ROZDZIAŁ 012

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

GODZINA: 15:15

POZOSTAŁY CZAS: 8 GODZIN 45 MINUT

Odzyskałam świadomość, usłyszałam szczęk broni, zobaczyłam postać, ale radością z odniesionego sukcesu przenoszenia nie cieszyłam się za długo. Postać ta była trupem utrzymywanym w pionie przez tkwiącą w gardle klingę, którą naraz kilkukrotnie oraz zręcznie przekręcono. Czerwień spłynęła na śnieg, trysnęła przy drugiej próbie poszerzenia otworu, a kiedy to wszelkie ruchy ustały, powróciła do swobodnego, nieco wolniejszego tempa. Wówczas głowę ofiary wygięto nienaturalnie do tyłu. Zażarcie, bez wahania. A mój krzyk, choć uparcie poszukiwał ujścia, nie mógł go odnaleźć. Ostrze kosy zamaszystym ruchem wyrwano z posiniaczonego ciała. Uderzyło ono o śnieg, popchnięte niedbale czubkiem skórzanego buta. Przede mną stanęła kobieta. 

– Przynależność – wycharczała. – Gadaj, albo ukrócę cię o łeb. 

Szron wdarł się do krtani, którą stopniowo zaczynał oblepiać. Dłońmi ułożonymi na białym puchu nie mogłam już poruszyć. Zamarzałam, ale to najmniej interesowało wpatrzoną w pewien punkt nieznajomą. Żądała odpowiedzi. Ja nią żadną nie uraczyłam. 

– Nie jesteś zbyt rozmowna, co? 

Nie wychwyciłam żadnego ruchu, a mimo to znienacka potoczyłam się po śniegu z rwącym bólem przy żebrach. Cenne powietrze opuściło płuca. Części ciała niechronione grubą tkaniną kombinezonu zetknęły się z bielą i to właśnie wtedy, być może po raz pierwszy, doświadczyłam niebezpieczeństwa powiązanego z morderczym mrozem tejże planety. Dygotałam, niebo wirowało, zwykłe słowa opuszczały myśli. I bynajmniej wpływu na to nie miała wypływająca z rany krew. Przyklękłam na ziemi. Czubkiem rękojeści ugodzono mnie w brzuch. Kiedy wiatr pędzący przez białe pole poniósł ze sobą płatki śniegu, wzmogły się wrzaski, agonalne krzyki, błagania oraz rozkazy. 

Nite? Razer? Karl? Iva? Ostrze kosy przecięło powietrze tuż przed moim nosem. Zataczając się do tyłu, cudem uniknęłam bardziej zawziętej próby rozpołowienia mi głowy. 

Nie, nie myśl teraz o nich, skup się na sobie. Było to jednak wielce ciężkie do zrealizowania. Od czasu do czasu odruchowo zerkałam na polanę w poszukiwaniu wojowników lub kapłanki i z rozczarowaniem odkrywałam, że wszystkie twarze przynależały do osób mi obcych. 

Broń. Znajdź broń! Następne cięcie poszybowało niebezpiecznie blisko szyi. I choć wykonałam unik, wbrew paraliżującym dreszczom zimna, stal dosięgnęła skóry. Rzuciłam się biegiem ku leżącej parę metrów dalej kosie, gdy krew rozpoczęła podróż wzdłuż pierwszej tętnicy. Biegnij, biegnij, biegnij! Wyczułam drapieżny wzrok przeciwniczki na plecach. Serce załomotało. Świszczący oddech przyspieszył. Była blisko. Za blisko. Wyminęłam przysypane śniegiem ciało, wdychając odór zgnilizny. 

I wtedy namierzyłam Razera; Razera szarżującego na najbliższego wroga. 

– Nie zabijaj ich! – pisnęłam wierząc, że jeśli wiadomość ta nie dotrze do Goustena, to usłyszą ją przynajmniej pozostali wojownicy, których dotychczas nie odnalazłam we wszechogarniającym nas chaosie. – Walcz, ale pod żadnym pozorem ich nie zabijaj! 

Na obcej planecie nawet jeden trup mógł zrodzić konflikt na niewyobrażalną skalę, a przecież cel naszej podróży był zgoła inny. Należało zebrać sojuszników, uratować rasy, odzyskać dusze, pokonać bóstwo... I w szczególności stronić od sporów.

Przechwyciłam broń trzymaną w dłoni martwego mężczyzny, wykonując raptowny obrót. Zaatakowałam, ale klinga przecięła pustą przestrzeń, choć kobietę jeszcze w tej samej sekundzie miałam przed oczami. Coś na mnie naparło. Upadłam, głową uderzając o śnieg. Ciemność zalała świat, ale wśród tej ciemności doskonale widoczna była triumfująca przeciwniczka, dociskająca przedramię do mojego gardła. Puściłam broń. Osłabłam. Zabrakło mi sił. Mięśnie drżały trzymając wyciągnięte ku niebu ostrze.

– Przestań – wycharczałam. 

Zgarnęłam do pięści śnieg, lecz nie zdążyłam oślepić nim wroga. Sztylet, do niedawna będący kosą, zanurzono między żebra. Moje żebra. Ryk opuścił gardło, klatka piersiowa zapłonęła, ciało mimowolnie wygięło się w łuk, jakby naraz zapragnęło pochłonąć lodowaty nóż. A otaczający nas świat, niegdyś pokryty bielą, sprawiał znów wrażenie tonącego w mroku. Traciłam przytomność. Szlag by to... 

Wewnętrzny ogień objął skronie, dym pochłonął krtań, a ja drżącymi dłońmi sięgnęłam po sztylet, chcąc uwolnić płynącą pod nim krew. Nie było to działanie rozsądne, zdawałam sobie z tego sprawę... Ale należało jakoś zmusić moc do podjęcia walki. I tkwić w nadziei, że nie doprowadzi ona do śmierci kogokolwiek. Musnęłam rękojeść.

– Twoja przynależność – warknęła, docisnąwszy przedramię do gardła na ów podejrzany ruch. – Głucha jesteś? Przynależność!

– Nie wiem... nie wiem, o czym ty... 

Kolejny napływ przeszywającego bólu odebrał mi mowę. Napastniczka traciła cierpliwość. Powoli powiększała ranę, nierzadko też wbijała broń głębiej, gdy nadchodząca odpowiedź jej niezadowoliła. Zanim pochwyciłam nóż, kobieta wyszarpnęła go z piersi, kierując ku górze. Popełniła tym samym błąd. Tryskająca posoka, niczym pozłacane nici, owinęła się dookoła nadgarstka żołnierki w zastraszającym tempie. I choć zabójczyni odskoczyła ode mnie, przerzucając ostrze do wolnej ręki z zamiarem odcięcia sznureczków, to krew zaatakowała natychmiastowo. Zaciśnięty splot począł boleśnie wrzynać się w chudą, bladą dłoń. Ciszę rozdarł wrzask – ryk będący niczym innym, jak tylko czystą agonią. Więc korzystając z okazji, stanęłam na nogi. W obliczu nieomalże śmiertelnych dźgnięć, można było uznać to za cud. Wnętrzności zapłonęły.  

A na polanie, którą pośpiesznie omiotłam wzrokiem, nie odnalazłam bagaży ani towarzyszy. Zaobserwowałam natomiast powiększany bezustannie stos - zamazany stos trupów odzianych w czarne peleryny. Posłyszałam jęk. Nić odcinająca dłoń kobiety powróciła do pierwotnego stanu, szpecąc swą barwą skalany śmiercią śnieg. Przeciwniczka ścisnęła nadgarstek. Nie został on oddzielony od ręki, ale przynajmniej dotkliwie zraniony.  

Ktoś donośnym głosem wydał rozkaz do odwrotu, a ranni żołnierze, choć nie zaprzestali walk, z wolna wdrażali żądanie w życie. Zadygotałam. Ktoś upadł na ziemię. Ktoś chwycił się za gardło. Czyjeś palce przykrył puch. Ruszyłam przed siebie z rozdrapywaną od wnętrza raną; ruszyłam tam, gdzie niebezpieczeństw było najmniej.

Lecz jedno już podążyło za mną. Chrzęst śniegu pod stopami rozlegał się coraz częściej. Zabójczyni przyspieszyła. Pisnęłam. Gwałtowny podmuch wiatru poniósł ze sobą płatki śniegu – ostre jak szpilki, przysłaniające widoczność. Adrenalina wsiąkała w każdą cząstkę mnie, wypełniała komórki, krążyła w żyłach, spowijała mięśnie. Potknęłam się. Nie upadłam. Ale z przodu szyi poczułam ostrze, które wymusiło postój. 

– Spróbuj krzyknąć albo ponownie użyć tych swoich sztuczek, a poderżnę ci gardło. 

Tym razem, o zgrozo, napastniczka była przygotowana na każdą ewentualność. Jej czujność wzrastała, podczas gdy mój zapał do walki zanikał wraz z adrenaliną. Upadłam na śnieg, szczękając zębami. Nie pozostało mi dużo czasu. Zabije mnie ona albo mróz. 

– Y'ra!  

Iva? Obróciłam ukradkiem głowę, którą dyskretnie pokręciłam. Kapłanka klęczała na ziemi z dłonią dociśniętą do rannego ramienia, ale przez wzgląd na ów gest, ani drgnęła. Razer postąpił podobnie. Wiadomość, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, dotarła także do Nite'a. I wzburzonego Karla:

– Zabiję ich – ostrzegł zabójczynię. Pomimo zimna, na nogach trzymał się wyśmienicie. – Zrań ją, a powoli ich wybiję. 

Gęsta mgła osnuła podłoże polany. Na wysokości kostek zaprzestała dalszych ruchów ku górze, aby bez reszty ulec powstającym gdzieniegdzie nurtom. Kobieta zmrużyła oczy. Wpatrzona w jeden punkt, raz za razem rejestrowała zmiany zachodzące dookoła, lecz ani jednej niezgodności nie pozwoliła namieszać sobie w głowie. Najzwyczajniej w świecie wyczekiwała. Czekała na ruch mogący skutkować rychłą śmiercią kogokolwiek jej bliskiego. Dopóki takowy nie nadszedł, nie interweniowała. 

– Zabijesz noriańczyków? – zadrwiła. – Nie bądź zbyt pewny siebie, kundlu. 

– Zabiję każdego, jeśli będzie trzeba, kervoio

Lodowate, żądne krwi ostrze przylgnęło do mojej tchawicy. 

Żołnierze otoczyli wojowników, ale z uwagi na stoczoną przed momentem bitwę, nie dali się całkowicie rozproszyć. 

– Karl – wysapałam. – Przestań, proszę. 

– Ależ nie, niech kontynuuje – powiedziała, a całą resztę wyszeptała prosto do mojego ucha: – Uwielbiam, gdy ludzie mnie podpuszczają. Jeśli przeżywają, to nierzadko są zaskoczeni efektem takich prowokacji. 

Zapach cynamonu zamaskował odór potu oraz zaschniętej posoki. Ciepło płynęło powolnym tempem wzdłuż brzucha, sugerując wciąż eskalujące cięcie na piersi. Od środka zalewał mnie wrzątek, od zewnątrz cięły gwoździe lodu. 

Nie krzycz, nie możesz krzyczeć, nie możesz się bać. 

– Może zamienię cię z Y'rą miejscami? – ciągnął wojownik. – Odnoszę wrażenie, że z waszej dwójki to nie ona powinna teraz klęczeć.

– Karl – jęknęłam drżącym głosem – proszę, przestań. Nikogo nie krzywdźcie. Przybywamy w pokojowych zamiarach, musimy dojść do porozumienia. 

– Lepiej jej posłuchajcie. – Norianka szarpnęła za kołnierz czerwonego kombinezonu. – Mam wystarczająco dobry humor, żeby zaprowadzić was do osady w całości, dlatego radzę go nie zmieniać. – I odwróciła się do żołnierzy. – Arnethion! Viena! Pilnujcie tamtej czwórki. Musimy wrócić do domu, zanim o wszystkim dowie się Murtu.

KOREKTA 29.04.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro