ROZDZIAŁ 022

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zabiłam. Zabiłam go, zabiłam, zabiłam, zabiłam go. Dłoń – tę jedną, zabójczą, skąpaną w czerwieni – skryłam pod rękawem, docisnęłam do piersi.

Morderca! Jestem mordercą, nie boginią! Demonem!

Płomień zatańczył w krwiobiegu. Uniknęłam dźgnięcia, przełykając popiół; wdychając żar nagrzanego do granic możliwości powietrza. Pracy stalowego serca praktycznie nie słyszałam, jednakowoż miałam pewność, że doszło do jej wzmożenia. Języki ognia muskały żyły od wewnątrz, roztapiając punkty uznane za liche. Podżegane temperaturą ich źródła, nader szybko obejmowały każdy element ciała. Ja zaś pogarszałam sytuację wysiłkiem, pomagałam krwi szaleć... Podobnie jak wtedy w świątyni.

Gdybym nie wyruszyła do przepaści, nie doszłoby do tego! Mogłam posłuchać Nite'a, mogłam odnaleźć najpierw element!

Wysoki żołnierz przeciął powietrze tuż przed moją twarzą. Otumaniona, straciłam równowagę, więc ostatecznie głownia miecza dosięgła ramienia. I wypuściła krew.

– Nie podchodźcie, proszę. Odsuńcie się, odsuńcie się ode mnie.

Słowa te powtarzałam jak modlitwę, której nikt nie wysłuchiwał.

Noriańczycy nieprzerwanie upadali bez życia na biały puch, a każdego śmierć witała w odmienny, lecz zawsze bestialski sposób. Strzały przeszywały klatki piersiowe, głowy tonęły w morzu bieli oraz czerwieni, żądne krwi kosy rozszarpywały brzuchy, sztylety muskały szyje swych posiadaczy... Przyspieszyłam.

I wnet powalono mnie na ziemię szarpnięciem za płaszcz. Poczułam ucisk na klatce piersiowej, a także zimne, mokre ręce zaciskane na krtani. Niebo zawirowało. Razem z niebem zawirowały Krwawe Pola. Dojmujący ból, powstały na skutek uderzenia, przeszył głowę. Uwolniłam krzyk. Zamknęłam nadgarstki żołnierza w kajdanach mych dłoni.

– Nie dotykaj mnie! Proszę, nie dotykaj mnie! Odsuń się!

Panika narastała. Ogień wciąż trawił mnie od wewnątrz. Niszczył, potęgował katusze, pozostawiał popiół... ale z popiołu pozwalał mi się odrodzić; iść dalej po stokroć silniejszą. Sprzeczne to były odczucia, lecz potrzebne. Bliskie, a jednocześnie obce. Wciągnęłam powietrze przez zaciśnięte zęby. Ścisnęłam mocniej nadgarstki.

Teraz wiedziałam, dlaczego cierpiałam.

Nie posiadałam boskiego ciała, tylko jego część. Nie posiadałam boskiej duszy, tylko jej fragment. Byłam... kimś słabszym od bóstwa i kimś potężniejszym od człowieka. A magia, podobnie jak surowiec, potrzebowała odpowiedniego naczynia, w którym mogłaby być przechowywana. Potrzebowała bóstwa.

Wpiłam paznokcie w skórę. Brakowało mi tchu.

– Y'ra!

Rentar...

– Nie... Nie podchodź... Idźcie... stąd.

Krew wymusiła jeszcze mocniejsze ściśnięcie rąk noriańczyka.

Nieoczekiwanie, za pośrednictwem moich szponów, podążyła ku jego szyi. Nie wiedziałam jak, nie wiedziałam też kiedy... ale resztkami sił nakierowałam ów atak na oczy. Wybiłam je. Bez wątpienia. Palce zatonęły w cienkiej błonie, galarecie, mazi, a noriańczyk ryknął, upadłszy na bok. Ciężar zniknął. Byłam wolna. Usłyszałam krzyk. Rentar...

Zobaczyłam go. Wciąż walczył. I skłamałabym mówiąc, że nie walczył dobrze, bo w cieniu potęgi Murtu radził sobie wyśmienicie... aczkolwiek niewystarczająco. Często bliski był dosięgnięcia punktów witalnych u żołnierza, lecz jeszcze częściej pozwalał wykryć mu luki we własnej obronie. Zmęczony, popełniał błędy. Błędy te Viena nieudolnie próbowała tuszować. A Murtu nie wykazywał słabości, choć bitwę toczył znacznie dłużej.

Atakował. Atakował. Atakował. Niczym mechanizm pozbawiony wyłącznika.

Bagaże. Musiałam biec do bagaży.

Ale... cholera, moje ciało aż rwało się do walki. Robiło wszystko, by wybudzić resztki drzemiącej w krwiobiegu mocy, bo właśnie za jej pośrednictwem dążyć mogło do zlikwidowania zagrożenia. Nieważne, czy byłby to Rentar, Viena, obecni na polach noriańczycy. Narażałam ich na niebezpieczeństwo, dopóki odczuwałam strach... a przecież w ich obecności nierzadko robiłam to nieświadomie.

Posoka uintensywniła ogień; ogień wzmógł mrowienie przy sercu.

Moja ręka sparowała nadchodzący cios, gdy osnuwający ją szkarłat stwardniał.

Miecz nie przeciął kończyny. Uniknęłam dźgnięcia, pierwszej strzały, uderzenia.

Krew... Krew panowała nad prawą ręką. Tylko w tej kończynie wyczuć mogłam niemalże każdy ruch cieczy oraz komórek. Spanikowana wyminęłam napastnika, tracąc resztki nadziei. Zacisnęłam zęby. Metaliczny posmak wsiąknął w żar na języku.

Przystanęłam. Zgięłam nogę, uniosłam kolano, ułożyłam na nim swą śmiercionośną broń... I z impetem uderzyłam łokciem niechronioną posoką kość.

Głowę wypełnił trzask. Rękę złamałam przy zgięciu.

***

Zbłąkane myśli leniwie budowały sceny, których przez losowe rozmieszczenie nie mogłam do niczego dopasować. Wiedziałam, że biegnę przed siebie. Wiedziałam, że zaciskam palce na złamanej kości. Wiedziałam, że brakuje mi sił. Wiedziałam, że zdrową ręką przechwycam bagaże. Tylko dwa. Wiedziałam, że znów umykam śmierci...

A potem nie wiedziałam nic.

Była ciemność – tak samo zagadkowa, żywa i nieujarzmiona, jak w chwili pieczętowania mego jestestwa. Pieściła kości. Wnikała w krew. Siekała mięśnie. Gasiła ogień, wzmagając chłód... Poruszyłam palcami. Czerń oplotła aortę, wznawiając krążenie krwi w okolicy mostku. Czegoś poszukiwała. I czegoś odnaleźć nie mogła.

A przez mrok przebiło się światło - płomień nie tak gorący, jak początkowo sądziłam; płomień delikatny, łaskoczący, nienoszący śmierci ani bólu. Stronił od palenia mnie żywcem. Dążył do łagodniejszego uwolnienia świadomości z klatki nicości... Uniosłam więc rękę, pochwycając blask. Ciemność szarpnęła za kręgosłup. Szarpnęła drugi raz. I trzeci. Sprowadzano mnie na dno, choć zmierzałam ku górze.

Zacisnęłam palce na ogniu, rejestrując głosy. Głosy kojące, dobrze mi znane...

– Śnieżynka wreszcie się obudziła.

Wzięłam haust powietrza. Wszechobecna biel wymusiła zamknięcie oczu.

Razer...

– Nie ma już gorączki. – Ktoś, przypuszczalnie Rentar, przyłożył dłoń do mojego czoła. I przypuszczenia były to słuszne. Uchyliłam powiekę, by zamiast pełnej wigoru zieleni, dojrzeć brąz; nieprzenikniony brąz oczu noriańczyka. Szmaragd obserwował mnie z większej odległości. – Co z Nitem?

– Stan oceniłabym jako stabilny, ale muszę go jeszcze poobserwować. – Iva nie oderwała swych ciężko pracujących rąk od ramienia wojownika. I choć pozostawała obrócona tyłem, a bagażem oraz samą sobą częstokroć przysłaniała wykonywane natenczas gesty, to wiadomość o potrzebie skupienia wbrew temu przekazywała nam doskonale. Bez słów oraz ruchów. – Zabrudził rany pod ziemią, a użycie zdolności doprowadziło do całkowitego rozpadu komórek Y'ry. Teraz nic go nie regeneruje.

– Wystarczyłoby postawić go przed którąś jego ukochaną, żeby stanął na nogi – wymamrotał Razer, zanim oparł podbródek na ręce. – Hetakke Forvester, Peave, Aena, Falanheris... Myślę, że szybko powróciłby do żywych w ich obecności.

Iva zastygła w bezruchu. I wychrypiała:

– O czym ty mówisz?

– O jego nieudanych romansach, rzecz jasna. Chyba nie sądzisz, że przez całe tysiąclecia tkwił w samotności. – Zmrużył oczy. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby pojął właśnie powód nerwowej reakcji u kapłanki. – Jesteś zazdrosna?

– Słucham? Nie, ja tylko... Nie rozpraszaj mnie, proszę.

– Spokojnie, nie zamierzam. – Westchnął przeciągle. – Chcę tylko, żeby się obudził.

Iva przechyliła lusterko oparte o biodro Nite'a.

Przybrała łagodniejszy wyraz twarzy, zobaczywszy w nim mnie.

– Y'ra rzeczywiście wygląda już lepiej – mówiąc to, odetchnęła z ulgą. Ja natomiast za godne podziwu uznałam zastosowanie lusterka do celów częściowo medycznych. Mogła mieć na oku dwóch pacjentów jednocześnie... Niezłe posunięcie. – Powiedz, jak się czujesz? Potrzebujesz dodatkowych środków przeciwbólowych?

– Ja? – wychrypiałam. – W sumie to... – Nie wiem, dodałam w głowie.

Fizycznie... nie było najgorzej. Złamaną rękę unieruchomiono, krwisty ogień ugaszono, przez ciemność oraz nieświadomość przebiło się światło, a zmęczenie po długowyczekiwanym odpoczynku odeszło w zapomnienie. Odbierałam bodźcie zewnętrzne. Wszystkie. O różnej częstotliwości. Nie istniały wyjątki. Mróz. Zapach zimy. Szczypanie w nozdrzach. Lód na skórze. Światło. Biel. Głosy przyjaciół...

A zatem ciałem powróciłam.

Psychicznie ugrzęzłam w pułapce minionych wydarzeń.

Obrazy zamordowanego noriańczyka osnuwały bowiem czaszkę, niczym prześcieradło zardzewiały, dawno zapomniany mechanizm – a ja, jako ów mechanizm, prześcieradła tego ściągnąć nie mogłam. Tkwiąc w jego mroku, przeglądałam więc krwawą sztukę; analizowałam własne dzieło. I czasem odnosiłam wrażenie, że robiłam to mimowolnie. Obrazy. Obrazy nachodziły na obrazy. Obrazy, obrazy... Jeśli chciały one przypomnieć mi bezdusznie o niebędącym zwykłym snem czy koszmarem przestępstwie i analogicznie zastąpić ból fizyczny psychicznym... to niewątpliwie odniosły sukces.

Pragnęłam zawyć, uwolnić tłumiony krzyk, złamaną kończyną uderzyć o ziemię, zwrócić uwagę pobliskich osad na godne potępienia czyny bogini... Ale tego nie zrobiłam. Dlaczego? Bo coś mnie sparaliżowało. Strach? Z całą pewnością. Niepewność? Tak, ona też. Straciłam kontrolę nad mocą. Drugi raz. Fakt ten był idealną bronią do zniszczenia sojuszu, nad którego budową pracowaliśmy tak sumiennie.

– ...Zmieniłam ci opatrunki, Y'ra. Twoje rany goją się wolniej, ale nie potrafię stwierdzić, dlaczego... Zaraz się temu przyjrzę, obiecuję.

Z zamyślenia wyrwały mnie szczątkowe wypowiedzi Ivy, a niedługo potem także dłoń położona na moim nadgarstku. Zimna. Koścista. Zabandażowana. Przynależna do siedzącej obok mnie Vieny. Intensywne spojrzenie Razera, choć raz na jakiś przysłonięte zostawało mgłą, analogicznie przywracało świadomość do rzeczywistości, nie zezwalając na ucieczkę w głąb myśli. Utrzymałam więc kontakt wzrokowy. Wojownik wypuścił nosem długo wstrzymywane powietrze. Bynajmniej nie był z czegoś zadowolony.

– Kto złamał ci rękę?

Przygryzłam dolną wargę, analizując jego słowa. Na dłużej zatrzymało mnie właśnie to jedno – kto. Skoro Razer uważał, że uraz kończyny był jedynie wynikiem mojej nieudolności na polu bitwy, to z błędu nie zamierzałam go póki co wyprowadzać, ale...

– Przecież byłeś nieopodal – zauważyłam pewną nieścisłość. – Mówiłeś, że będziesz w pobliżu, żeby odbierać żołnierzom zmysły. Nic nie widziałeś?

– Unieszkodliwiłem prawie dziewięćdziesiąt procent wojsk, Śnieżynko. Myślisz, że nie wpłynie to jakkolwiek na mnie lub na zdolność?

– Nie... To znaczy... A wpłynie?

– Dodałaś słabe punkty, to teraz cierp razem z nami – wymamrotał, ale uśmiechu na twarzy wojownika wciąż nie odnalazłam. Wiedziałam, że żartował, nie ulegało to wątpliwości, ale ów żart odebrałam jako... wymuszony, bo wychodzący z ust nasączonych złością. Złością na coś, czemu nie byłam winna ja. – I dziękuję. Dziękuję, że do nas wróciłaś. 

– Co? Ale... A co z Nitem? Miał uciec z Ivą, dlaczego jest nieprzytomny?

– Bo to chętny do poświęceń półgłówek. – Razer objął wzrokiem własne palce. Powoli wystukiwały one rytm nieznanej mi piosenki. – Początkowo rzeczywiście uciekał z Ivą na terytorium Karthien, ale po drodze zmienił zdanie i wrócił, żeby cię wspomóc.

– I przez to jego ręka omal nie została rozerwana – wtrąciła półszeptem kapłanka. – To znaczy... chyba. Nie wiem dokładnie, jaki był powód, ale wierzę, że wiele miał wspólnego ze słabym punktem stworzonym u Nite'a.

Iva pokrótce opowiedziała mi o ich powrocie na Krwawe Pola; o użyciu umiejętności przez Faisena, gdy Razera jego własna niemalże wykończyła... a obecność noriańczyków nie miała wpływu na treść przekazywanych nam informacji, bo, zdaniem araiki, żołnierzom także należały się wyjaśnienia. Przynajmniej cząstkowe, z czym oczywiście bezzwłocznie się zgodziłam. Ilekroć my potrzebowaliśmy dodatkowych wskazówek bądź wyjaśnień, służyli nam pomocą. Teraz mogliśmy zrobić dla nich to samo.

A kiedy role się odwróciły, do przedstawienia wszystkim wydarzeń z innego punktu widzenia zmuszona zostałam ja. Uśmiechnęłam się życzliwie, ignorując migoczącą w oddali twarz nieboszczyka.

– Było ciężko, ale dałam radę... jakoś.

Odzyskałam tylko dwa bagaże. Tylko dwa. To za mało na naszą grupę.

– A twoja moc? I wspomnienia? Pozostają nienaruszone?

Iva nie omieszkała zerknąć na mój niemożliwy do zszycia brzuch. I czerwoną rękę, klatkę piersiową. Jeżeli wykryła jakieś luki w historii, nie dała tego po sobie poznać.

– Raczej nie. Nic nie wróciło, nic się nie wytworzyło... A wy jak się czujecie?

Viena uniosła brwi. Pytanie o stan fizyczny niespodzianie ją zaskoczyło. Mnie natomiast zaskoczyło owo zaskoczenie, wszak walka z Murtu nie była wcale tak odległa.

– Teraz doskonale – wypaliła bez namysłu.

– Żyjemy tylko dlatego, że odzyskałaś bagaże w odpowiednim momencie – wtrącił Rentar. – Murtu rzadko kiedy zabija swoje ofiary na początku. Uwielbia je wymęczać, a potem dobijać na różne sposoby. Gdybyś przechwycała torby dłużej, utracilibyśmy siły na odwrót. Rezultat tego możesz sobie chyba doskonale wyobrazić. – Po chwili namysłu, poprzedzonej nasłuchiwaniem, dodał: – Uważać trzeba też na jego nogi. Ma niebywale silne kopnięcia, odczuwalne nawet dla rasy noriańskiej.

Żółć podeszła mi do gardła. Mogli zginąć. Przeze mnie.

– Przepraszam? Przepraszam bardzo? – Viena uniosła rękę, nadymając lekko policzki. – Przepraszam, że się wtrącam, ale czuję, że muszę. Moglibyśmy nie skupiać się na negatywnych stronach tej niedalekiej przeszłości? Przepraszam i dziękuję.

– Masz szczęście, że Nite jest nieprzytomny – napomknął Razer, a wystukiwany przez niego rytm, choć nabrał tempa, ucichł. Pozostał tylko sprawny ruch palców. – Ten dziwny dzieciak od paruset lat uwielbia takie tematy. Przeszedł straszną zmianę charakteru.

– Jest starszy od ciebie – przypomniała mu Iva.

– Psychicznie pozostał w tyle.

– Nieważne... Mamy chwilowy postój. I bardzo nie chcę go psuć, ale istnieje problem, który należałoby sprawnie rozwiązać.

No tak... Dieath. Nite jest osłabiony, więc nie utworzy kryjówki przed chaosem.

– Macie jakiś pomysł? Jakieś sugestie? – Nieświadomie ścisnęłam usztywnioną rękę. – W sensie, gdzie schowamy się przed Dieathem?

– Poprosimy o pomoc Karth. Jest byłą przyjaciółką Goo, więc na pewno udzieli nam schronienia... To znaczy, może nie od razu, ale kiedyś udzieli.

– Przyjaciele nie są byli bez powodu, Viena. – Razer zgarnął do pięści śnieg, podrzucił długo formowaną kulkę, ale nie złapał jej. Uważnie śledził wzrokiem miejsce zniknięcia śnieżki. – A jeśli ta została byłą przez destrukcyjne zachowanie Goorenth, to nie wróżę nikomu udanego pobytu w osadzie Karthien.

– Może zdołają jakoś naprawić tę relację? – Natychmiast pochwyciłam kojącą, acz ulotną myśl. – Ciężkie czasy dzielą ludzi, ale też łączą. Na pewno dojdą do porozumienia.

– Wierzysz w to, Y'ra? Wierzysz w to, że każdą relację da się naprawić?

Niezgłębiony blask jego oczu nakazał mi myśleć, iż dobre stosunki między mną a wojownikiem rzeczywiście były jeno ułudą - bynajmniej nie teraz, lecz tysiące lat temu. Coś miało miejsce w przeszłości. I to coś, sądząc po uprzednich komentarzach Goustena, nie przypadłoby mi do gustu w chwili obecnej...

– Owszem. Jeśli obie strony dążą do pojednania, nic nie będzie przeszkodą.

Pozioma kreska przecięła jego czoło. Zmarszczył brwi.

– Chyba nie mówisz poważnie...

– Czemu miałabym żartować?

– To brzmi infantylnie – zarechotał.

A ja, choć mogłabym mieć do niego o to żal, także zachichotałam.

– Może odrobinę... – przyznałam, siadając na ziemi. Świat zawirował. Razem ze światem zawirowała Viena oraz węże usytuowane na ramionach dziewczyny. Viena... właśnie... – Mogłybyśmy porozmawiać na osobności? – Słowa, które niespodzianie wyszły z moich ust, najbardziej zaskoczyły chyba mnie samą. Wątpliwości odnoszące się zaś do słuszności podjętej decyzji, rosły w oczach z każdym uderzeniem serca.

– Nie powinniśmy się rozdzielać – zauważyła Iva.

– Nie pójdziemy daleko.

– Obie jesteście ranne.

– Wrócimy za dziesięć minut, przysięgam.

Nie biło od kapłanki przekonanie względem tego pomysłu, mimo że po stokroć bezpieczniejszy był on od wbiegania we wrogie wojska. Co gorsza owo nieprzekonanie udzielało się także Rentarowi, którego chcąc nie chcąc mogłam jeszcze jakoś usprawiedliwić - w nowopoznanej grupce znał dobrze tylko Vienę. Gdyby doszło do ataku na noriankę, nie ocaliłby jej. Ale Iva... Nie mogłam pojąć nadopiekuńczości Ysenth.

– Będę podsłuchiwać, Y'ra. – Razer wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Mam nadzieję, że szybko cię to znudzi – palnęłam, wstając.

Viena pomogła mi utrzymać często traconą równowagę.

– Rozmowa rzeczywiście może być mało interesująca – zaczął, puszczając mi oczko – ale na niej akurat nie zamierzałem się skupiać. Bardziej pragnę twojego głosu.

– Romantyk od siedmiu boleści – mruknęła Iva, przewracając oczami. – Wróćcie za dziesięć minut. Do tego czasu może jakoś Goustena uśpię.

– Cierpię na bezsenność.

– Chętnie się jej pozbędę.

– Chodźmy. – Viena złapała palcami zdrowej ręki kawałek mojego rękawa. Nie była inicjatorem nadchodzącej konwersacji, a jednak prowadziła nas ku niej znacznie sprawniej, aniżeli sam pomysłodawca: niczym duch tańczący na wietrze; niczym jaśniejący drogowskaz, księżyc na tarczy nieboskłonu. A ja, wsłuchana w chrzęst śniegu pod stopami, nie okazywałam sprzeciwu. – Nigdy nie miałyśmy okazji porozmawiać na osobności. Ależ to ekscytujące. – Jej oczy rozbłysły. Węże oplotły szyję, chcąc utrzymać się na ramionach. – Dawno nie doświadczyłam takiej prywatności. – I odgarnęła brązowe, bardzo krótko ścięte włosy za ucho... Odsłaniając coś jeszcze. Dziurę. Szparę. Może też bliznę...

– To jest... ucho?

Ogarnęła mnie wzrokiem przez ramię. Dotknęła tajemniczego punktu.

I uniosła lewy kącik ust.

– No oczywiście. Podczas łączenia zmysłów te – wskazała palcem płatek ludzkiego narządu słuchu – przestają odbierać bodźce zewnętrzne, żeby umożliwić tym – dotknęła szpary cieńszej od igły – wyłapywanie fal dźwiękowych węży. Rodzimy się bez dodatków, ale budowa czaszki umożliwia nam późniejsze ich rozwinięcie.

– Po Niebiańskim Zesłaniu, tak? Po przypieczętowanym kontrakcie?

Skinęła głową.

– Z oczami jest prościej, odbieramy dwa obrazy jednocześnie. Ale słuch, smak, dotyk albo węch... to już bardziej skomplikowana sprawa, bo odnosi się chyba bezpośrednio do budowy wewnętrznej. Zmiana komórek czy czegoś tam... Rentar wszystko by ci wyjaśnił. – Przystanęła przy najbliższym drzewie, opierając głowę o konar. – To o czym chciałaś porozmawiać?

Docisnęłam plecy do pnia, zanim przykucnęłam na ziemi. Odległość między mną a towarzyszami oceniłam jako dużą, acz niewystarczającą bądź kruchą w odniesieniu do zdolności Razera. Niewykluczone, że nas słyszał. Niewykluczone, że zamierzał podsłuchiwać. Ale my dalej nie mogłyśmy się zapuścić. Temat, prawdę mówiąc, nie wymagał też dyskrecji - kontynuowany w towarzystwie pozostałych nie przysporzyłby nikomu problemów... jednakowoż nie miałam pojęcia, gdzie zaprowadzi nas rozmowa.

– Ten Murtu, z którym walczyliście... On jest noriańczykiem? – Ściszyłam głos, gdy powiewający wiatr poniósł ze sobą miano potomka demona. – Jego imię nie brzmi noriańsko... Jest typowo araiskie, to wiem na pewno. A ich tu nie powinno być.

– Nie wiem, czy imiona pozostałych ras rzeczywiście różnią się od naszych, ale Murtu jest araiczykiem. Czemu miałoby ich tu nie być?

Jest araiczykiem... Musiał wobec tego mieć podejrzenia co do mojej tożsamości.

Próbowałam zrozumieć, czy Vienę w większym stopniu zaniepokoiła moja reakcja czy samo pytanie o coś tak oczywistego dla mieszkańców Norianu, bo któraś z tych rzeczy niewątpliwie pobudziła jej czujność. Teraz Nearlos siedziała wyprostowana ze wzrokiem wbitym w ziemię. A na niej powoli nakreślała skomplikowane kształty.

– Z której planety przybyliście? – zapytała.

Ból złamanej ręki począł promieniować do klatki piersiowej.

W lepiankach dążyliśmy bowiem do utwierdzenia Goorenth w przekonaniu, że narodziliśmy się na Saravie, ale ewidentnie nic tym nie wskóraliśmy, skoro później określono nas mianem araiczyków. Nie widziałam więc sensu w okłamywaniu Vieny.

– Arai. Jesteśmy araiczykami – wychrypiałam, czując nieznośny ból w gardle. – I co miałaś na myśli mówiąc ,,czemu miałoby ich tu nie być"?

– Bo araiczycy już od wielu lat żyją na Norianie. – Dłoń dziewczyny skryła przecinającą oko bliznę. Podobnie jak Goorenth w lepiance, Nearlos gładziła od czasu do czasu palcem wskazującym. – Czemu jesteś zdziwiona? Myślałam, że o tym wiesz. Przecież pochodzisz z Arai.

– Mam problemy z pamięcią – wyznałam, skubiąc chropowaty materiał płaszcza, którego rękaw rozcięto dla sprawniejszego usztywnienia kończyny. – Proszę, powiedz mi, dlaczego araiczycy są na Norianie...

– Gdybym żyła tysiące lat, to bym ci powiedziała. Teraz mogę przekazywać jedynie słowa przodków. Nie wiem, ile jest w nich prawdy, ale zakładam, że sporo. Ponoć wieki temu Bogini Światła i Cieni wysłała tu araiczyków, żeby umocnić więzi między dwiema rasami. Wcześniej coś złego miało miejsce na Arai... Jakiś kryzys, wojna, tego nigdy nie sprecyzowała... I chciała, żeby pochodzący stamtąd ludzie mieli dodatkowe schronienie.

– Ale wpierw musiała ich zjednoczyć, by nie doszło do walki o wpływy na Norianie.

Viena przytaknęła.

– W rezultacie bogini osiągnęła swój cel i mała grupka araiczyków żyła wśród nas. – Zaczęła kołysać się na boki z półuśmiechem, podczas kreślenia następnych kształtów. – Później rozmnażali się, zasiedlali kolejne tereny, zakładali rodziny...

– Myślałam, że na Norianie nigdy nie było istot z innych planet.

– Nie rozumiem... Są tutaj tylko ludzie z Arai. Nigdy nie spotkaliśmy ersenalczyków, latoiczyków bądź saraiczyków, ale was mimo wszystko można zaliczyć do istot z innych planet. – Nakreśliła palcami cudzysłów, akcentując cztery ostatnie słowa. A ja mogłam przewidzieć, że nawet w tej sprawie zostaliśmy przez Goorenth oszukani.

– Bogini chciała zjednoczyć rasy... a siostra Rentara jest wobec niej lojalna. Dlaczego w takim razie morduje osoby nieprzynależne do noriańczyków?

– Rentar powiedział ci już o Narie?

Narie? Owo imię brzmiało dziwnie znajomo...

– To o niej wspominała Goorenth podczas waszej kłótni – zauważyłam.

Ale Viena odchrząknęła, wyraźnie czymś speszona.

– Czyli nic ci nie mówił... A powinien to zrobić właśnie on lub Goo.

– To przez nią Harfoths tak bardzo nas nienawidzi? – ciągnęłam, choć znacznie wcześniej wydedukowałam, że akurat tego tematu należało unikać w obecości rodzeństwa Narie. Dowódczyni bywała przez owe wzmianki wielokroć bardziej porywcza.

– Nie tylko. Udział w tym miał też jej ukochany i mój przybrany ojciec.

– Przybrany ojciec? – Znów przeczuwałam, że wypytywanie o szczegóły zakończy się fatalnie dla mnie lub dla Vieny... Było to wszak odgrzebywanie przeszłości. Nieprzepracowane traumy tudzież zdarzenia posiadały zdolność odciskania piętna nawet po latach złudnego spokoju. I piętno to zdołałyby odcisnąć także na osobach nadto empatycznych, gdyby tylko zechciały.

– Hierosten Nearlos, brat Murtu – powiedziała.

Coś było nie w porządku z tymi imionami... Głos ugrzązł mi w gardle. Włoski na karku zjeżyły się momentalnie. Wytrzeszczyłam oczy, błagając los w duchu, by wszystko to nosiło określenie jakiegoś nieśmiesznego żartu. Niestety cisza, która nastała i której nikt nie przerwał, potwierdzała zwierzenia Vieny. Nie zaistniał żaden zbieg okoliczności.

– Czy mogę spytać-

– Co mój ojczym na z tym wspólnego? Pewnie, ale nie jest to szczególnie ciekawa historia. – Wciągnęła powietrze do ust, aby dopiero po chwili wypuścić je nosem.

– Posłucham nawet tej najmniej interesującej, jeśli zechcesz ją opowiedzieć.

– No... – zawahała się. Lecz tylko na dwa uderzenia serca. – Zacznijmy od tego, że urodziłam się w Mieście Odrodzenia na południowej części Norianu. Kiedy miałam sześć lat, mój ojciec zmarł, a matka ponownie wyszła za mąż. – Na palcach jednej ręki pokazała cyfrę pięć. – Nowa rodzina powiększyła się o trzy córki i dwójkę synów. – Głos norianki zadrżał, ale ta uparcie mówiła dalej. – Straciłam ich podczas pierwszego nadejścia Dieathu. Czasami naprawdę nie mogliśmy się dogadać. Byłam z nich wszystkich najsłabsza, więc pewnie nie zdziwi cię fakt, że zawsze czegoś im zazdrościłam.

Zasznurowałam usta. Pragnęłam jedynie słuchać.

– Hierosten od zawsze mnie nienawidził. I to nie dlatego, że nie byłam jego biologiczną córką. – Viena wpiła palec w śnieg, by nakreślić dwie pionowe kreski. – Po prostu byłam słaba. Słabymi istotami uwielbiał gardzić.

– Nie jesteś słaba – zaprzeczyłam, ale zbyła to machnięciem ręki.

– Żaden gatunek węży nie uznał mnie za godnego siły. Do każdej jaskini wchodziłam po trzy, może cztery razy... Później po sześć, siedem... Ale nic się nie wydarzyło, więc Hierosten wyrzucił mnie z domu. – Norianka z coraz większą fascynacją oglądała kreowany obraz. Zupełnie jak gdyby nie był on kreowany przez nią samą. – Powiedział, że nie wpuści mnie do środka, dopóki nie zostanę uznana. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, więc pomimo gróźb próbowałam tam wejść... Wiesz, nie miałam bliskich w mieście, pieniędzy na jedzenie. Chciałam tylko odpocząć przed próbami, dostać słowa pocieszenia... – Dotknęła ramienia na wspomnienie pewnych tragicznych chwil.

Podwinęła płaszcz, wyprostowała rękę i pokazała mi bladą skórę.

Nie, nie bladą. Siną, czerwoną. A kończyna wcale prosta nie była. Z lekka nabrzmiała przy zabandażowanym łokciu, sprawiała wrażenie złamanej. Sądziłam, że została tam ranna podczas walki, ale pewne elementy nie pasowały do świeżych urazów.

– A on łamał mi rękę, gdy odważyłam się otworzyć drzwi lub okna. Matka nie miała nic przeciwko, owinął ją sobie wokół palca... Po pewnym czasie także do niego dołączyła. I rozpoczęły się szantaże, groźby... – zniżyła głos. Norian zamroził czas, aby wszystko w skupieniu wysłuchało historii norianki. – Leurea, moja dziesięcioletnia wtedy siostra, wymykała się w nocy, żeby jakoś pomóc. Kradła ojcu pieniądze i każdy vitrat, każdy sertyn, oddawała właśnie mi... Jedzenia oraz medyków szukałam dopiero w innych miastach. – Odchrząknęła, powracając do rysunku. Palcem zarysowała półokrąg. – Zmądrzałam w wieku siedemnastu lat. Nie wróciłam już do domu. Schroniłam się u Goorenth i Rentara, a dzięki ich pomocy zostałam naznaczona przez węże stereusa. Wprawdzie cztery lata później, ale to nie jest już istotne.

– Hierosten był araiczykiem?

– Tak.

– I to dlatego Goorenth ich nienawidzi. Zranili ciebie, ją oraz Narie.

Zniszczyli doszczętnie życie, które miało ich chronić.

Bo noriańczyków utworzyłam właśnie do tego zadania. Do obrony.

– W przeciwieństwie do Goo wiem, że na tych światach istnieją zarówno dobrzy araiczycy jak i źli noriańczycy.

Przygryzłam dolną wargę.

– Przepraszam, nie powinnam była cię o to pytać – wyszeptałam. Rękę znów zacisnęłam na usztywnieniu. – Przeszłość musi pozostać przeszłością.

– Ludzie ciągle powtarzają, że przeszłość musi pozostać przeszłością i nie powinno się do niej wracać. Ja uważam inaczej. Czasami warto popatrzeć za siebie, chociażby po to, żeby dostrzec, jak wiele bitew stoczyliśmy i z jak wielu wyszliśmy zwycięsko.

Zwiesiłam głowę. Nie dość, że Viena pomagała nam w zniszczeniu Dieathu, a szczegółami nawiązującymi do przeszłości dzieliła się po zaledwie jednej, nic nieznaczącej prośbie, to na domiar stanęła w obronie więźniów. Stawiała opór przyjaciółce. O ile mogła tak nazwać osobę mordującą niewinnych tuż za jej plecami.

– Lubisz Goorenth, prawda? Mimo całej tej sytuacji z egzekucjami...

– Wiem, że ma ku temu podstawy. Wiem, dlaczego to zrobiła. I wiem, że rozumie moje decyzje. Możemy nie zgadzać się ze sobą podczas wojny, to zrozumiałe, ale dawniej łączyła nas niesamowita więź. Tej więzi nie chcę przerwać. – Wyprostowała się, przechylając z lekka głowę. Odsunięta od śniegu dłoń wskazywała ukończony już obraz... czegoś. Nie mogłam pojąć, czym było to z aktualnej perspektywy, ale czymś podobnym do miasta bez wątpienia. – Jeśli potrzebujesz jakichś informacji, nie bój się o nie pytać. W końcu zamierzamy zniszczyć Dieath, co nie?

Oczywiście. Zniszczymy Dieath, uratujemy Norian, a później wyruszymy dalej. Ale nie powiedziałam tego na głos. Obiecywanie Vienie szczęśliwego zakończenia podróży wydawało się znacznie brutalniejsze od porażki, na którą także musieliśmy być gotowi.

– Mogę zadać ci jeszcze jedno pytanie? Tym razem ostatnie, obiecuję... Dlaczego Goorenth chciała nas zabić akurat na wybrzeżu, skoro mogła zrobić to w osadzie?

Pogładziła pysk Silvera. Albo Zulvera.

– Ja... Tego nie jestem całkowicie pewna. Według wierzeń, morze Sarch'her wolne jest od powłoki przenoszącej zmarłych do Esvanu, więc wrzucone do niego ciała zamarzają, a dusze ulegają rozpadowi. Goorenth wspomniała kiedyś, że pragnie w ten sposób odebrać araiczykom możliwość zaznania szczęścia po śmierci.

Wzdrygnęłam się na samą myśl o zwłokach zdobiących dno majestatycznego morza.

Może jednak przeżyłabym tę podróż bez picia wody z manierek...

I spojrzałam w niebo; jakąś jego część nieprzysłoniętą gałęziami. Nadal nie byłam pewna nadchodzącej godziny, ale wbrew temu wiedziałam, że do ponownego nadejścia Dieathu nie zostało nam dużo czasu.

KOREKTA 09.06.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro