ROZDZIAŁ 024

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wprowadzono nas do podziemi niemal natychmiastowo. Bez jakichkolwiek przeszukiwań bądź dopytywań; bez zbędnych słów lub gestów; bez marnowania resztek nad wyraz cennego czasu. I gdyby powodem owych wygód nie była umowa – niekorzystna rzecz jasna tylko dla strony Rentara – podziękowałabym Karthien za tak gościnne powitanie. Pozbawione krwi, trupów... Niebywale ekskluzywne.

Niestety pewna kwestia nie dawała mi spokoju - dokument zamierzano przypieczętować dopiero w schronie. Prośbę tę Harfoths oczywiście wielokroć tłumaczył ,,chęcią dopełnienia formalności w spokoju", ale szczerze wątpiłam, by cisza miała większy wpływ na jakość porozumienia.

I Karthien sądziła podobnie. Przeczuwała fałsz.

Przeczuwała pułapkę, jednakowoż nie interweniowała...

Bo doskonale wiedziała, że zgoda na przejęcie wybrzeża mogłaby zostać wyrażona także następnego dnia. Nocą Rentar nie miał możliwości opuszczenia osady z uwagi na Dieath, a pilnowany przez żołnierzy tracił również szansę zbiegnięcia stąd o świcie. Siedzieliśmy więc w ciasnym schronie z czternastoma żołnierzami oraz podejrzliwie serdeczną dowódczynią, regenerując siły. Na wiele nie mogliśmy sobie pozwolić.

Iva, po opatrzeniu moich ran, wnikliwie zbadała rękę Nite'a, a Viena, z niewielką pomocą kapłanki, dołożyła wszelkich starań, by noga Razera nie sprawiała mu problemów podczas dalszej podróży. Rentar w międzyczasie siedział w kącie lepianki, nie racząc nikogo spojrzeniem. A kiedy dosiadłam się do niego i zagaiłam:

– Chyba powinieneś z nią o tym porozmawiać.

Wzruszył ramionami, uznając ów temat za skończony.

Tej nocy objął wartę razem z Razerem oraz Karthien.

A ja...

Zasnęłam. Tak. Na pewno zasnęłam. Nie pamiętam kiedy, ale zasnęłam.

Wstrzymałam powietrze w płucach.

Udało mi się zasnąć, prawda? To pewnie tylko jakiś sen. Zły sen, nic strasznego.

Coś blokowało moje ruchy, choć każdy mięsień pożądał ucieczki.

Koszmar... To musi być koszmar. Bo zasnęłam. Musiałam zasnąć.

Próbowałam odnaleźć w głowie powód wystąpienia bezruchu. I ilekroć jakiś dostrzegałam, tylekroć okazywał się on wręcz paranoiczny oraz absurdalny. Zamknęłam oczy. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Skulone przy ścianie sylwetki bowiem nieprzerwanie obejmowałam wzrokiem, a wypowiadane słowa coraz częściej odbierałam jako dziwny bełkot. Jedyna, acz w miarę sensowna odpowiedź na pytanie ,,co się ze mną dzieje?", brzmiała wobec tego następująco:

Ciało spało. Świadomość powróciła do rzeczywistości.

Tylko wraz z uzyskaniem wyjaśnienia otrzymałam następną niewiadomą: dlaczego?

Mogłabym wprawdzie wmówić sobie, że był to zwykły paraliż senny. Poczekać, aż dobiegnie końca, zasnąć bez komplikacji, wstać rano i chłonąć myśl o ciągle trwającej podróży do przepaści. Ale coś nie pozwalało mi zbagatelizować sytuacji. I to coś najwyraźniej miało związek z moją mocą.

Spokojnie, Y'ra. Przemyśl to na spokojnie. Nie denerwuj się.

Po pierwsze, istniało dość spore prawdopodobieństwo, że krew przekazywała właśnie do mózgu podstawowe informacje dotyczące otoczenia. Odtwarzała w głowie dokładną budowę schronu; rozmieszczenie żołnierzy oraz każdy ruch istoty żywej. Daleko było mi do medyka, więc nie mogłam potwierdzić teorii... ale wydała się ona słuszna. Skoro do tej pory nikt nie zwrócił na mnie uwagi, to musiałam mieć zamknięte oczy. I zamkniętymi oczami błędnie utwierdzałam wszystkich w przekonaniu, że spałam.

Po drugie... No właśnie, co? Dlaczego częściowo wybudzono mnie ze snu? Zostałam przygotowana do walki, toteż kwestia zagrożenia nie była nawet przypuszczeniem; była częścią nadchodzącej przyszłości. A zagrożeń istniało wiele. Z czym miało związek akurat to? Z Dieathem czy... mordercą?

Cholera, jedynym mordercą tutaj jesteś ty.

Nie gasiłam tych myśli. Wzniecałam ich ogień.

Bo były szczere. Cięły resztki duszy, która za ów czyn powinna cierpieć.

Nad naszymi głowami wybrzmiał huk. Temperatura spadła. Dwa uderzenia serca później powietrze przeciął grzmot. Swąd spalenizny wpełzł do nozdrzy przed odorem siarki. I wszystko to wybudziło ze snu Nite'a, Vienę, Ivę oraz leżących nieopodal żołnierzy. Lecz tylko kilku. Widziałam, jak Karthien obserwowała pękające ściany schronu, przy czym większą uwagę poświęcała jeno nieznacznym drganiom desek. Słyszałam krzyki z sąsiednich lepianek, głośne modlitwy mieszkańców, nadchodzący Dieath... I znów czułam zapach bzu. Zapach poprzedzający zabójstwo w osadzie Goorenth; zapach towarzyszący mi na świątynnych korytarzach... Zapach wroga.

A mimo to nie odzyskałam poczucia rzeczywistości.

Moc postawiła granicę, którą ciężko było przekroczyć.

Postawiła granicę, choć uparcie błagałam o wolność. Błagałam. Błagałam. Błagałam.

Ale krew nie wysłuchiwała próśb.

Wówczas zaatakowano. Prawe ucho zarejestrowało świst. Policzek dotkliwie odczuł cięcie. Kaleczone mrozem gardło nie przepuściło krzyku - z pomocą lodu sprowadziło wrzask na powrót do oszronionych płuc. A krwiobieg zapłonął. Ranę na twarzy musnęły płomienie. Może nie dosłownie, ale przez pierwsze uderzenia serca przyjmowałam do siebie podobną myśl: że leżę w sercu żywiołu; że roztapia mnie każdy jego element; że znów spętana zostałam uczuciem z Krwawych Pól...

I obawy były to słuszne. Przynajmniej ostatnie.

Spływająca po podbródku krew stwardniała.

W panice usiłowałam poruszyć złamaną ręką, ustami, jakąś kończyną... lecz na próżno. Ciało wypoczywało na podłodze, podczas gdy ja, świadoma konsekwencji wynikających z niepowstrzymania mocy, mogłam jedynie śledzić poczynania posoki.

Nie. Nie jestem słaba. Nie jestem słaba, nie jestem słaba.

Zacisnęłam szczękę. Napięłam mięśnie do granic możliwości.

Jestem boginią. Jestem potężną boginią. Byłam wszak Życiem, Śmiercią, Światłem, Cieniem, Dniem, Nocą, Prawdą, Kłamstwem, Początkiem, Końcem... Nie jestem słaba.

Wyczułam kolano dociskające mnie do podłogi. Czułam to. I czuła to moc.

A zatem w lepiance rzeczywiście ktoś jeszcze przebywał. Jakaś osoba. Co gorsza, osoba niemożliwa do wykrycia. Goorenth twierdziła, że dopóki nie przybyliśmy na Norian, w osadach nigdy do morderstwa nie doszło... a więc sprawcą nie był ich pobratymiec. Zważywszy na zdolność, nie był to również araiczyk...

Moje tętno przyspieszyło.

Objęłam wzrokiem śpiących żołnierzy.

I powstające na ich gardłach szkarłatne cięcia - poszerzane czymś, czego zobaczyć nie mogłam, a co niewątpliwie istniało tuż obok. Zabija ich... Zabija ich! Na przekór ciemności, widziałam także posokę. Spokojne twarze. Leniwie płynącą z oczodołów krew. Dziurę nad sercem... Nowe dzieło mordercy, jakże bestialskie i nieludzkie.

Lecz jakimś cudem nie wywołało ono grymasu u ofiary; nie wypuściło krzyku.

Noriańczyk pozostawał nienaturalnie cicho aż do momentu śmierci... Dlaczego?

Cholera, dlaczego? Czemu? Jak?

Zapragnęłam wrzasnąć, ostrzec pozostałych przed zagrożeniem, ale zdolna byłam jeno do cichutkiego jęku. I jęk ten zagłuszył Dieath. Zabije nas. Pozabija nas wszystkich. Zatrzymajcie go. Obudźcie mnie. A moja krew podążała w nieznanym nikomu kierunku. Podążała. Sunęła. Wirowała. Odlepiona od policzka, tańczyła – niczym szkarłatna nić na wietrze. I wnet znieruchomiała... jak zbite z tropu zwierzę.

Zacisnęłam mocno powieki. Gwałtownym szarpnięciem obróciłam się na plecy.

Złamana ręka uderzyła o podłogę.

Lodowate palce musnęły tętnice szyjne.

Byłam wolna. Nareszcie byłam wolna.

Ledwie wciągnęłam powietrze do ust i resztkami sił wycharczałam...

– Morderca.

... a niewidzialne dłonie sprowadziły mnie na powrót do ciemności.

***

Po otworzeniu oczu, nie mogłam przypomnieć sobie wydarzeń zeszłej nocy.

Trwałam w ciszy, odliczając sekundy; spamiętując pęknięcia drewnianego sufitu; analizując własne wdechy. Swobodne, pełne ulgi... I przez tę swobodę przerażające, bo z czymś niewspółgrające. Z czymś... Z odczuciami sprzed paru godzin.

Poderwałam się z miejsca, lekceważąc wywołany tym ruchem pisk Vieny.

Przybliżyłam ucho do klatki piersiowej żołnierza.

– Y'ra? – Głos Nite'a dolatywał do mnie zza wielu ścian. Nie słyszałam go wyraźnie. Może też nie chciałam go słyszeć. – Coś się stało? Strasznie zbladłaś.

Uciszyłam go gestem dłoni.

Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Dziewięć.

Może wyczuję oddech. Może zrobi wkrótce wdech. Chociaż jeden, malutki wdech.

Dziesięć. Jedenaście. Dwanaście. Trzynaście. Czternaście. Osiemnaście.

Na pewno zaraz zacznie oddychać. Muszę tylko poczekać. Jeszcze chwila.

Trzydzieści. Dwadzieścia jeden. Dziewiętnaście. Osiemnaście. Osiemnaście.

Wiedziałam, że nie oddychał. A mimo to, błądząc w obliczeniach, czekałam na cud.

Ignorowałam brak pulsu. Ignorowałam lepką maź na jego szyi. Ignorowałam zmiażdżone, acz stale połączone z układem krwionośnym serce. Ignorowałam szczegóły, które utwierdzały mnie w przekonaniu, że ci wszyscy noriańczycy już po prostu... nie żyli.

Nie... Nie, nie, nie... On żyje. On na pewno żyje.

Ściśnięte gardło nie przepuściło śmiechu.

– On żyje. Pomóżcie mu. – Zniecierpliwiona, a przy tym tylko na wpół świadoma własnych poczynań, potrząsnęłam noriańczykiem. Leżące nieopodal pozostałości po narządzie mięśniowym, stopniowo barwiły deski na rdzawobrązowy kolor. – Wstawaj, no już. – Wierzchem dłoni starłam krew z policzków mężczyzny. – Proszę? Obudź się?

– Y'ra?

– On żyje! Widzicie? Pomóżcie mi go obudzić...

– O czym ty mówisz? – zapytała Iva.

– Żyje... – wyszeptałam. I to jedno słowo pozostawiło po sobie gorzki posmak. Było czystym kłamstwem, niezabijającą trucizną. – Nie żyją. Oni nie żyją.

Kapłanka także podeszła żwawo do zmarłego. Pochyliła się. Odgarnęła włosy ofiary przylepione do posoki. Większe rany ucisnęła, mniejsze pogładziła kciukiem.

A Karthien zmierzyła mnie nieufnym spojrzeniem, chichocząc.

Jej śmiech był wymuszony i pełen napięcia.

– Macie dziwne poczucie humoru. Pełniłam wartę przez całą noc, więc mogę was zapewnić, że podczas trwania chaosu Dieathu nie wszedł tu żaden morderca. – Norianka zaakcentowała najistotniejsze słowa, chcąc uzmysłowić mi głupotę mego bełkotu.

Ale ten bełkot miał powód, dla którego w ogóle zaistniał. Nie żyli, zabito ich, zabito.

– Karthien, tak mi przykro. – Zdusiłam wzbierający na sile szloch. Kiedy Razer przykucnął obok, maska niezłomności pękła. Przygryzłam dolną wargę, wyczuwając jego palce we włosach, oddech na czubku głowy, a przy tym ciepło ciała, do którego nagle zostałam dociśnięta; do którego przylgnęłam. Zamknęłam oczy.

Nic innego nie zaprzątało już mojej głowy.

Żadne morderstwa. Żadne podróże. Żadni bogowie. Żadne moce.

Chciałam tylko odpocząć. Chciałam wrócić do dawnych lat. Chciałam być wolna, niezwiązana obietnicami czy skrytymi za rogiem koszmarami. Chciałam być wolna.

– To samo stało się w osadzie Goorenth – pisnęła Viena.

– Uciekajmy – wysapałam prosto w pelerynę wojownika. – Musimy uciekać. On nadal tu jest. Pozabija nas. – Napiął mięśnie, nie mówiąc kompletnie nic.

A Rentar odgrodził Vienę ręką od mogącego wkrótce nadejść niebezpieczeństwa.

– Nie, to niemożliwe. Co... Co im się stało? – Karthien wyciągała dłoń ku martwemu żołnierzowi, jednak przy każdym bliższym kontakcie ze skórą, nader szybko ją cofała. I znów. I raz jeszcze. – W nocy jeszcze żyli. Nikt tu nie wchodził.

– Razer... Uciekajmy. – Zacisnęłam kurczowo palce na ramionach mężczyzny.

Nite, pomimo zastrzeżeń Ivy, wykreował próżnię.

Kapłanka jedynie do połowy wysunęła swój sztylet.

Krew zawrzała. Uciekaj. Żyły zapłonęły. Uciekaj!

Słowo to rozniosło się po ciele w ułamku sekundy...

... I opuściło moje usta, gdy Karthien Haidool upadła bezwiednie na podłogę.

Karthien... rozpoczęła walkę o każdy wdech.

Wówczas poszerzono cięcie na gardle norianki. Przekręcono coś w przełyku, by uwidocznić wnętrze z lekka pionowym otworem. A krew zbrudziła tamujące ją dłonie.

– Karthien! – wrzasnęłam.

– Rentar, otwórz właz!

– Nie! Nie, proszę!

Na próżno usiłowałam wyślizgnąć się z uścisku i rzucić dziewczynie na pomoc. Razer trzymał mnie zbyt mocno, Nite blokował dostęp do dowódczyni, Rentar razem z Vieną grzebał w zabezpieczeniach przy włazie, a Iva przysuwała ku wyjściu bagaże - na wypadek ataku, stale wyciągniętą miała broń. Nie mogłam dotrzeć do Karthien. Nie dostałam na to szansy. Razer wpił palce w moją talię, zanim powiedział:

– Musimy się stąd wydostać, słyszysz? Musimy uciekać!

– Nie! – Pokręciłam gorączkowo głową, raniąc pazurami jego przedramię. – Nigdzie nie idę! Zostawcie mnie! Muszę jej pomóc! Puść! Puszczaj! – Łokciem zdrowej ręki uderzyłam bark wojownika. Odchyliłam gwałtownie głowę, chcąc uszkodzić jego nos. Ból w złamanej kończynie, na czas chaosu, totalnie zelżał. A krew rozpoczęła wędrówkę ku Razerowi. – Puść mnie do cholery!

Kopnęłam nogę wojownika, wywołując syk u nas obojga i...

Nastała ciemność.

Dźwięki wydawane przez otwierany właz ucichły.

Ręce nie obejmowały już mojego ciała.

Czas przestał płynąć.

Chciałam zazgrzytać zębami, ale... nie czułam nic; nie czułam siebie.

Razer! Dlaczego akurat teraz musiałeś odebrać mi zmysły... 

KOREKTA 15.06.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro