – bo zaraz bogini powyrywa ci żebra za taką samowolkę. – A po szturchnięciu mnie w ramię, wesoło dodał: – No żartuję, od zawsze wolała kręgosłup. Wyrwie ci kręgosłup.

Nie obróciłam głowy. Samo ukradkowe zerknięcie na kapłankę kosztowało mnie sporo wysiłku, mimo że fizycznie nie czułam się do tego stopnia wykończona.

– Nie... Ja nikomu nic nie wyrwę – zaprzeczyłam pospiesznie.

– No może nie od razu, to byłoby ciężkie w ludzkim ciele...

– Nie chcę nikomu nic wyrywać – poprawiłam się.

Tym zwierzeniem zaskoczyłam go chyba najbardziej. Pozioma kreska przecięła czoło mężczyzny, zanim rozchylił usta, nie mówiąc kompletnie nic. W międzyczasie Iva owinęła pustą strzykawkę szmatką, omal nie doprowadzając do złamania igły, gdy Razer, pochyliwszy się nade mną, pisnął:

– Nie chcesz? – Iva wycedziła imię wojownika przez zaciśnięte zęby, ale nie powstrzymała tym samym wodospadu zaskoczenia oraz zażaleń. – Nie chcesz wyrwać nikomu kręgosłupa? Nie chcesz mnie zabić albo uderzyć? Na pewno chcesz.

– Dlaczego miałabym chcieć?

Wciągnął raptownie powietrze nosem. I nic nie powiedział. Spoważniał. Jego twarz przysłoniły kosmyki, które nie wiedzieć czemu, znacznie pojaśniały. Kapłanka natomiast dwa uderzenia serca później wymamrotała pod nosem wiązankę przekleństw, wiodąc wzrokiem po pociętej dłoni. Bandaże owinięte dookoła kończyny świadczyły o starannym opatrzeniu zasklepianej rany, chociaż ja nie miałam pojęcia, kiedy doszło do jakiejkolwiek próby zatamowania wypływającej krwi. Czyli nie czułam nic. Znowu.

– Możesz wstać? – wyrwało się Ysenth. – Jesteś cała przemoczona, a uzdrowisko to nieodpowiednie miejsce do kontrolowania stanu zdrowia pacjenta.

Razer pomógł mi stanąć na nogi, być może uznając brak sprzeciwu za zgodę na przeniesienie mnie do pomieszczenia bardziej komfortowego. A problem powstał w momencie, gdy rzeczywiście ustawiono ciało w pionie. Uzdrowisko zawirowało. Razem z nim baseny, których woda pomimo pochyleniom, pozostawała we wgłębieniu.

– Twoja sypialnia nie jest daleko, pomożemy ci tam przejść – zaproponował Razer, ale cichy szum w uszach stopniowo wdzierał się w owe zamierzenia. Wycinał skrawki pierwszych słów, zmieniał brzmienie kolejnych. Siły mnie nie opuściły.

Otumaniony umysł doskwierał ciału znacznie bardziej.

Postawiliśmy krok. Jeden krok. Po nim powieki uchodziły za zrobione z ołowiu. Wystarczyło więc tylko chwilowe zamknięcie oczu, by rozpoczęły się zmagania z choćby nieznacznym ich otworzeniem. Oparłam głowę o ramię wojownika. Wsłuchana w wybiórcze fragmenty rozmowy, ledwie przyswajałam do głowy ich treść. Musisz... ale wtedy... areosycyliutopis... twoja krew... gdyby jednak... uważam, że... Nic z tego nie zlepiało się w logiczną całość. Żadne wyrazy. Żadne kwestie. Nawet obrazy od czasu do czasu zanikały, aby kolejno móc ukazać mi widoki niezgodne z dotychczasowymi. Uzdrowisko. Korytarz. Ciemność. Przemieszczaliśmy się. I ktoś zakrywał moje oczy dłońmi. Musnęłam je palcami. Były... przyjemnie ciepłe.

– Czekają mnie jeszcze jakieś testy? – zapytałam, jednocześnie nie mając pewności, że jakiekolwiek dźwięki wychodzą z niemal nieotwieranych ust. Sama słyszałam jedynie bełkot, nie czując zarazem pracy strun głosowych, ale wszystko inne wskazywało na to, że pytanie dotarło do kapłanki. Odpowiedziała. Odpowiedź stanowiła zlepek przypadkowych słów. Nie wiem... wtedy będziesz mogła... a kiedy... przeniesieni.

Szpary między palcami przepuściły światło; przepuściły widok marmurowych ścian. I doszło do tego najpewniej przypadkowo, skoro korytarza nie pozostawiliśmy za sobą, a chcąc nie chcąc stanowił on obszar objęty nakazem zasłaniania oczu.

Zerknęłam na prawo. Obrazy. Liczne obrazy. Portrety moje. Krajobrazy Arai.

A pomiędzy dwoma uwypuklenie, mogące służyć za ukryte drzwi.

Łóżko... przygotowali... dlatego... potem możemy... spróbujemy.

Zamknęłam oczy, upominając się w myślach, że robię to tylko na krótki moment.

Nie wiedzieć czemu moment ten zamienił się w godziny i istny koszmar.


KOREKTA 06.04.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro