ROZDZIAŁ 016

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nie miałam najmniejszej ochoty podchodzić do lepianki, w której dokonano morderstwa. Zwłoki ułożone w rzędzie, choć pozostawały przykryte czarnymi pelerynami po czubki głów, sprawiały wrażenie świadomych naszego nadejścia. Obserwowały. Śledziły. Analizowały uważnie każdy mój ruch. Każdy szmer. Każdy wdech. Każde uderzenie serca. Nasłuchiwały. Wyłapywały dźwięki niesione przez świszczący wiatr. 

A głęboki wdech nie uspokoił skołatanych nerwów. Jedynie wzmógł ucisk w płucach wypełnionych lodem, gdy podjęłam próbę postawienia trzeciego kroku. Przy czwartym napotkałam przeszkodę - uginające się kolana omal nie powaliły mnie na ziemię. I choć ów problem rozwiązałam zaskakująco sprawnie, to towarzyszące temu kołatanie serca pozostało. Zachłysnęłam się powietrzem. Kiedy głośne odliczanie dobiegło końca, ze schronu wyniesiono siedemnaste ciało. I ciało to ułożono niebywale blisko poprzedniego. Wzrokiem uciekłam daleko przed siebie, lecz tam stale widziałam czerwień. Złowróżbny szkarłat. Tego dnia główną ścieżkę usłała właśnie ta barwa. 

– W środku jest ich jeszcze jedenastu. Zaraz wszystkich wyniesiemy.

Arnethion przed złożeniem raportu zbliżył rękę do węża na ramionach Karla. Pozostali wojownicy, podobnie zresztą jak Iva, także doczekali się zabezpieczeń pod postacią zwierząt, przy czym obecność gadów aż nadto ich nie obeszła. Żołnierze z bronią w ręku, po ponownym zyskaniu przewagi liczebnej, uchodzili za znacznie gorszych. 

– Y'ra twierdzi, że nikogo nie zamordowała. – Goorenth popchnęła mnie na najbliższego żołnierza. Przy szyi wyczułam zimną stal. – Za kłamstwa możecie wcześniej skrócić ją o nogi i ręce, tylko uważajcie na krew. Nie chcemy dodatkowych ofiar. – A na widok mgły sunącej u stóp Karla, powoli wycedziła: – Jeśli wyrwiesz się do pomocy, zabiję ją teraz. Głowa upadnie na ziemię, a ty nie będziesz miał nawet pojęcia, kiedy do tego doszło. Przynajmniej na krótką chwilę doświadczysz naszej sprawności fizycznej. 

Karl nic więcej nie dodał. Wycofał zdolność, warknął coś pod nosem, ale nie pogorszył naszej sytuacji... Bo nie dostał na to czasu. Po pięciu sekundach bowiem rozległo się głośne odliczanie do trzech. Wybrzmiało stęknięcie czterech mężczyzn. Kroki. Zmasakrowane zwłoki noriańczyka - wielce prawdopodobne, że nastolatka – ułożono na ścieżce. I to właśnie przy nich na dłużej zamarła Goorenth. Nieruchoma, niczym rzeźba; beznamiętna, otoczona chłodem; równie twarda, jak przebijająca serce stal. Stała tam. Ani drgnęła, gdy podmuch wiatru okaleczył jej twarz drobinkami śniegu. Patrzyła. Spoglądała na ludzką skorupę bez duszy, ale mogłabym przysiąc, że każdy nasz ruch w międzyczasie z zawrotną prędkością wyłapywała. Była czujna. Do granic możliwości. 

– Jestem medykiem – powiedziała spokojnie Iva. – Mogę ustalić prawdziwą przyczynę śmierci, żeby ułatwić odnalezienie sprawcy. 

– Ależ my doskonale ją znamy – warknęła Goorenth. 

– Wydłubano im oczy, zmiażdżono serca i wycięto nad nimi pewne fragmenty – odpowiedział Arnethion, spostrzegłszy u norianki problem z przekazaniem wieści.

I tak też było. Wykrzywiona nienaturalnie twarz chłopca, pokryta zaschniętą mazią, wyróżniała się ponad wszystko skrytymi w mroku oczodołami. Narząd wzroku niezaprzeczenie wyszarpano. Żyłki muskały twarz, zdarta skóra opadała na policzki... Morderca zatem działał w pośpiechu, jednocześnie szczycąc się sposobnością swobodnego katowania noriańczyków tuż po ich oślepieniu. A ci nie mogli go powstrzymać. Coś stanowiło istotną przeszkodę, przez którą czuł bezpieczeństwo oraz utrzymywał spokój. Zaczął okaleczać serca. Wycinać elementy nad nim. Zabijać powoli. 

Świat zawirował, a żołądek razem z nim. Pozwoliłam sobie jednak na ostatnie, ukradkowe spojrzenie w kierunku ciała. Pozostałości po sercu. Dziura usytuowana na ukos od obojczyka, co gorsza wydrążona w mostku... Napastnik dysponował nieludzką wręcz tężyzną fizyczną, a któż inny, jak nie noriańczycy, taką się odznaczał? 

Przykucnęłam na śniegu. Ciemność przysłoniła widok nieludzkich działań.

– Każdego zmasakrowano w ten sam sposób. – Niski głos Goorenth przedarł się przez wiatr. – Drzwi pozostały nienaruszone, ale w ścianach obu lepianek powstały malutkie szpary. Jakie macie na to usprawiedliwienie? Wejście zrobiono u nas.

– Jak duże ono było? – zainteresował się Nite.

– Małe – rzuciła szorstko.

– Jeden centymetr na cztery centymetry – sprecyzowałam, gdy Arnethion nakreślił w powietrzu prostokątny, acz celowo nieidealnie prosty kształt. – Górne zakrzywienie na siedem milimetrów po stronie lewej, przypuszczalne wyszczerbienie z prawej.

W dodatku nienaturalnie równy dół z wcięciem przy rogu. Wcięcie na dwa milimetry... Niesamowite. Jakaś część mnie naturalnie określała odległości między wskazanymi punktami, bez zbędnego zamartwiania się błędami obliczeniowymi. Bo one na pewno nie wystąpiły. Zawsze miałam gwarancję prawidłowego wyniku. Czułam to. Wiedziałam. I zamierzałam wykorzystać. Zbadałam wzrokiem punkt, w którym do niedawna żołnierz kreślił wzór. Nigdzie nie doszło do pomyłki. 

Jeden na cztery, siedem na lewo, wcięcie na dwa... 

– Za małe. Nie mógł skorzystać z niego wąż, a tym bardziej bardziej człowiek – wydedukował Nite. Nie czekaliśmy długo na prychnięcie Razera. 

– Dziękuję za wskazanie nam tak oczywistego faktu, detektywie. 

– Z waszymi sztuczkami nie byłoby to ciężkie do zrealizowania – zagrzmiała Goorenth. – Arnethion, zabierzcie ich na zachodnie wybrzeże.

– Nikogo nie zabiliśmy! – pisnęłam, gdy chwycono mnie za ramię. 

– Jeszcze nigdy w naszej osadzie nie doszło do morderstwa, ty biała dziwko. I nagle pojawiacie się wy, bezwartościowi goście, których śmierć nikogo by nie obeszła. Próbujesz mi wmówić, że śmierć prawie trzydziestu noriańczyków na czas trwania waszego pobytu w osadzie, jest zwykłym zbiegiem okoliczności? Próbujesz... 

Nawet nie wiem, kiedy przestałam zwracać uwagę na rozdrażnioną Goorenth Harfoths. Logiczne argumenty przestały docierać do uszu, choć ich spamiętanie było niezbędne do utworzenia jednako mocnej riposty. Puste miejsce począł zajmować plan ucieczki, którego jeszcze do niedawna zarzekałam się nie wdrażać. Poruszyłam skostniałymi palcami. Chciałam stąd uciec. Natychmiast. Jak najszybciej. Jak najdalej. Teraz. I już nigdy nie wrócić. Musiałam uciec. Musiałam. Musiałam uciec. 

Wstrzymałam powietrze w płucach. Wpierw należało zlikwidować węże, ale bezpośrednie zdjęcie ich z ramion było zbyt ryzykowne. Wyglądały zupełnie inaczej, jeśli więc przynależały do odmiennych gatunków, posiadały odmienne zdolności. My poznaliśmy dopiero ich namiastkę, w której to zabójcza siła jedynie stwarzała pozory przerażającej umiejętności. Gdzieś kryło się coś znacznie gorszego. 

I to coś mogło być blisko. 

Wpiłam palce w materiał płaszcza. Ucieczka z gadem również wypadłaby fatalnie. Jeśli tejże próby nie zakończyłaby rychła śmierć, zrobiliby to noriańczycy po banalnie prostym nas odnalezieniu. Bo łączenie zmysłów z wężami ani odrobinkę nie brzmiało problematycznie. To była dodatkowa możliwość, a dodatkowe możliwości żołnierzy zawężały naszą ścieżkę wyboru. Dlatego też zwierzęta musielibyśmy zabić...

Prześledziłam wzrokiem otoczenie. Głowa pozostawała nieruchoma. 

... Ale nawet bez węży napotkalibyśmy problem pod postacią Goorenth. Po prawdzie mniejszy, lecz równie dołujący. Kobieta była silna. Dla ludzkiej mnie za potężna. Mało tego, po odkryciu zwłok pobratymców sprawiała wrażenie czujniejszej oraz żwawiej reagującej na nawet najdrobniejsze ruchy lub gesty. Na którymś etapie ucieczki najpewniej doszłoby do potyczki, a ja nie zamierzałam dopuścić do uwolnienia krwi. Gdybym przypadkowo na oczach dowódczyni zabiła żołnierza, potwierdziłabym wszelkie obawy nawiązujące do naszej wrogości. Rozsiewana nienawiść wywołałaby konflikt międzyrasowy, bo celem zatajenia prawdziwych tożsamości, podaliśmy się za saraiczyków. Wobec tego... ucieczka z osady była niemożliwa. 

Posłałam Ivie porozumiewawcze spojrzenie. Kiedy zbłądziło ono do Nite'a, przełknęłam ślinę. Bacznie mnie obserwował, ale jeśli robił to z nadzieją, że wpadłam właśnie na błyskotliwy plan, to wzruszenie ramionami zapewne mocno go rozczarowało. Żadnego nie miałam. Ten jednak wskazał ukradkiem coś za moimi plecami. Coś, a raczej kogoś. Biegnącą, niską postać, skrytą pod czernią peleryny oraz kaptura. 

– Goo! – Viena przemierzała świeże zaspy śniegu, nierzadko doprowadzając swym pośpiechem do potknięć o wystające elementy lepianek. Jednocześnie głos kobiety wędrował między ścieżkami. Bezproblemowo docierał do celu, przykuwając uwagę dowódczyni. – Przy granicy są wojska Karthien! Musisz nam pomóc! – Zatrzymawszy się, wskazała ręką tereny narażone na atak w pierwszej kolejności. – Południowo-wschodnia część osady, dziesięć minut drogi stąd – sprecyzowała, strzepując przylepiony do ubrań śnieg. – Rentar nie zdąży tam przybiec, poszedł sprawdzić zniszczenia na zachodzie! 

Goorenth objęła wzrokiem piątkę więźniów, sunąc palcem po bliźnie. 

Zabrakło mi tchu.

Ratuj osadę albo pilnuj morderców.

Wybór nie był prosty, jednakowoż z podjęciem niezwłocznej decyzji norianka nie miała problemu. I nie zaskoczyło mnie to szczególnie. Cecha ta przystała przywódcy. 

– Arnethion, pilnuj ich ze swoim oddziałem. Cała reszta idzie ze mną. – Na odchodne Goorenth prześledziła wzrokiem ziemię pod naszymi stopami. – I schowajcie ciała do schronu, jeśli za piętnaście minut usłyszycie sygnał. Węża zostawiam z morderczynią, poradzę sobie bez niego. 

– Jesteś pewna? – Viena nie wyglądała na przekonaną. Skrzywiła lekko usta.

– Prowadź.

Wystarczyła minuta, by oddalających się żołnierzy przysłoniła ściana wirujących płatków śniegu. Świat zesłał ciszę, którą wiatr nieudolnie próbował przerwać. A cisza ta dominowała także w moim wnętrzu, dopóki napięcie nie wzrosło. Serca załomotały. Rytm wybijały nierówny, coraz szybszy, szybszy, szybszy. Przyjrzałam się gruntowi. Czemu to jemu Goorenth poświęciła najwięcej uwagi przed odejściem? 

Co gorsza zostawiła węża. Planowała obserwować. Fatalnie.

Przeszywający wzrok Arnethiona spoczął na moich zbielałych knykciach. Zaciśnięte pięści skryłam w rękawach płaszcza, kiedy u mężczyzny wyczułam wzmożone skupienie. I wnet zainteresował się on ziemią pod naszymi stopami. Zmarszczył brwi. 

– Arnethion, posłuchaj – zaczęłam niepewnie – my naprawdę... 

Podłoże zadrżało. Coś wyskoczyło spod grubej warstwy śniegu prosto na moje ramiona, doprowadzając do uwolnienia szyi z niegdyś żelaznych oków. Wąż Goorenth bowiem odruchowo przyjął pozycję obronną, ale wskutek ataku naraz doszło do jego upadku na ziemię. Zaskoczona, odskoczyłam na bok. Napotkałam blokadę; napotkałam żołnierza, którego Karl niespodzianie ogłuszył uderzeniem w skroń. Rękojeść sztyletu splamiła krew. Być może nie było to wcale krótkie otumanienie. 

Cofnęłam się o dwa kroki. Pomimo skołowania wychwyciłam brak żywych zabezpieczeń u wojowników oraz kapłanki; wychwyciłam nieprzytomnych bądź dopiero ogłuszanych noriańczyków, rozrastające się uwypuklenie pod gruntem oraz dwa srebrne węże, żwawo dążące do utrzymania między gadami a wojownikami dość sporej odległości. Iva chwyciła mój nadgarstek. Pociągnęła mnie za sobą.

– Biegniemy, już!

I pobiegliśmy, omal nie potykając się co rusz o ułożone w rzędzie ciała. Od trzech araika zręcznie przejęła peleryny. Posłyszałam krzyki. Nawoływania. Obróciłam głowę, ale żołnierzy przysłoniły twarze wojowników. Ci, jawnie zadowoleni z takiego obrotu spraw, zwinnie pozostawiali zagrożenie za sobą. Moją głowę opanował totalny chaos. 

– Jednak ktoś nam pomaga. – Razer także nie omieszkał otaksować spojrzeniem nowo powstałego zamieszania. – No bardzo miło z jego strony. 

Dosyć długo przyuważałam, że pościg za więźniami opóźniały teraz nie tylko dwa, a trzy węże. I choć jeden wzrostowo dorównywał człowiekowi, to Arnethiona nie zatrzymał na długo. Żołnierz otrzymał wsparcie oddziału. Przyspieszyłam. Poranione okolice klatki piersiowej chłonęły każdy element chłodu, podobnie jak płuca pozwalały lodowym szponom w całości otoczyć się mrozem. I nadal biegłam. Biegłam. Po prostu biegłam. Mięśnie piekły, całe wnętrze kłuło, ale nie pozwoliłam sobie na postój. Nie mogłam zwolnić. Biegłam. Wpatrzona w bezlistny las - nasze jedyne schronienie - przyspieszyłam. 

– Zatrzymam ich – powiedział Razer w przerwie między jednym wdechem a drugim.

– Niby jak? – Dźwięki ledwie opuszczały gardło, aczkolwiek wojownik bez problemu zrozumiał ogólny sens powstałych w następstwie słów.

– Zdolnością, to chyba oczywiste. Dam sobie radę. – Puścił mi oczko. – Za niedługo znowu się spotkamy, poczekajcie na mnie w lesie. 

– Może zostanę z tobą? Wiesz, żeby miał cię kto przynieść, jak już dasz się pobić.

– Karl, Słonko, do tego na pewno nie dojdzie, ale dziękuję za troskę.

– W porządku – Sent'en pokiwał głową. – A zatem zostanę, żeby zrobić to za nich.

I gwałtownie się zatrzymali. Nie wiedziałam kiedy dołączył do nich Nite, ale wkrótce potem także jego sylwetka zaczęła niknąć pośród szalejących płatków śniegu. Chciałam postąpić podobnie. Musiałam ich wesprzeć. Ale Iva nie pozwoliła mi przystaną nawet na ułamek sekundy. Ścisnęła mocniej mój nadgarstek. 

– Nie możemy ich zostawić! Iva, proszę!

Nie zareagowała na ów sprzeciw końcem biegu. 

– Wiem, że się martwisz, Y'ra, ale dadzą sobie radę. Musisz im zaufać – wycedziła, błądząc wzrokiem po lesie. Rozciągnięty wzdłuż osady, przypominał prawdziwy masyw górski; jakiś element diademu pierwotnej królowej śmierci. Ponury, niewiarygodnie wysoki pośrodku, złączony siecią grubych gałęzi. Te cienkie, na przekór Dieathowi, pięły się ku górze, gdzie kreowały coraz to rozmaitsze wzory, niekoniecznie zachęcające do podejścia. – Jeżeli będziesz ufała tylko sobie, to nie pozwolisz innym rozwinąć skrzydeł w obawie przed ich porażką. Wówczas przerodzisz się w ciężki łańcuch, zwykłe ograniczenie. Z czymś taki nikt nie stanie się silniejszy. – Wzięła głęboki wdech, jak gdyby usiłowała napełnić płuca taką ilością powietrza, jaką utraciła na rzecz kontynuowania przemowy. – Zaufaj im. Przecież są twoimi wojownikami. 

Nie odwracając się za siebie, wbiegłam prosto w ciemność lasu; wbiegłam prosto w zasadzkę twardych gałęzi, siekających skórę przy każdym bliższym kontakcie. Cieniutkie ramiona drzewa chwytały materiał kombinezonu, szarpały tkaninę, wymuszały zbyt chaotyczne wyswobodzenie ciała z drapieżnego uścisku. Nagminnie zahaczały o kończyny, pozostawiając krwawe cięcia oraz otarcia. Raz po raz atakowały twarz, którą zawzięcie próbowałam uchronić od okaleczeń. Bezskutecznie. Rany sięgały zamkniętych powiek, częstokroć omal nie pozbawiając mnie otwartych na ułamek sekundy oczu. 

Kolejne szarpnięcie za szyję. Za policzek, za czoło, za dłoń. Nie sposób było przewidzieć, gdzie znów spłynie krew, choć ciepło szkarłatu czułam praktycznie wszędzie. Krzyczałam w duchu. Biegłam, spowalniania siecią. Biegłam, pomimo niezasklepionych ran przy żebrach. Mięśnie wołały o odpoczynek. Żądały postoju. Tymczasem czekało je coś znacznie gorszego. Dobiegł mnie świszczący oddech Ivy. Potem słowa: 

– Wspinaj się na drzewo. Szybko.

– Co?

– Wspinaj się. Natychmiast. Na śniegu zostawiamy ślady, znajdą nas. 

– Ale wojownicy...

– Zostawię im znaki. Wspinaj się, już!

Drżące dłonie były jednak słabe. Po prawdzie obejmowały chropowate gałęzie, lecz niebezpiecznie bliskie bywały szybkiego ich puszczenia. Kora drzewa haratała otwarte cięcia na skórze, wbijała drzazgi, brudziła rany. Na przekór temu podciągałam się wyżej. Wyżej, wyżej, wyżej. Stawiałam stopy na gałęziach. Sięgałam po kolejne ramiona drzewa, gdy mniejsze pnącza kłuły twarz przy próbie oszacowania wysokości. A półmrok wcale nie pomagał. Ledwie odszukiwałam sylwetkę Ivy, osnutą czernią parę metrów niżej. 

– Na prawo, Y'ra. Musimy iść teraz na prawo.

Przylgnęłam do pnia. Ciszę przerwało łapczywie nabierane powietrze.

– Jak – wycharczałam – jak zamierzasz... przejść na... inne drzewo. 

Każde słowo boleśnie zaciskało klatkę piersiową, synchronicznie rozsadzając jej wnętrze. Świat wirował. Mdłości narastały. Osłabione mięśnie wyraźnie stawiały granicę – nie zejdziesz; nie wespniesz się; możesz tylko iść z nadzieją na szczęśliwe zakończenie podróży. Bo nic innego nie było zapowiedzią sukcesu. 

– Chwyć się pobliskich gałęzi... to będzie jak przeprawa... przejście po moście.

Polecenia Ivy ociężale przedzierały się przez pisk w uszach, niemniej tracąc poczucie czasu, pochwyciłam coś, co mogło posłużyć mi za barierkę. I kiedy to postawiłam pierwszy krok, odruchowo spojrzałam w dół. Wszelkim drobnym gałązkom naraz byłam wdzięczna za doskonałe ukrycie oddalonego od nas gruntu, bo choć wyczułam odstęp czterdziestu dwóch metrów, nie doświadczyłam wpływu wysokości na umysł oraz ciało. Lekko chwiejnie przemierzyłam pierwsze centymetry.

Wszystko ucichło. Pozostało jeno bicie serca; nierówne wdechy. Adrenalina nie opuściła żył, lecz zmęczonego ciała nie wspierała również tak mocno, jak dotychczas. Mimo to przyspieszyłam. Bezpieczeństwo odnalazłam przy drugim pniu drzewa. Czas. Ile minut upłynęło? Żadne promienie słoneczne nie obdarowały mnie odpowiedzią. Umysł jednako milczał, bo po opuszczeniu osady doświadczyłam niemałego zagubienia. Straciłam świadomość upływających sekund. Musiałam więc zaczynać od nowa. 

– Iva... zatrzymajmy się... tutaj.

– Jesteśmy za blisko osady. Jeśli wejdą do lasu... znajdą nas od razu.

– Tak czy inaczej nas znajdą – wysapałam, przykucając na szerokiej gałęzi. Nie miałam siły. Gdybym kontynuowała wędrówkę, straciłabym przytomność. – Niewykluczone, że znają ten las... Ale może stąd lepiej odeprzemy ataki? 

Przecież do tego czasu Goorenth musiała zostać poinformowana o uciecze. Co więcej, jeśli dotarła na granicę osady w momencie spowalniania pogoni, to prawdopodobieństwo schwytania wojowników drastycznie wzrastało. Wprawdzie scenariusz ten nie był optymistyczny, ale lepszy od natychmiastowego zabicia mężczyzn. 

– Nie wiemy, kiedy dotrą tu wojownicy. – Iva, skryta pod przydużą peleryną, spojrzała na mnie błagalnie. Drugie ubranie, które także ukradła trupom, powoli wsunęła mi do rąk. – Póki co jesteśmy zdane tylko na siebie... musisz wziąć to pod uwagę. 

– Nie będą spowalniać ich długo... wiem to. Poczekajmy na nich, proszę. Możliwe, że już... za nami poszli. – Wzięłam kilka głębszych wdechów. – Są silni. Wiem to. Szybko uporali się z problemem... i wkrótce tu przyjdą. – Mówiłam jedno, ale myśli wypełniało jednocześnie zupełnie coś innego. To morderstwo... Przeklęty widok nie znikał z głowy. Skryty w pewnych zakamarkach, wyczekiwał jak dotąd dogodnego momentu na opuszczenie zakątku. I teraz zażądał poruszenia tematu: – Jak mogło do tego dojść, Iva? Dlaczego zaraz po naszym przybyciu zabito tylu noriańczyków? Ten morderca... 

– Nie może być zwykłym człowiekiem – dopowiedziała w zamyśleniu. – Przeszedł do schronu przez tak małą szparę, nawet dla węża byłoby to niewykonalne. 

– Może to nie przez nią wszedł do środka? Zgodnie ze słowami Goorenth musiałby wtedy siedzieć z nami w lepiance, a przecież obcą osobę ona bez problemu by namierzyła. Może był niewidzialny? I teraz pewnie siedzi gdzieś z nami.

– Proszę, nie panikuj. Ja też jestem przerażona, ale bez logicznego myślenia nie wydostaniemy się z pułapki. Spróbuj ochłonąć.

Tyle że mnie nurtowała jeszcze jedna kwestia, którą należało omówić z medykiem.

– Jesteś ranna? – zapytałam, na co Iva zatrzepotała rzęsami.

Podwinęła pelerynę, ale po dokładnym oraz stosunkowo długim przeglądzie ciała nie wyglądała na zaniepokojoną. Poszerzyłam więc cięcie w kombinezonie, wskazując ubytek skóry na brzuchu. Właśnie wtedy kapłanka otworzyła szerzej oczy. 

– Czy to mogą być skutki uboczne procesu przenoszenia? Nie czuję bólu, jedynie dyskomfort, ale coś podobnego spotkało Karla.

A Iva wskazała palcem ramię, za które trzymała się podczas bitwy na Krwawych Polach. Wszak owa rana nie była wynikiem ataku noriańczyka na araikę, jak początkowo sądziłam, a jedynie miejscem nadal objętym regeneracją. 

– Ktoś jeszcze jest ranny? – zagaiła. – Twoja krew może wkrótce dostosować się do naszej, dlatego muszę wszystko opatrzyć, zanim boskie leczenie zostanie przerwane. 

– Karl, on na pewno. Razera i Nite'a nie zapytałam.

– Zatem załóżmy, że każdy potrzebuje pomocy – mówiąc to, przygryzła czubek kciuka. Westchnęła. Wyraźnie zawiedziona niepowodzeniem planu, który na czas mojej nieobecności kapłani zawzięcie udoskonalali, zacisnęła szczękę. – Pomogę im, ale najpierw musimy dotrzeć do bezpiecznego miejsca. Najlepiej w całości. 

– Im? A co ze mną?

– Spokojnie, ciebie też opatrzę... ale niewykluczone, że po upływie dziesięciu minut będzie to zbędne. Stale jesteś poddawana leczeniu. My nie mamy takiego szczęścia. Gdy boskiej krwi zabraknie, doświadczymy zderzenia z rzeczywistością. – Spojrzała w górę. A niebo przysłaniały gałęzie zdobiące drzewo nawet czterdzieści metrów wyżej. – Poza tym, bagaże pozostały na polach. Pomoc bez odpowiednich maści, ziół czy przyrządów będzie strasznie ciężka. Może nawet niemożliwa. 

Pokiwałam głową, nim rozpoczęłam obserwację pnia za nami. 

– Jaki znak im zostawiłaś? 

– Cięcia w korze. Podałam wysokość, na jaką wyjdziemy i kierunek, który obierzemy. Oczywiście fałszywy, dla zmylenia noriańczyków, ale wojownicy powinni to zrozumieć po drobnej wskazówce. Znajdą nas, na pewno. 

Rozprostowałam ramiona, wsuwając dłonie pod podarowaną mi pelerynę. Obłok pary poszybował ku górze prosto z moich ust. Owinął swe wstęgi wokół cieniutkich gałązek, by znów piąć się wyżej, wyżej, coraz wyżej. Jakże kojący bywał to widok. Oparłam głowę o pień. Docisnęłam ubranie do piersi. Pod nami zarejestrowałam ruch. 

Zamarłam. Wstrzymałam oddech. Wówczas wystarczył tylko zarys istoty pełzającej po śniegu oraz właściciela kroczącego między drzewami, by potwierdziły się pewne obawy – znaleźli nas.  

KOREKTA 14.05.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro