ROZDZIAŁ 026

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

GODZINA: 18:05

POZOSTAŁY CZAS: 4 GODZINY 55 MINUT

Trzydzieści minut – na czas ich trwania, Viena straciła przytomność siedem razy, a każde następne przebudzenie norianki prowadziło do ataku paniki, duszności bądź krzyku, którego przyczyny Iva wciąż nie ustaliła. Ciało, zroszone kropelkami potu, drżało niekontrolowanie. Zmieniało kolor z nieomalże białego na jasnoszary; z jasnoszarego na sinoczerwony; z sinoczerwonego raz jeszcze na biały. A z czasem drętwiało oraz, zdaniem kapłanki, wykazywało oznaki częściowego obumierania tkanek w okolicach piersi. Powieki przysłaniały przekrwione oczy. Zaciśnięte usta dowodem były bólu oraz bezradności Nearlos. Świszczący oddech stwarzał natenczas pozory stabilnego... Nie licząc momentów, gdy rychło przyspieszał, zaburzając pracę serca.

I to właśnie sercu Ysenth poświęcała najwięcej uwagi.

W międzyczasie Rentar siedział przy Vienie, nie wypuszczając zamkniętej w szczelnym uścisku dłoni dziewczyny. Zdarzało się, że poddenerwowany zaistniałą sytuacją pospieszał kapłankę, choć ta nie szczędziła wysiłków na pomoc przyjaciółce. I w następstwie przepraszał ją, powracając do ściskania ręki norianki.

– Choruje na coś? Bierze leki? – Pytanie Ivy przywróciło oczom Rentara blask.

Założyła ciasne, cienkie, gumowe rękawiczki, nim docisnęła palce do szyi Vieny.

Przytrzymała je dopiero na wnet zlokalizowanych węzłach chłonnych.

– Nie. A przynajmniej nigdy nam o tym nie mówiła. Leki nie są w tych czasach ogólnodostępne, więc gdyby na nich polegała, szybko by zmarła... Podobnie jak inni noriańczycy. Nie znajdziesz już tutaj osób o słabych organizmach. – Otarł wierzchem dłoni czoło Nearlos. – Co z nią? Nie umrze, prawda? Powiedz, że nie umrze!

– Nie wiem! – Iva również podniosła ton. – Naprawdę nie wiem, Rentar. Nie wiem, co się z nią dzieje, dlatego nie mogę ci niczego obiecać. – Odsunęła palce od badanego punktu, by przenieść je na brzuch. Ucisnęła punkty pośrodku. – Pierwszy raz mam z czymś takim do czynienia. Na pewno nie została nigdzie ranna? Na Krwawych Polach albo w osadzie Karthien ktoś mógł mieć zatrutą broń, więc trzeba to rozważyć.

– Nie używamy trucizn podczas bitwy, a objawy tych najpopularniejszych możemy ci bez problemu wymienić. Chyba że zrobił to araiczyk... – Ale wnet pokręcił głową. Coś nie dawało mu spokoju. – Nie, nie mogła zostać otruta. Pilnowałem nas uważnie. Nikomu nie pozwoliłem do niej dotrzeć, nawet przy odbieraniu bagaży.

– Jeśli skrzywdził ją morderca, to musimy wziąć to pod uwagę... Prawdopodobnie nie pochodzi z Norianu – wtrąciłam, nie spuszczając wzroku z wychudzonej twarzy Vieny. A towarzyszący mi przedtem głos nie powiedział nic. Milczał. Kimkolwiek był.

Iva wysunęła z bagażu strzykawkę, szkiełko, fiolkę oraz kwadratowy mechanizm.

Przybliżyła igłę do ręki. Nastąpił moment zawahania. Cofnęła dłoń, wodząc spojrzeniem po zakrytych piersiach dziewczyny. Zmrużyła oczy. I ostatecznie metalowe urządzenie wbiła w uprzednio odsłonięty punkt powyżej mostku. Strzykawkę odłożyła.

– Mogłabym podpiąć wszystko pod hemolizę. – Nie minęło dużo czasu, nim uniosła wyżej szkiełko z próbką, a pewien pozłacany, okrągły przedmiot przybliżyła do własnego oka. – Zwiększona ilość retikulocytów, zmniejszona ilość zdrowych erytrocytów... Może retikulocytoza lub erytrocytopenia byłaby odpowiedzią... – Przechyliwszy głowę, nakierowała kropelki krwi na zachodzące słońce. – Ale krew Vieny jest dziwna. Te komórki nie powinny tak wyglądać. Oczywiście niewykluczone, że ich budowa dostosowana została do waszej rasy... Mam z noriańczykami styczność po raz pierwszy...

– Czyli Viena jest poważnie chora? – sprecyzowałam. – Masz na to leki?

Kapłanka pokręciła głową dopiero po umieszczeniu próbki w małym pojemniczku.

– Nie podam jej żadnych leków, dopóki nie potwierdzę przypuszczeń. Viena ma wiele objaw, a co poniektóre przeczą hemolizie. – Omiotła wzrokiem Rentara. Rozchyliła usta, lecz na długo nie powiedziała nic. – Czy na Norianie istnieją choroby, o których przesiedleni tu araiczycy nigdy nie słyszeli?

– Dwie – wycedził. – Dwie z pewnością. Olmon i criri.

– I jakie są szanse, że dopadły one Vienę?

– Praktycznie znikome. Chyba. Pierwsze objawy olmonu to okropne pieczenie w gardle, które na ostatnim etapie rozwoju choroby obejmuje cały układ oddechowy. – Pogładził policzek Vieny. Zacisnął szczękę. – Do tego dochodzi swędzenie, próby rozszarpania sobie gardła i nieświadomość popełnianych czynów. Criri zaś atakuje głowę, wyniszcza mózg... chociaż wyniszcza, to zbyt łagodne określenie... Roztapia go. A zatrzymanie choroby jest niemożliwe bez szybko wdrożonego leczenia.

– Olmon mógłby wyniknąć z rozpadu erytrocytów. Nie transportują tlenu, więc mózg szaleje, bo ośrodek oddechowy reaguje na zwiększone stężenie jonów o charakterze... – urwała, zaciskając usta w kreskę. – Nie, tu też widzę niezgodność... Te retikulocyty...

Iva znów sięgnęła do torby.

Nite, krążący jak dotąd bez celu nieopodal nas, zatrzymał się.

Skrzyżował ręce na piersi i rzucił krótkie:

– Musimy iść.

Rentar łypnął na wojownika. Poderwał się z miejsca.

– Nie widzisz w jakim Viena jest stanie?

– Widzę. Tylko powiedz, jaki jest sens w siedzeniu na wzgórzu i leczeniu dziewczyny tuż przed nadejściem Dieathu? – Wojownik nie odpuszczał. Z hardo uniesioną głową, patrzył żołnierzowi prosto w oczy. – Jeśli nie zabije jej choroba, zrobi to naturalny satelita Norianu. Tylko pamiętaj, że w drugim przypadku będą dodatkowe ofiary a Dieath nigdy nie zostanie powstrzymany.

Odległość dzieląca mężczyzn nagle wydała się niebezpiecznie mała.

Błyskawicznie zajęłam miejsce pomiędzy nimi.

– Proszę, nie kłóćcie się.

– Jeżeli nie pomożemy jej teraz, umrze – warknął Rentar, lecz przez wzgląd na moją osobę, nie podszedł do Nite'a. – Umrze, zanim dotrzemy do schronienia. A ty możesz ukryć nas pod ziemią, kiedy Dieath zacznie przebijać S'alva,ram.

– Moja moc ma pewne ograniczenia. I też jestem ranny.

– Nite ma rację. – Iva zaurzyła drugi kwadracik w błękitnej cieczy. Wbiła ów przedmiot w brzuch norianki, by koniec końców przykryć dzieło plastrami. – Nie powinien na razie używać zdolności, a ja podczas podróży nadal mogę Vienę badać. Na wszelki wypadek podałam jej dożylnie żelazo, kwas foliowy, areosycyliutopis i mehoeron. Ferosenem sprawdzam właśnie wątrobę. – Starła chusteczką krople potu z czoła przyjaciółki. – Nie martw się, Rentar. Zbadam ją i wyleczę.

Ale Harfoths nie wyglądał na przekonanego. Prawdopodobnie gdzieś w głębi duszy przekonywał samego siebie do wyruszenia ku przepaści; robił to na przekór negatywnym scenariuszom zalewającym umysł. I podobnie jak ja kiedyś, przegrywał tę walkę.

Nie mógł czekać.

– Potem może być za późno na pomoc – syknął ze ściśniętym gardłem.

– Rentar, jak długo zajmie nam dotarcie do Pól Samobójców? – zapytał Razer.

– Nie wiem. Dwadzieścia minut, może pół godziny.

– A w pobliżu są jakieś miasta albo ruiny?

– Zakładając, że Dieath nie zrównał tego miejsca z ziemią... – Westchnął ciężko. – Natkniemy się przed lasem Is,ands na pozostałości po mieście Thosis. Ale jeśli wciąż będziemy podróżować w takim tempie, to do przepaści dotrzemy za trzydzieści pięć dni. Iva bez odpowiedniego sprzętu medycznego nie pomoże Vienie.

– Musi istnieć jakiś skrót – wtrąciłam. Przygotowana byłam na długą wędrówkę od samego początku, ale równie mocno trzymałam się myśli o szybkim dotarciu do celu. Należało więc odnaleźć tu swego rodzaju wspomagacz... Podobnie jak na Arai, gdzie sprawne przybycie do świątyni umożliwiły nam jermony.

– Jak chcesz, to polecimy tam na pierzasterku. Pod warunkiem, że jakiegoś złapiesz. – Rentar jawnie sobie kpił. Ja tego jako żart nie odebrałam. Spoważniał, widząc grymas na mojej twarzy. – Ja tylko żartowałem, Y'ra! Wiesz w ogóle, czym są pierzasterki? Nie zbliżysz się do nich, a już tym bardziej nie polecisz na ich grzbiecie.

– Wyobraź sobie, że wiem, czym są – odburknęłam. – Tylko nie pamiętam co robią... I dlaczego są niebezpieczne... – Bo obraz tych stworzeń rzeczywiście krążył gdzieś w duszy, lecz analogicznie do pierwszego wspomnienia o Astaouliusie, nie zamierzał do mnie wracać. Bynajmniej nie na tę chwilę. Zakorzeniony w pewnych zakamarkach, ciężki był do wydobycia. – W każdym bądź razie, trzeba wziąć je pod uwagę. Skrócą naszą podróż do co najmniej paru dni. To niesamowity wynik!

– Najlepiej będzie wrócić z Vieną do osady. Tam jej pomogą.

– Chłopie, chcesz wracać przez osadę Karthien? – Razer uniósł brwi, krzyżując ręce na piersi. – Po tym, jak przylepiono nam tytuł morderców? Zostaniesz zaatakowany. I szczerze wątpię, by tym razem zezwolono na jakiekolwiek wyjaśnienia.

– Wędrówka przez pozostałe terytoria też nie prezentuje się najlepiej – dodałam.

– Czy Goorenth znalazłaby sposób na uzdrowienie Vieny? – Iva przeniosła wzrok na Rentara, zmieniając temat. – Wspomniałeś wcześniej, że leki na Norianie nie są już ogólnodostępne przez kryzys, a to – wskazała palcem pokryte plastrami punkty na ciele przyjaciółki – definitywnie nie jest coś, co można by wyleczyć z pomocą maści i ziół. Bo zgaduję, że do większego sprzętu medycznego nie macie w tych czasach dostępu.

– Nie mamy, ale na pewno byśmy coś zrobili!

– Rentar, twoja siostra przygotowuje się do wojny – podjęłam argument kapłanki. – Ostatnio wizytę na Krwawych Polach prawie przypłaciliśmy życiem. Z ranną Vieną lepiej nam tam teraz nie pójdzie, a ominięcie Astaouliusa jest nieuniknione.

– Tak, droga lądowa jest zbyt ryzykowna. – Nite potarł niezgrabnie swój podbródek.

– Czyli potrzebujemy pierzasterków – kontynuowałam – nawet w kwestii powrotu.

– Zgoda. Wyruszymy do Pól Samobójców i zrobimy postój w mieście Thosis, jeśli znajdziemy ruiny – zadecydowała Iva. Wyjęte uprzednio fiolki schowała do bagażu. – Leczenie rozpocznę dopiero w kryjówce, ale po drodze będę nad Vieną czuwać.

Pokiwałam głową. Serce wzmożyło rytm.

– Znajdziemy pierzasterki, a później... – urwałam, czując na sobie spojrzenie norianki; spojrzenie nieprzyjemne, bo przynależne do osoby, której los zrzucono na nasze barki. – Później pójdziemy na S'alva,ram albo wrócimy do osady Goorenth. W pierwszym przypadku miniemy las Is,ands oraz Miasto Odrodzenia, zgodnie z początkowym zamysłem. Masz coś przeciwko temu, Viena?

Odwzajemniła uśmiech.

Przeżyjemy to. Przysięgam.

Obietnice nie prowadzą do sukcesu, Złotko.

***

Rentar do samego końca stawiał na swoim.

,,Nie możemy kontynuować podróży. Trzeba pomóc Vienie teraz".

Nawet kiedy szliśmy przez pola tonące w ponurych odcieniach Dieathu, a pełne skupienie poświęcaliśmy poszukiwaniom kwiatów pylniszka, bezskutecznie usiłował nakłonić Nearlos do zmiany zdania. Jego oszołomienie i zdruzgotanie było natenczas nad wyraz widoczne... Czasem też ciężkie do zignorowania.

– Tam jest. – Razer wskazał palcem jakiś punkt po lewej stronie. Pylniszek. Kwiat zwiastujący dotarcie do Pól Samobójców. – Musimy skręcić bardziej na południe.

Przezroczyste, cieniutkie płatki migotały w blasku zachodzącego słońca. Mknęły ku niebu, przybierając kształt wypełnionego srebrem aż po brzegi kielicha. A kielich ten był zamknięty; zamknięty, falującą błoną, przywodzącą na myśl ciecz - wraz z błękitnymi listkami świadczącymi o dojrzałości rośliny, przyozdabiał on niemal każdą kręconą łodygę doczepioną do głównej. Większej, mocniejszej, wzorowanej na rombie.

– Są jadalne? – Pytanie Nite skierował do Rentara, aczkolwiek noriańczyka odrobinkę za mocno pochłonęła rozmowa z Ivą... I Vieną, do której noszenia ochoczo wyraził chęci. Wojownik spojrzał więc na mnie.

– Nie – odpowiedziałam, zmieniając kierunek. – Ale w kielichach powstają pyłki, które zmieniają właściwości na nadchodzące pory roku. W przedzimiu leczą, na nadzimie świecą, podczas śródzimia ocieplają, a w trakcie pozimia chłodzą. Na Norianie zawsze jest śnieg, ale warunki atmosferyczne ulegają tu drastycznym zmianom pomimo złudnych widoków czy chłodu. – Przykucnęłam przy pylniszku. – Jeśli się nie mylę, to dotarliśmy na planetę podczas noriańskiego śródzimia, ale przez Dieath ciepło kwiatów może nie być tu dla nas wystarczające. – Musnęłam palcem dwie mniejsze łodygi jednej rośliny. Obydwie proste... – Ten pylniszek tak czy inaczej jeszcze nie rozkwitł. Powinien być bardziej kręty.

Szkoda tylko, że wróciły do mnie wspomnienia o rzeczy dosłownie najmniej istotnej.

Pierzasterki wciąż owiewała tajemnica.

– Naprawdę stworzyłaś kwiat, którego mniejsze łodygi przypominają kwas deoksyrybonukleinowy? Doprawdy genialne.

– Byłam mało kreatywna – przyznałam. Zerwałam roślinę. Wsunęłam ją do kieszeni peleryny. Podniósłszy się z ziemi, zmierzyłam wzrokiem okolicę. – Tylko czemu nie jesteśmy jeszcze na Polach Samobójców? Pylniszków mamy pod dostatkiem.

– Jesteśmy na polach – wtrącił Rentar, cudem oderwany od rozmowy. – Przyjrzyj się dokładniej temu miejscu, bo na pierwszy rzut oka rzeczywiście niewiele zobaczysz.

Ale tereny, które wskazał, wciąż były zwyczajne. Ośnieżone, otoczone górami oraz niknącymi w chmurach wierzchołkami, skalane pozostałościami lasu, naznaczone ciszą... Niczym nie odstawały od obszarów mijanych po drodze. Zamierzałam więc zaprzeczyć; powiedzieć, że to na pewno nie były Pola Samobójców... Ale wówczas spostrzegłam wyżłobione w ziemi koryto o szerokości pięciuset metrów. Liczne kwiaty pylniszka przysypane śniegiem. I gęstą mgłę mogącą nosić miano rozwidlonej rzeki Norianu. Powietrze falowało – przywodziło na myśl barierę, powłokę bańki – a szum fal...

Nie istniał. Było cicho. Za cicho.

Płynące nad ziemią opary, choć uderzały o pąsowe skały, nie wydawały dźwięku.

– Chodźcie. Im szybciej dotrzemy do Thosis, tym lepiej.

Rentar postawił krok ku rzece, bez słowa wyjaśnienia.

Natychmiast zablokowałam mu drogę.

– Nic nam się nie stanie? – zapytałam podejrzliwie. Nie myśli racjonalnie... Ale wina nie leżała tu po stronie żołnierza. Pragnął pomóc Vienie, więc wszystko inne straciło dla niego na znaczeniu: nawet konsekwencje pochopnego działania. Był więźniem lęku. – Przy morzu Sarch'her musieliśmy uważać. Tutaj też należałoby-

– Nie ma takiej potrzeby – fuknął zniecierpliwiony. – Morze wypełnia woda. I to właśnie woda stanowi dla nas zagrożenie przez wpływy Dieathu. Wspominałem ci o tym przed napełnianiem manierek. – Wskazał palcem rzekę, przyciskając Vienę do klatki piersiowej. – Tu mamy do czynienia z suchą mgłą, więc trzeba uważać jedynie na jej nurt. Nie utopimy się, ale z łatwością zostaniemy przeniesieni do morza.

– I utopimy się dopiero w morzu – podjął Nite. – Zaiste, brzmi to dość dobrze.

Wojownik ruszył ku rzece, zanim ostatnie słowa opuściły jego usta.

– Ej, czekaj! – Złapałam Faisena za ramię. – Nie wiemy, jak głęboka jest ta mgła. Nie wiemy, jaki wpływ ma na ludzkie ciało. Nie wiemy o niej praktycznie nic.

– Nie dotyka podłoża, widzisz? – Skinął głową na przestrzeń między rzeką a korytem. – Możemy przez nią przejść, prawdopodobnie poczujemy tylko szarpnięcie w okolicach kolan i brzucha. Albo przeczołgamy się pod spodem, wybór należy do ciebie.

– To nie będzie takie proste. Gdzieś jest haczyk.

– Nie ma żadnego – warknął Rentar. I wzroku nie spuścił z celu przed nami. – Po zaburzeniu nurtu powstaną tylko nieprzyjemne dźwięki, ale z nimi akurat powinniście sobie poradzić. Nie zabiją was przecież.

To nie będzie takie proste...

– A co ze złamaną ręką? – Błagałam los w duchu, by kapłanka odczytała mą skrytą prośbę o wsparcie. Lecz w malachitowych oczach nie ujrzałam zrozumienia. Wszyscy powariowali. Słowa także nie przyniosły ulgi. – Nie uszkodzę nic przez prąd rzeki?

– Jesteś wysoka, więc nawet jej we mgle nie zanurzysz. Na wszelki wypadek będę cię asekurować, ale postaraj się nie przechylać na różne strony.

– Razer ma ranną nogę.

– Nie jest złamana. Poradzę sobie.

I mówiąc to, zanurzył dłoń w pędzących na północ oparach. Nastała cisza.

A po ciszy rozbrzmiała kakofonia jęków, agonalnych krzyków, wrzasków - o zgrozo ludzkich; czasem upiornych. Rozbrzmiała melodia pierwotnego cierpienia; melodia dusz udręczonych, zamkniętych pod gęstą taflą chmur. Pieśń odbierająca dech szponami lodu. Pieśń odbierająca zmysły. Jedno ucho zakryłam dłonią, drugie docisnęłam do ramienia, lecz głowę wciąż rozsadzały brzmienia potworne, nieznane jak dotąd światu. Jazgot siekał uszy jeszcze kilkanaście sekund po ucichnięciu. Ucichł zaś wskutek wyjętej z mgły ręki, na którą Razer patrzył szeroko otwartymi oczyma.

– Musimy poradzić sobie tylko z tymi dźwiękami, tak? – upewnił się. Tylko z tymi dźwiękami? – Podobnie jak ja, zagrodził Rentarowi drogę, gdy ten uniósł wyżej Vienę. – Chłopie, to nie jest żadne ,,tylko"! Ogłuchniemy!

– Może odbierzesz nam słuch na czas przeprawy?

– Z całym szacunkiem, Y'ra, ale wtedy ogłuchnę ja. Odbierając zmysły, wzmacniam mimowolnie własne. Proponuję zatem zatyczki-

– Na nic się tu zdadzą – Rentar posłał węża na ramię Razera – otoczka mgły wyrzuci je z was natychmiast. Musicie siłą dociskać palce do uszu. – Uzuruia przekształcił we włócznię. I rzucił krótkie: – Przywiążcie peleryny do broni.

Wkraczając do rzeki, rozpoczął jej lament...

– Rentar! Ogłuchniesz, zanim dotrzesz na drugi brzeg!

... a każdy krok noriańczyka wzmagał jego potęgę. Nawoływałam na próżno; może nie nawoływałam wcale. Czułam jedynie pracę strun głosowych – żadne dźwięki nie świadczyły o prośbach wychodzących z ust. Ziemia zadrżała. Podążyłam za Rentarem, jakże niewiele przy tym myśląc. I straciłam równowagę. Nurt uderzył o biodra. Zachwiałam się. Prawa stopa cudem odnalazła podparcie na drobnej skale. Wciągnęłam powietrze ze świstem. Nienawidzę głośnych dźwięków.

Postawiłam drugi, niestabilny krok. Przy trzecim ciało ledwie utrzymałam w pionie.

Ktoś wykrzykiwał me imię. Nie mogło mnie ono rozproszyć.

Wraz z czwartym ugięłam kolana. Doprowadził do tego nurt. Piąty osłabił nogi. Rwący ból pozbawionego skóry brzucha, przypieczętował szósty. Siódmy przeszedł bez echa. I ósmy. Zrozpaczona przebiegłam wzrokiem po zanurzonych w bieli wojownikach. Postawiłam dziewiąty krok, wykrzykując coś... choć potem nie miałam już nawet pojęcia, co. Do dziesiątego dołączył szloch. Mój? Rzeki? Przeczuwałam, że obie odpowiedzi były prawidłowe. Jedenasty. Dwunasty. Docisnęłam mocniej dłoń do jednego ucha, ramię zaś do drugiego. Trzynasty. Czternasty. Chyba wołałam Rentara. Piętnasty.

Nie słyszałam własnych myśli. Nie słyszałam własnego głosu. Szesnasty.

Upadłam na brzeg. W duszy zadźwięczało czterdzieści osiem kroków.

Wzięłam haust powietrza, którego nagle zapragnęłam. I zadygotałam.

– Rentar. Viena – wysapałam. Ręce drżały. Nogi drżały. Ciało odchodziło w objęcia zmęczenia. – Wszystko w porządku? Rentar? Viena?

Cisza. Tętno przyspieszyło aż nadto. Krew zawrzała. Serce podeszło mi do gardła.

O ile mogłam zrozumieć brak reakcji ze strony dziewczyny, o tyle nie potrafiłam pojąć zatrważającego spokoju Harfothsa. Ponowiłam pytanie. Odpowiedź nie nadeszła.

Imiona wykrzykiwałam coraz głośniej, choć każda następna próba odnalezienia żołnierzy, utwierdzała mnie w negatywnych przekonaniach licznymi niepowodzeniami. Zostali ciężko ranni. Rację zaś miałam tylko częściowo. Usiadłam na śniegu.

Rentar... Świat zawirował. Mężczyzna wyraźnie słabymi ruchami otulał Vienę peleryną, podczas gdy nietknięta przez rzekę Nearlos gładziła grzbiety swych węży. A oba wciąż owijały głowę dziewczyny, przysłaniając uszy. Norianka wzniosła zamglone spojrzenie ku niebu. I zamknęła oczy. Otworzyła. Zamknęła. Odetchnęłam z ulgą, bo jedynie po sporadycznym ich zamykaniu mogłam wywnioskować, że nadal była żywa.

Wykrzyczałam nazwisko Rentara. Nie zareagował. Podeszłam bliżej.

Uwagę żołnierza przykuło dopiero dotknięcie jego ramienia.

– Jesteście ranni? – zapytałam, na co powiódł wzrokiem po moich wargach. – Rentar? Wszystko w porządku? Coś wam się stało? Iva zaraz tu przyjdzie i-

Nie... Chwila. Śledził ruch ust, co gorsza zbyt uważnie.

Przysłoniłam je kołnierzem peleryny. Ponowiłam pytanie.

I miałam już całkowitą pewność, że Rentar... mnie nie słyszał.

Nie słyszy mnie, nie słyszy. Nie słyszy mnie...

Słowa te były niczym słowa klątwy, którą zostałam spętana.

– To przez lamenty rzeki? Ogłuszyły cię tylko tymczasowo? – spanikowana zalewałam mężczyznę potokiem zdań, a przecież przez nadmierną prędkość ich wypowiadania, żadnego zrozumieć nie mógł. – Co z Vieną? Jest bezpieczna? Węże zdążyły zakryć jej uszy? Poczekaj, zaraz ci pomożemy.

Ziemia ponowiła swe drżenia. Wrzaski ustały, gdy wojownicy razem z kapłanką opuścili Pola Samobójców, nie zaburzając dłużej ich biegu.

– Chodźmy – wychrypiał Rentar.

– Jesteś ranny – zaprotestowałam, mimo że odwrócony do mnie wówczas tyłem noriańczyk owego braku zgody usłyszeć już nie mógł. Wzmocniłam chwyt na ramieniu, dostrzegłszy nieudolne próby podniesienia Vieny. – Przestań! Iva, pomóż mi!

Żołnierz wysunął dłoń ku włóczni, by umożliwić broni powrót do pierwotnej formy.

I postawił pierwszy, przybliżający go do Thosis krok.

– Rentar! – Zachrypnięty głos poniosło echo. Kapłanka oparła ręce na kolanach. – Zaczekaj! Wiem, że martwisz się o nią, ale nie możesz-

– Nie słyszy nas! On nas nie słyszy!

A nawet gdyby słyszał, nie przerwałby podróży. Ocalenie Vieny było jego priorytetem; celem znacznie przewyższającym ów początkowy, ściśle związany z ratunkiem Norianu... Nie mogłam więc oprzeć się wrażeniu, iż pod tymi dwoma względami Rentar łudząco podobny bywał do Goorenth:

Oboje poświęciliby wszystko dla osób złączonych z nimi nicią przeznaczenia.

Oboje nie myśleli też racjonalnie, gdy coś tejże przędzy zagrażało.

Zastukałam kilkukrotnie palcem o ramię mężczyzny. Obrócił głowę, jednakże ciało zatrzymał dopiero po ujrzeniu kartki Ivy. A na niej niechlujnym pismem zapisano:

Pomogę Vienie, ale musimy zaczekać na Razera i Nite'a.

Pokręcił głową.

– Proszę, chodźmy już.

Kapłanka znów naskrobała coś na papierze. Przekreśliła tekst, by w zamyśleniu nakreślić parę słów na nowo. I wszystko to wyraźnie wskazywało na próbę przytrzymania Rentara w miejscu, o czym ten, póki co, nie miał w ogóle pojęcia.

Za chwilę udamy się pójdziemy do mia wyruszymy do miasta. Muszę tylko popatrzeć na spojrzeć na opatrzyć twoją głowę i uszy. Jeśli zaraz stracisz przytomność, nie będziesz mógł zaniesiesz Vieny do Thosis.

– Nie stracę przytomności. Dam sobie radę. – Ton jego głosu znacząco się podniósł, aczkolwiek tym razem bez wpływu emocji. Żołnierz nie słyszał sam siebie. – Zaniosę ją do Thosis i tam na was poczekamy. Stąd już widać ruiny, dotrzecie do nich bez problemu.

Co zrobisz, jeśli nam się coś stanie? Co zrobisz, jeśli wy dotrzecie na miejsce bez problemu, ale to my znajdziemy się w niebezpieczeństwie?

Teraz Ysenth nie musiała nic przekreślać, dodawać tudzież zmieniać. Pytania te bowiem wzbudziły u mężczyzny wahanie, a wojownicy na czas jego trwania mieli szansę oprzytomnieć. Zacisnęła usta w kreskę.

My też chcemy Vienie pomóc. Czemu nie bierzesz tego pod uwagę? Zamierzasz nas zignorować i wyleczyć ją na własną rękę?

Zacisnął szczękę. Nie przestawał śledzić wzrokiem zapisanego na kartce tekstu, pomimo że z jego treścią zapoznał się już dawno. Kapłanka westchnęła.

– Iva sprawdzi wasze obrażenia, a potem ruszymy dalej. Badanie nie potrwa długo – dodałam. Noriańczyk przerzucił spojrzenie na mnie, lecz zrobił to wyłącznie przez uprzednio zauważony ruch moich warg. Ze zwieszoną głową, wyciągnęłam ku Ysenth dłoń. – Pożyczysz mi to na chwilę?

Kiedy przechwyciłam długopis oraz papier, zapisałam pierwsze araiskie znaki – nieszczególnie czytelne, zważywszy na tworzącą je lewą rękę. I niekoniecznie proste przez podtrzymującą kartkę usztywnioną, prawą kończynę.

Dieath zaatakuje dopiero za godzinę. Iva zdąży cię przebadać, a po drodze znowu sprawdzić stan zdrowia Vieny.

Nie pokazałam tekstu Rentarowi, bo sama nieświadomie jęłam analizować pierwsze, niepokojąco brzmiące zdanie. ,,Dieath zaatakuje dopiero za godzinę". Godzinę... Tak, na pewno za godzinę. Przecież dokładnie liczyłam czas. Za trzydzieści sekund będzie równa dwudziesta trzecia, więc do pierwszych ataków pozostało sześćdziesiąt minut.

Ale to dziwne drżenie ziemi przed wejściem do rzeki...

Nie, nie mógł wywoływać ich satelita. Zgodnie ze słowami noriańczyków, przebijał on górę punktualnie o dwudziestej pierwszej, ataki zaś docierały do osady Goorenth o dwudziestej czwartej. Mieliśmy czas na odnalezienie schronu. Niewątpliwie. Ale...

Strefa czasowa... Strefa czasowa. Zapomniałam o strefie czasowej.

Czas musiał ulegać gdzieś zmianie. I robił to właśnie...

– Biegnijcie do ruin! Natychmiast!

... na Polach Samobójców.

KOREKTA 21.06.2024r.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro