ROZDZIAŁ 021

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

GODZINA: 09:43

POZOSTAŁY CZAS: 14 GODZIN 17 MINUT

Za sobą pozostawiliśmy horyzont malowany mrocznymi barwami. Teraz na naszą wędrówkę spoglądało jedynie niebo – oślepiające nieszczęśników bielą, przyciągające zarazem srebrzystymi żyłkami. I słońce, którego ciepło niknęło gdzieś pośród płatków śniegu. Puch przykrywał płaszcze oraz peleryny cienką warstwą bieli. Kiedy krótkotrwale oblepiał twarz, dawał poczucie chłodu. Topniał. Spływał ku szyi. Wywoływał dreszcze.

Nie zboczyliśmy z wyznaczonego szlaku.

Wsłuchani w szum fal, niezmiennie podążaliśmy brzegiem Sarch'heru, którego podobieństwo do zaśnieżonego pola bywało aż nadto mylące. Bo morze zdawało się pobierać wszelkie odcienie z jaśniejącej tarczy nad naszymi głowami. Za dnia. A może także nocą. Pobierało kolory, jakby gdyby samo zostało ich pozbawione.

Temperatura wzrosła. Nie odczułam tego, a jednak Rentar zapewniał wszystkich, że o tej porze dnia uległa ona zmianie, toteż śmiertelnym mrozem nie należy przejmować się przez następne trzy godziny. Tylko trzy godziny. Po tym czasie na nowo spadnie, zwiastując nadejście Dieathu. Wzięłam głęboki wdech. Moje płuca wypełnił zapach soli.

Iva pokrótce wyjaśniła, co miało miejsce pod ziemią na czas naszej nieobecności, a Viena kulturalnie wtrąciła do wypowiedzi kilka zdań, by wzbogacić opowiadaną historię o dodatkowe przeżycia oraz informacje. Niestety mój umysł pochłonęły natenczas myśli o słowach Goorenth, więc uwagę zwróciłam jedynie na szczątkowe dialogi.

– Nie pokonaliby żołnierzy w tym stanie – zaprzeczyła Nearlos, gestykulując przy tym energicznie. A słysząc, że Iva przeszła do ciekawszej części historii, w której to ona sama ostrzegła kapłankę oraz wojowników przed nadchodzącym atakiem, dodała: – Było ich wielu. My nie wszystkich widzieliśmy, więc... no, powiedziałam Iv, żeby ukryli się pod ziemią. I że wiem, jak zmusić Goo do odwrotu.

– Żeby nie było, chcieliśmy ją zatrzymać – dorzucił Razer, jakby w obawie, że za wyrażenie zgody na ów godny potępienia plan, porządnie mu się oberwie. – Ale powiedziała: ,,Wiem co robię, nic mi się nie stanie" – podniósł głos o oktawę wyżej, kreśląc palcami cudzysłów – więc założyłem, że wie co robi i nic jej się nie stanie.

– A Nite umieścił dodatkową próżnię nad drzewami. To tak na wypadek, gdyby coś poszło nie po myśli Vieny. – Iva zlustrowała noriankę wzrokiem. Nie skrytykowała jednak jej zachowania. – Szkoda tylko, że nie powiedziała nikomu, na czym ten genialny plan polega. Co byś zrobiła, gdyby Goorenth nie wróciła do osady?

Viena zwiesiła głowę, powłócząc nogami. Bliznę przecinającą oko przysłoniła grzywka, podobnie jak tatuaż węża skryła dłoń, którą dziewczyna gładziła symbol.

– Dotrzymałabym słowa. Jeśli chcecie zatrzymać Dieath, musicie do niego dotrzeć za wszelką cenę. I nie zostalibyście z tym sami. Macie Rentara. – Uśmiechnęła się życzliwie. Nastrój ten nie przeszedł na nikogo. – Najważniejsze jest to, że żyjemy. Przestańmy skupiać się na przeszłości.

Przytaknęłam, jednakowoż myślami byłam w zupełnie innym miejscu. Goorenth...

Goorenth nazwała nas araiczykami, choć w obecności dowódczyni pilnowaliśmy owych zwrotów bardziej, aniżeli własnego serca. Nie miała prawa znać tożsamości więźniów, gdy ci podawali się za saraiczyków... Tym bardziej, że wyglądu obcych ras w ogóle nie znali. Odwiedzili kiedyś Arai? Nie, na pewno nie. Iva wspomniała w świątyni, że praktycznie nikt nie doświadczał podróży międzyświatowej poprzez moją osobę. Wobec tego musiała wyczuć kłamstwo lub wskutek nienawiści trafić idealnie w punkt.

Zazgrzytałam zębami. Cholera... Nowe pytania powstawały w zastraszającym tempie, podczas gdy odpowiedzi praktycznie wcale nie nadchodziły.

– Co stało się z wężem Goorenth? – zapytałam, gdy widok ogromnego gada oblepił moją głowę po raz trzeci. – Wcześniej był chyba mniejszy. To jakaś zdolność?

– Każdy wąż tak potrafi – odpowiedział Rentar.

– Nie rozumiem.

– Zacznijmy od tego, że Niebiańskie Zesłanie, czyli dzień szesnastych urodzin na Norianie, jest dla nas niezwykle istotny – wyjaśnił, nie racząc mnie spojrzeniem. – Po uroczystości, młodzi noriańczycy wprowadzani są do siedmiu jaskiń leżących na zachodniej części kontynentu. I w każdej muszą spędzić całą noc.

– Nie brzmi to szczególnie strasznie. – Razer poprawił opadające na jego czoło włosy; zdawać by się mogło, że pozłacane w blasku noriańskiego słońca. Krótsze kosmyki sprawnie założył za ucho. Rozprostował ramiona.

– Żyją w nich węże. Każda jaskinia przechowuje w sobie konkretny gatunek. – Rentar łypnął na wojownika. Niewykluczone, że sprawdzał, czy na tym etapie opowieści również uważa on ów proces za nic strasznego. – Bywają agresywne, nawet dla noriańczyków. A agresja z reguły wiąże się z siłą. Sprawdzają, testują, dlatego w pobliżu zawsze obecni są medycy. Mogą zmniejszyć wpływ trucizny na ciało, jeśli ktoś do czynienia ma z wężami grebvinu, lub opatrzyć skaleczenia od węży weworu. W przypadku węży sveriela sprawa już nie jest taka prosta. To dusiciele. Jednego nawet zdążyliście poznać dzięki Goorenth. – Spoglądając w niebo, uniósł kącik ust. – A ostatecznie któreś węże uznają nas za godnych ich siły. Wgryzają się w ciało, przypieczętowując kontrakt. Po dziesięciu latach intensywnego treningu możemy przekształcać je w broń. Później zwiększać rozmiary wedle uznania.

Gdybym słyszała o procesie naznaczania po raz pierwszy, może faktycznie wpadłabym w zachwyt. Teraz jednak odnosiłam wrażenie, jakbym na nowo czytała streszczenie książki, którą znam praktycznie na pamięć. Było to nieoczekiwane działanie nowych wspomnień? Bynajmniej. Dotychczas nie miałam z nimi styczności, choć okazje do pojawienia się co najmniej paru mnożyły się raz po raz.

– Czyli Goorenth ma ponad trzydzieści lat. Trzydzieści cztery? – wyliczyłam, zerkając na Rentara. – A ty trzydzieści sześć?

– To chyba niezbyt dużo, skoro umieramy dopiero w sto osiemdziesiąte urodziny. – Viena przyspieszyła kroku, splatając dłonie za plecami. I znów posłała mi pełen uroku uśmiech. Nite wymamrotał jedynie ciche: ,,Sto osiemdziesiąte... Nie zazdroszczę."

Sto osiemdziesiąte siódme, bo wasze życie przedłuża kontrakt z długowiecznymi wężami. Jeśli nic wcześniej was nie zabije, dożyjecie tego wieku, a później rozsypiecie się w proch. Gdyby nie gady, zmarlibyście w czterdzieste urodziny.

Wsunęłam dłoń do kieszeni płaszcza.

Kiedy poczułam gładką powierzchnię owocu hidionu, wyciągnęłam ją.

– Nie jedz ich dużo – upomniał mnie Rentar. – Rozboli cię brzuch.

– I musimy oszczędzać – dodał Nite z dłonią dociśniętą do ręki.

Iva oczywiście bez większego problemu założyła wojownikom prowizoryczny opatrunek na rany, które uprzednio oczyściła z brudu podziemnych korytarzy... Ale doskonale wiedziała, podobnie zresztą jak my, że więcej bez bagaży zdziałać nie mogła. Ból pozostał. Może nawet został spotęgowany brakiem maści leczniczych.

I było to widoczne aż nadto podczas podróży.

Razer uparcie próbował dotrzymywać każdemu tempa, aczkolwiek coraz częstsze utykanie alarmowało nas o nadchodzącym kresie sił mężczyzny. Czoło lśniło od potu miast płatków śniegu. Wojownik stronił także od żartów, by oddech poświęcić wyłącznie na dalszy chód. Wzrok skryła mgła. Odebrała mu dawny blask. Złapałam rękaw płaszcza Razera. Podeszłam bliżej, chcąc podtrzymać go w razie potrzeby.

Jakże brakowało mi tego poczucia humoru. I wykrzywionych w uśmiechu ust.

Nite tymczasem nie wykazywał trudności z przemieszczaniem się. Znacznie częściej dawał nam jednak do zrozumienia, że jego ręka nie jest w najlepszym stanie, więc komplikacje podczas tworzenia próżni będą nieuniknione. Sprawiał również wrażenie zmęczonego, zresztą, nie pierwszy raz. Tyle że sińce pod oczami widoczne były w tamtym momencie aż nadto. Podobnie jak nienaturalnie blada skóra.

– Dużo ich zebrałam – wymamrotałam. A owoc ostatecznie znów zajął miejsce w kieszeni. Wnet zesztywniałam. Karl... – Nite, co powiedział wtedy Karl. Użył języka staroaraiskiego, ale nie pamiętam go w ogóle.

Lauda yverene. Ne secual to'tueas anivita norianave. Es sot,bero invermatione.

Na pewno nie zgodził się na pójście z Goorenth ot tak. Musiał mieć powód.

A moje myśli znów oblepił widok odchodzącego wojownika.

Lewa brew Nite zadrgała.

– Sam nie znam go za dobrze. Na pewno było to coś w stylu: odnajdź... sama wiesz co. Zapewnię wam bezpieczeństwo, postaram się czegoś fajnego nauczyć od noriańczyków... – Skinął porozumiewawczo głową na Vienę i Rentara, bo ewidentnie nie chciał mówić czegoś ryzykownego w ich obecności. Tym bardziej, że pozyskaliśmy właśnie sojuszników, których utracić nie mogliśmy. – Znasz go częściowo, żądny wiedzy wojownik. Przynajmniej kiedyś.

– Pamiętam jak sam byłem kiedyś żądny wiedzy – dorzucił Razer rozmarzony. I łypnął na mnie, szczerząc się radośnie. – Tyle że wiedzę tę chciałem wykorzystać do nieco innego celu. I wiesz, dotychczas żałowałem, że mi się to nie udało, ale obecnie... cieszę się, że żyjesz, Y'ra. – Szturchnął mnie w ramię. – Tylko się droczę, spokojnie.

Nie brzmiało to wcale jak żart.

***

Minęło czterdzieści minut. Przystanęliśmy na wzgórzu.

Objęliśmy wzrokiem Krwawe Pola, drzewo Astaouliusa i...

Walczących noriańczyków. Wciągnęłam raptownie powietrze do płuc, gdy Viena, powaliwszy mnie na ziemię, docisnęła głowę do śniegu. Ranna klatka piersiowa zapiekła. Ubranie ponownie zlepiło się z pozbawionym skóry brzuchem.

– Połóżcie się – nakazała półszeptem. – I ani drgnijcie.

– Co oni tu robią? – syknął Rentar. – Powinni przybyć na pola dopiero za dwa dni.

– Widzę tylko wojska Murtu i Karthien. Brakuje pozostałych dowódców... Myślisz, że próbowali zrobić to, co my? I Karthien to wyczuła?

– Nie ma w tym nic dziwnego, Viena. Osadom doskwiera głód, Dieath wzbiera na sile, lepianki ulegają uszkodzeniu... Teraz nikt nie będzie grał czysto. Przez ostatnie kilka miesięcy mogliśmy jeszcze polegać na honorowych potyczkach, ale po upływie tego samego czasu sytuacja wymknie się spod kontroli. Każdy chce przetrwać.

Główny temat rozmowy nadal owiany był tajemnicą, a ja bardzo chciałam zagłębić się w jego treść. Niestety widok Krwawych Pól pochłonął natenczas całe moje skupienie.

Polanę ścieliła biel.

I biel ta nie miała końca. Zdążała ku górom skrytym w nieboskłonie, by pod postacią płatków śniegu powrócić na ziemię. Chmury sunęły między lasami. Lasy te uginał ciężar puchu. Zmuszał gałęzie do sięgnięcia podłoża, choć te żądały wolności. A środek pola zdobiła trawa; trawa ze szmaragdowym światłem zamkniętym w jej źdźbłach. Lśniła. Migotała. Nakierowywała promienie na kwitnącą pośrodku strumyka lilię wodną.

Astaoulius... Kwiat, co najmniej parokrotnie wyższy od zwykłego drzewa, pozwalał swym złocistym płatkom falować na chłodnym wietrze. W rezultacie jedynie ich dolne partie sprawiały wrażenie twardych, wyrzeźbionych w nieruszonym przez czas szkle. Dookoła płynął strumyk. Ponownie zwróciłam na to uwagę. Był źródłem powstającej mgiełki, która osiadała na samym szczycie rośliny, dodając jej połysku.

Drzewo Astaouliusa... Pierwotnie przekazujące noriańczykom żywność, wodę oraz niezbędne materiały, dziś znów spełniało swe zadanie. Na Norianie utworzyłam ich... Nie mogłam sobie przypomnieć. Siedem. Może dziewięć. Kwiatów bez wątpienia było więcej. Ponadto Rentar i Viena wspominali coś o strefie bezpiecznej; o strefie wolnej od działania Dieathu. A to mogło oznaczać tylko dwie rzeczy: pozostałe drzewa Astaouliusa faktycznie nie mogły przebudzić się na czas trwania chaosu, a Goorenth okłamała nas twierdząc, że przy ich pomocy przyzywali mnie na Norian. Musiała wyłapać próby omamienia żołnierzy.

W następstwie my sami staliśmy się ofiarami jej sztuczek.

Moje spojrzenie powędrowało ku martwym noriańczykom. To właśnie oni pokazywali nam, że nazwa pól miała powód, dla którego powstała. Świeża krew co rusz szpeciła śnieg. Krzyki docierały do uszu wraz ze wzmożonym wiatrem. Metaliczny zapach wypełniał usta, odór posoki drażnił nozdrza pomimo ogromnej odległości.

A dawny stos trupów, widziany zaraz po przybyciu na Norian, zniknął.

– Bagaże. – Nite wskazał palcem porozrzucane torby, przypuszczalnie nadal pełne i nietknięte przez wojska. – Jak się tam dostaniemy?

Obok bagaży toczyła się zacięta walka, podejście do nich bez wzbudzania podejrzeń graniczyło więc z cudem. Razer mógłby po prawdzie pozbawić żołnierzy zmysłów, ale nie miałam pojęcia, jak duży jest zasięg jego zdolności. I... nie chciałam zmuszać go do dodatkowego wysiłku. Od paru godzin ledwie stał na nogach, to mogło pogorszyć stan wojownika. Zasłużył na odpoczynek. On, Nite i Iva.

– Może poczekamy, aż skończą się bić? – zaproponowała Viena. – Wolałabym nie dołączać do potyczki. Nie macie chyba nic przeciwko...

– Też chciałbym uniknąć walki z wojskami Murtu, ale obawiam się, że bagaże będziemy musieli odebrać siłą – skwitował Rentar. Kąciki jego ust zadrżały. – Przypominam, że Dieath nadal okrąża Norian. W nocy znowu tu będzie.

Murtu? Jeszcze do niedawna nie wzbudzał on we mnie emocji.

Niestety teraz ta kwestia nie dawała mi spokoju: nie było to typowo noriańskie imię.

Przynależało ono do araiczyków... a przecież ich nie powinno tu być.

Docisnęłam dłoń do skroni. Głowę przeszył rozdzierający ból.

– Ile bagaży jest na polu? – zapytała Viena.

– Pięć – wychrypiał Razer.

– No to użyjemy węży. Uzurui wydrąży tunel, do którego Zilver i Sulver wciągną bagaże. My poczekamy na nich w lesie. Co wy na to?

Rentar zbadał wzrokiem pole. Zmrużył oczy.

Miałam nadzieję, że wyrazi na to zgodę, bo wbieganie między żołnierzy nie napawało mnie optymizmem. Co ważniejsze, ci skupieni pozostawali na przeciwnikach, więc szanse, że zwróciliby uwagę na chowające się bagaże były... cóż, niskie.

Mogliśmy spróbować.

– Tam jest cały szereg noriańczyków – syknął Rentar, zaciskając dłoń na pelerynie.

– Ale nie zainteresują się nagłym zniknięciem ekwipunku, skoro walczą o dostęp do drzewa – przypomniała mu Viena.

– Przypominam ci, że jeden z tych dowódców nie bez powodu został okrzyknięty potomkiem demona. W obecności Murtu musimy działać ostrożnie, inaczej nas zauważy.

– Na to już jest zdecydowanie za późno. – Nearlos uraczyła noriańczyka wymuszonym uśmiechem. Kiedy uniósł pytająco brwi, dodała: – Murtu nas widzi.

Żołądek podszedł mi do gardła. Serce, bijące jak dotąd w miarę spokojnie, jęło szaleć w piersi niczym spłoszone zwierzę. Viena miała rację. Spośród wszystkich, pochłoniętych bitwą noriańczyków, tylko jeden – wysoki, rosły, otoczony potężną aurą śmierci - zwrócił ku nam swą twarz. I mimo że przysłonięty pozostawał peleryną, jak każdy inny żołnierz, łatwy był do odróżnienia. Patrzył prosto na nas. Unikał ciosów z niebywałą łatwością, a gdy nadarzyła się ku temu okazja, kontratakował...

... choć głównych przeciwników miał trzech.

Sunął przez Krwawe Pola niczym cień. Napotkanych po drodze nieszczęśników przebijał włócznią, by widokiem tryskającej posoki nacieszyć się przed powrotem do zabawy. Bo trójkę noriańczyków definitywnie próbował podburzyć. Zmęczyć. Wykorzystać jak zabawki. I wrzucić w ogień zapomnienia. Wszak bez duszy będą skorupą.

Niepotrzebną, bezwartościową.

Murtu... potomek demona.

– Y'ra, biegnij po bagaże! Będziemy cię osłaniać! Iva, idź z wojownikami na zachód! Schowajcie się w lesie na terytorium Karthien! – rozkazał Rentar, biorąc głębsze wdechy. – Już! Szybko, szybko!

– Będę nieopodal, Y'ra – wtrącił Razer. – Dopóki nie opuścisz pola, nigdzie nie pójdę. I nigdzie się nie schowam. Masz do mnie wrócić.

– Razer – warknęła Iva. – Ty...

– Wesprę Y'rę! Nie pozwolę nikomu do niej podejść! Idźcie pierwsi!

Poderwałam się z miejsca. Niewiele myśląc popędziłam w dół, gdzie agonalne jęki zastępowały szum wiatru, a uderzające o ziemię ciała wypuszczały po raz ostatni strużki krwi. Lepkie, większe, pędzące do strumyka. Nie oglądałam się za siebie, bo nie miałam ku temu powodu. Wierzyłam, że Rentar i Viena dotrzymują mi kroku; że Razer, zgodnie z obietnicą, wkrótce także wspomoże mnie w walce - wbrew wszystkiemu; wbrew odległości. Więc całe skupienie przeniosłam na bagaże. I tylko raz, ten jeden raz, objęłam Murtu wzrokiem. Widział mnie. Nie miało to znaczenia. Nie on był moim celem.

Pragnęłam zaufać Vienie; zaufać Rentarowi i pozostawić żołnierza im.

Nearlos wyprzedziła mnie. Podskoczyła, wznosząc się na krótką chwilę ponad zaciekle walczących noriańczyków. A zanim z impetem uderzyła o ziemię, wymierzyła cios sierpem. Broń, rzucona z nadludzką wręcz siłą, popędziła ku mężczyźnie, podczas gdy druga, stale trzymana w dłoni, zablokowała wnet dźgnięcie nadchodzące z prawej strony. Viena odskoczyła. Z gracją powaliła na ziemię walczącego nieopodal noriańczyka.

Drugiego. Trzeciego. Ów śmiercionośny taniec prezentowała wielu żołnierzom - zawsze w akompaniamencie własnych przeprosin, kiedy dochodziło do przypadkowego unieszkodliwienia napastników. Doskoczyła do czwartego. Czwartym okazał się Murtu.

Rentar dołączył do dziewczyny w dość krótkim czasie. Cel, zgodnie z przewidywaniami, obrał sobie ten sam. Sparował uderzenie. Zanurkował. Zamachnął się mieczem. Wyprowadził cios. A na uwadze stale miał otoczenie.

W głównej mierze moje.

Głośno dysząc, przyspieszyłam kroku. Broń, znajdź broń.

Żołnierze upadali bezwiednie na śnieg. Niektórych powalały ciosy, niektórych brak zmysłów. Niektórzy sami kończyli swój żywot, czując nieuchronny kres sił. Moje oczy objął żar łez. Broń, broń, znajdź broń. Walcz. Poleganie na Rentarze, Vienie i Razerze nie brzmiało rozsądnie. Rozkojarzenie kogokolwiek na czas trwania walki mogło być w skutkach tragiczne. Zacisnęłam szczękę. Kolejny huk obwieścił czyjąś śmierć.

Krew zawrzała. Nawiedziło mnie dziwne, acz dobrze znane ciału mrowienie. Potęgowane przy sercu, rozpraszane w dłoniach, buzujące u opuszków palców, otulające kręgosłup... Nie wiedzieć czemu, strach dążył w międzyczasie do sparaliżowania mięśni; do zaprzestania biegu. Toczył wewnętrzną wojnę z posoką, a posoka pragnęła ujścia.

Wzmagała ciepło, gdy mroźne powietrze rozsadzało nieprzyzwyczajone do noriańskich warunków płuca. Wzrok zamazywał się. Skrywał wszystko mgłą.

Dźgnięcia, kontrataki...

Stal rozbłysła po lewej stronie. Przeskoczyłam na prawo, ale nie zatrzymałam się.

Nie mogłam się zatrzymać. I nie chciałam. Jeszcze trochę. Wyminęłam żołnierzy. Nozdrza pokrył metaliczny swąd, gdy przeskoczyłam nad powykręcanymi zwłokami. Jednako odór zgnilizny łatwo zapadł w pamięć. Znów rozbłysła stal. Ktoś zaatakował.

Ktoś próbował dosiąc mnie ostrzem kosy, ale...

Nie odskoczyłam. Z początku nie wiedziałam, dlaczego. Zareagowałam mimowolnie. Zadziałałam zgodnie z wolą krwi... bo to musiała być ona. Każdy inny powód utraty kontroli wydawał się irracjonalny, pozbawiony sensu.

Przedramieniem przysłoniłam głowę.

Ostrze gładko przeszło przez mięśnie. Rozerwało żyły, napotkało kość. Posoka wstrzymała mój krzyk, pozwalając sobie na rychłe wypłynięcie z rany. Ogień niemalże powalił mnie na kolana, a strużki szkarłatu, tkwiące na nożu kosy, złamały broń w punkcie, gdzie krwi było najwięcej. Oplotły rękę. Moją rękę. Prawą. Pochwyciły za jej pośrednictwem odłamek ostrza, nim popędziłam przed siebie.

Wiedziałam, że wkrótce kompletnie opadnę z sił.

To było do przewidzenia. To było do przewidzenia od samego początku. Nawet jeśli odzyskam bagaże, nie przekażę ich Ivie, bo osłabnę. A Murtu? Samo wydostanie się stąd będzie graniczyło z cudem, nie mówiąc już o...

Świst. Ból objął ucho. Zdusiłam wrzask, obróciłam się, zatrzymałam.

Naprzeciwko stał żołnierz z obliczem skrytym pod kapturem peleryny.

Walcz. Walcz, walcz!

Wyprowadziłam cios kawałkiem kosy. Klatkę piersiową obrałam za cel.

I nieustannie wyczuwałam przy tym pracę własnej krwi. Oblepiała przedramię; oblepiała dłoń. Ciepła, lepka, gęsta, pozłacana. Sukcesywnie przenikała na prowizoryczną broń, którą wydłużała o jeden centymetr, dwa, trzy. Doskoczyłam do żołnierza. Usłyszałam trzask oraz wściekły ryk, zanim doszła do mnie świadomość wykonanego uderzenia. Noriańczyk splunął na śnieg czerwienią, tracąc równowagę.

Do otumanionego mężczyzny doskoczyłam ponownie.

A później z przerażeniem obserwowałam, jak szponami własnej posoki przebijam kruche gardło mężczyzny. Krtań, kark, kręgi szyjne, przełyk. Wszystko to przywodziło na myśl piasek; sól; śnieg... bo nie czułam oporu. Gdybym chciała, zanurzyłabym w pobliżu żuchwy całą rękę. Zastygłam w bezruchu. Utrzymałam kontakt wzrokowy z ciągle żywym noriańczykiem. Jego oczy... przesiąknęły lękiem oraz bólem. Złapał krtań. Ścisnął. Ale posoka zdążała ku wolności. Nie więziło jej już nic. Ciałem wstrząsnęły drgawki.

,,Nie zabijaj ich. Walcz, ale pod żadnym pozorem ich nie zabijaj."

Słowa, które wypowiedziałam do Razera po przybyciu Norian, wybrzmiewały teraz głośniej aniżeli charkot bądź ostatnie wdechy mężczyzny. Czas zwolnił. Może też się zatrzymał. Wszystko ucichło, przynajmniej na krótką chwilę trwającej obecnie wieczności. Pisk wypełniał uszy, dudnienie wnętrze głowy. Szum. Nie mogłam oddychać. Otuliłam swoją głowę drżącymi dłońmi, pozostawiając na policzkach ślad.

Ja nie chciałam... Naprawdę nie chciałam... Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić.

Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, ale nie upadłam na śnieg.

Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić.

Powietrze nie wypełniało łaknących go płuc.

Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić. Nie chciałam go zabić.

Łzy ostudziły żar posoki.

Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.

Serce łomotało w piersi. Niewidzialna siła ścisnęła krtań.

Przepraszam, przepraszam, tak bardzo cię przepraszam. Wybacz mi.

Rzuciłam się biegiem w kierunku bagaży, lecz ich widok stale przysłaniał mi noriańczyk, którego zabiłam. 

KOREKTA 07.06.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro