Rozdział 4 - Cześć Bishop

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Ci dwaj zapadną w sen wieczny.

— Babciu, proszę! – dziewczyna sapnęła z błaganiem w głosie, ledwo powstrzymując łzy. — Nie jesteś morderczynią!

Przykucnęła obok niej i chwyciła ją za nadgarstek. Pojedyncza łza spłynęła po jej prawym policzku.

— Jeśli to zrobisz, tylko utwierdzisz wszystkich w przekonaniu, że wszystkie czarownice są złe. Ja tak pomyślę... – Cassie zrozumiała, że to głupia i dziecinna manipulacja, ale musiała spróbować. — A ty nie jesteś zła. – Dosłownie wyciągnęła sztylet z uścisku babci i ścisnęła jej dłoń.

Agnes westchnęła ciężko i poddała się. Naprawdę nie chciała tego zrobić, ale Evansowie nie uspokoją się. W każdym razie Ralph na pewno. Teraz czas pomyśleć nie o rytuale ukrywania się, ale o przeprowadzce w ogóle...

— Pomożemy... – Cassandra przerwała i wstała za babcią. — Pomożesz Chrisowi?

Agnes zauważyła, że policzki jej wnuczki zrobiły się czerwone na wzmiankę o tym chłopaku. Przewróciła oczami: nie tylko nie to, to nie było częścią jej planów, i nie było w ogóle do przyjęcia! A Agnes już wymyśliła plan, jak chronić swoją wnuczkę przed komunikowaniem się z tym małym draniem...

— Pomogę – powiedziała sarkastycznie i przewróciła oczami. — Ale to wszystko na co mogą liczyć!


Cassandra przygryzła wargę, żeby się nie uśmiechnąć. Tak, uznała Chrisa za uroczego, ale nic więcej. Jednak jego zachowanie sprawiło, że spojrzała na niego inaczej. Nikt nigdy nie chronił jej przed kulami. Co prawda strzelali do niej po raz pierwszy, ale... Rudowłosa była zachwycona jego działaniem. Jeśli wierzyła swojej babci, a ojciec Chrisa, Ralph, najwyraźniej potwierdził jej słowa, to są dla siebie najgorszymi wrogami, a on ją uratował i sam przyjął kulę. Dla Cassandry oznaczało to znacznie więcej niż niefortunny bukiet na pierwszej randce.

Babcia i wnuczka weszły do apteki. Chris leżał nieprzytomny. Starsza pani McQueen usiadła obok niego i uniosła jego powieki.

-— Czysta słodycz! – Uśmiechnęła się szeroko i zwycięsko. — Nasze dziecko nie zostało jeszcze poddane karramacji...

Cassandra przełknęła nagromadzoną ślinę i spojrzała na Chrisa: twardówka jego oczu zrobiła się czarna. Kolor był tak nasycony, że wydawało się, jakby patrzyło się w nieprzeniknioną otchłań.

— Co to jest karramacja? – dziewczyna spojrzała na babcię ostrożnie. Nadal się uśmiechała. Nawet Cassandrze wydawało się, że wcale nie uśmiecha się dobrodusznie…

— Ceremonia inicjacji łowcy. – Agnes po raz kolejny zaświeciła jej światłem w oczy i skinęła głową, jakby sama siebie przekonywała. — Dobrze, dobrze. Czas już zacząć. Nie zostało nam dużo czasu. – Obeszła go i stanęła za jego głową.— Gotowa? Zobaczymy ile ta kupa łajna jest warta?

— Co mam robić?

— Weź go za nogi i podnosimy! – odpowiedziała niezadowolona staruszka. — A może myślałaś, że za pomocą hokus pokus szybko go teleportujemy wprost na kozetkę?

— Myślałam, że jesteśmy...

— Jego tata zaraz się obudzi – Agnes wypuściła powietrze z irytacją. – A wyciągnięcie kuli i podanie antidotum na eliksir wiecznego snu nie są szybkimi procesami. Zabierzmy go do pokoju w piwnicy.

Cassandra zerknęła w bok na mężczyznę leżącego na ulicy i wzdrygnęła się. Nie miała ochoty spotykać się z tym człowiekiem ponownie. Skinęła głową, zamknęła frontowe drzwi i ujęła nogi Chrisa.

Weszli do małego pokoju. Agnes jęknęła i zakwiliła coś pod nosem, a dziewczyna tylko w milczeniu przygryzła wargę, starając się nie skupiać na ciężkości. W małym pomieszczeniu znajdowały się drzwi prowadzące do piwnicy. Babcia przechowywała tam zapasy. W odległym kącie stało małe, prowizoryczne łóżko.

— Co za ciężki kawał mięsa! – Agnes odetchnęła i otarła pot z czoła, kiedy kładły go na łóżku. — Jakby tuczyli go na rzeź... – Pstryknęła palcami i w pomieszczeniu zapaliło się przyćmione światło. — Chociaż może czeka go rzeź niewiniątek! – Wybuchła dźwięcznym śmiechem pod niezadowolonym spojrzeniem Cassandry: od razu zrozumiała, o czym mówi babcia. — OK. Chłopiec jest bardzo chory. Pośpieszmy się.

— Co teraz powinnyśmy zrobić?

— W międzyczasie ty zbierzesz dla niego niezbędne składniki – Agnes skinęła głową w stronę Chrisa. — A ja szybko uwarzę „Diabła” na dłuższy czas. Podaj mi tą książkę. Znajdę odpowiedni przepis.

Cassandra podążyła za spojrzeniem babci. Na jednej z półek długiego regału stała księga oprawiona w bordową skórę. Wzięła ją i obróciła w dłoniach. Ciężka... Okładka była pusta: bez tytułu, bez zdjęcia. To dziwne, dlaczego książki mają paski? Pociągnęła za skórzany pasek, ale... nic się nie stało. Książka się nie otworzyła! Prawie złamała sobie paznokieć, próbując rozdzielić dwa paski.

— Czy pobawiłaś się już wystarczająco? Czy mogę teraz dostać tą księgę? – Agnes spojrzała na wnuczkę jak na niegrzeczne dziecko.

— Nie upuściłaś na to kleju? – Cassandra sapała dalej, szarpiąc za krawędzie zapięć w różnych kierunkach. — Nie otwiera się!..

Starsza pani wypuściła powietrze i wyciągnęła rękę. Cassie spojrzała na książkę w stylu „No dalej, otwórz się!". Staruszka położyła książkę na stole i podniosła ostrze.

— Ależ oczywiście! – Cassandra złożyła ręce. — Mogłabym ją podważyć nożem! Nawet nie przyszło mi do głowy, że nóż służy do innych celów…

Pani McQueen zignorowała sarkastyczny komentarz i przecięła ostrzem po dłoni, przekształcając się w swoją prawdziwą postać. Cassie zamknęła oczy i przygryzła wargę. Nie dlatego, że bała się widoku krwi, po prostu w ciągu ostatnich kilku godzin widziała, jak babcia skaleczyła się tyle razy, że zrobiło jej się niedobrze.

Agnes ścisnęła swoją dłoń i krople spadły na pasy. Krew zaskwierczała, a na kropelkach pojawił się dym. Paski odsunęły się od okładki i książka się otworzyła, ukazując kilka pożółkłych starych stron.

— Wow... – szepnęła entuzjastycznie Cassandra.  — Czy to... czy to jest grymuar?

— Tak, ale nazywamy to „książką kucharską” – odpowiedziała Agnes i przerzuciła kilka stron, przywracając swoją ludzką twarz.

—  "Książka kucharska – zapytała Cassie z niedowierzaniem. — Ciekawe – zacisnęła usta w zamyśleniu — najważniejsze, żeby nie pomylić tego z prawdziwą książką kucharską. – I uśmiechnęła się: osobiście uznała ten żart za całkiem znośny.

— Tutaj zebrane są wszystkie przepisy na mikstury i zaklęcia stworzone przez czarownice z rodu Bishop. – Agnes przesunęła dłonią po jednej ze stron i Cassandra usłyszała nutę dumy. — Strony są już zużyte i delikatne, więc bądź ostrożna.

— Dlaczego nie możesz tego skserować lub wydrukować? – zapytała Cassandra bez uśmiechu.

— Powiedz mi też, żebym wszystko przekonwertowała do formatu elektronicznego!  – sprzeciwiła się Agnes.

Wyglądała na tak urażoną, że dziewczyna pomyślała, że jeszcze trochę, a babcia przeżegnałaby się jak fanatyczna katoliczka.

— Piękno tej księgi polega na tym, że powstawała przez wieki. Oczywiście wiele osób ma egzemplarz, ale ta księga... – wygładziła zmięty róg, a głos jej niemal zadrżał z podziwu. — Ta księga jest absolutnie oryginalna. My tu gadu, gadu po próżnicy, a czas się kończy. – Agnes przewróciła kilka stron. — Zbierz wszystko z tej listy. A wtedy powiem ci, co masz zrobić.

Cassandra skinęła głową i przez kilka sekund wpatrywała się w grymuar. W niektórych miejscach kartki były brudne i poplamione brązowymi plamami i rzeczywiście były tak zniszczone, że przy dmuchnięciu na nie rozsypały się w popiół. Dziewczyna ożywiła się i przejrzała listę: demoniczny korzeń, werbena, szałwia, grobowy pył... Rudowłosa skrzywiła się: tak naprawdę nie chciała nawet wiedzieć, co oznacza „pył grobowy". Zapamiętawszy całą listę, pobiegła na górę, aby zebrać wszystkie potrzebne składniki...


Matthew przechodził obok tawerny, kiedy usłyszał hałas w bramie. Zaglądając w alejkę, dostrzegł na jej końcu kilka ciemnych postaci. I najwyraźniej nie prowadzili miłej rozmowy. Hałas się nasilił. Matthew usłyszał stłumiony jęk.

— Hej! – Skręcił w alejkę i szybko podszedł do ludzi. — Co tu się dzieje?

Im bliżej był, tym bardziej zdawał sobie sprawę, co się tutaj dzieje: dwóch dość wysokich mężczyzn ścisnęło dziewczynę i próbowało dostać się pod jej spódnicę. I to w biały dzień! Mężczyźni zamarli, jakby nie spodziewali się, że ktoś ich zobaczy.

— Idź tam, gdzie szedłeś. – Jeden z nich wyszedł z odrętwienia i nadal bezwstydnie dotykał dziewczynę. — Nie możesz tu dołączyć.

— Zabierz swoje brudne ręce, dziwaku! – Dziewczyna kopnęła go między nogi, ale on uniknął tego w porę.

— Myślę, że ta pani poprosiła cię, abyś odszedł.  – Matthew zacisnął pięści.

— Wygląda na to, że to ty powinieneś stąd odejść...

Drugi, z blizną zakrywającą połowę twarzy, zamachnął się, ale Evans zrobił unik w porę i oprych poleciał do przodu dzięki bezwładności. Pierwszy obnażył zgniłe zęby i wyciągnął nóż z piersi.

— Nie powinieneś był tu zaglądać, dupku.

Ten, który odleciał na początek alei, już podkradł się od tyłu i wykręcił Matthew ramiona, a drugi rzucił się na niego. Jednak obaj nie wiedzieli, z kim mają do czynienia: mężczyzna miał doskonałą kondycję fizyczną i przeszedł równie doskonały trening. Kopnął mężczyznę z nożem ciężkim butem. Tamten odleciał na bok i zaczął się dusić. Matthew chwycił drugiego za kołnierz koszuli i przerzucił go przez ramię. Uderzył plecami o ziemię, wyjąc z bólu.

Podczas gdy Evans zajmował się drugim, pierwszy z nożem opamiętał się i zaszedł go od tyłu. Ale nie miał czasu nic zrobić: dziewczyna uderzyła go w tył głowy pierwszym kamieniem, który wpadł jej w ręce i pisnęła. Cofnęła się kilka kroków. Mężczyzna jęknął i odwrócił się do niej.

— Cholerna...

Zanim zdążył dokończyć mówić, wszystko przeleciało mu przed oczami: Matthew uderzył jego głową w ścianę.

— Zabierz przyjaciela i spadaj – mruknął Matthew bez tchu.

Drugi ledwo trzymał się na nogach. Na jego twarzy nie było przestrzeni życiowej: wszystko było pokryte siniakami i otarciami. Złamany nos, spuchnięte oko i złamana brew.

— Wynoście się! – warknął Matthew i obaj przestraszeni uciekli. — Czy zdążyłem... Jasnowłosy Lis?

— Czy ty też chcesz zostać uderzony w głowę kamieniem? – zapytała niezadowolona Julia, ale natychmiast zmieniła swój gniew w zawstydzenie. — Dziękuję. Dziękuję, że mnie uratowałeś. Nie wiem, co by się stało, gdybyś nie przechodził obok...

— Czy wszystko w porządku? – Matthew wskazał ręką, zapraszając ją, aby wyszła na zewnątrz.

Julia w milczeniu skinęła głową i wyszła z alejki ze spuszczoną głową.

— Jak tu trafiłaś? – zapytał, wychodząc za nią i rozglądając się.

— Pracuję w tawernie. – Julia spuściła wzrok ze wstydu. — Nie myśl o tym, ja nie… – Zmarszczyła brwi w niezadowoleniu. Okazało się to głupie i niezręczne. I dlaczego w ogóle miałaby się przed nim usprawiedliwiać? — Ja tylko pomagam pani Brown: sprzątam stoły, przynoszę jedzenie...

— Nie myślałem tak. – Matthew uśmiechnął się ciepło. — Pani Brown prowadzi tawernę, a nie burdel.

— Dokładnie. – Uśmiechnęła się i ponownie spuściła wzrok.

— Jeśli pracujesz dla Brown, po co ci zioła? – Matthew zrobił krok, a Julia poszła za nim.

— Uzdrowicielka nie jest potrzebna na co dzień, a ludzie boją się podejść do kobiety ze zwykłymi chorobami, więc… – Julia zacisnęła usta i wzruszyła ramionami: — Muszę zarobić na swoje utrzymanie.

— Więc jesteś uzdrowicielem? – zapytał zdziwiony Matthew.

— Jestem lekarzem. – Dziewczyna uśmiechnęła się. — Ale jeśli tak ci wygodniej, możesz nazwać mnie czarodziejką lub uzdrowicielką. Specjalizuję się bardziej w metodach tradycyjnych. Dlatego potrzebuję ziół.

— Nie boisz się? – Matthew zatrzymał się i stanął naprzeciwko niej. — Jeśli coś pójdzie nie tak, wyślą cię na szubienicę lub, co gorsza, spalą cię za czary.

— Czy wyglądam na czarownicę? – Julia odpowiedziała pytaniem na pytanie. Patrzyła mu prosto w oczy i zdawała się wbijać mu do głowy „nie jestem czarownicą”.

— Jesteś wiedźmą?

— Gdybym była czarownicą, już dawno byłabym bogata i nie mieszkałabym w małej chacie na skraju lasu – Głupia odpowiedź, ale skuteczna. — Tak, sama poradziłabym sobie z tymi draniami. Przyniosłabym im zarazę i śmierć!

— Czy myślisz, że czarownice myślą tylko o bogactwie i statusie?

— Myślę, że tak. – Julia wzruszyła ramionami i odwróciła się. — Muszę popracować. W przeciwnym razie pani Brown zostawi mnie bez obiadu.

— Dobrze. – Matthew przybrał poważną minę. — Może mogłabyś zademonstrować na mnie swoje zdolności uzdrawiania?

— Dlaczego tego potrzebujesz? – Julia roześmiała się, myśląc, że żartuje. — Jestem pewna, że bardziej kompetentni ludzie mogą cię wyleczyć – powiedziała sarkastycznie. — Mężczyźni są zawsze mądrzejsi, bardziej doświadczeni, bardziej kompetentni i zręczniejsi?

— Więc? – Postanowił zignorować jej drwiny. — Jestem gotowy ci zaufać. A ty?

— Dobrze. – Julia zacisnęła usta i skinęła głową. — Dziś wieczorem. Chata w lesie. Nie zgubisz się.

— Do zobaczenia?

— Do zobaczenia.

— Daj mi pęsetę. – Agnes wyciągnęła rękę. — Cassie, pęseta!

Dziewczyna obserwowała, jak babcia zręcznie i szybko przygotowała Chrisa do „operacji": ostrożnie zdjęła z niego kurtkę i t-shirt, opatrzyła otaczającą ranę, polała ją alkoholem, a znalezione narzędzia podgrzała latarką i... sama nie zapomniała wziąć kilku łyków trunku.

Staruszka przez kilka minut szukała kuli: szczęśliwie utknęła gdzieś w mięśniach, ale jakimś cudem ominęła kości. Krew wypływająca z rany utrudniała dostrzeżenie kuli.

Cassandra skrzywiła się i wyciągnęła pęsetę. Pani McQueen głośno wypuściła powietrze i rozcięła ranę. Skinęła głową na wnuczkę, żeby przyłożyła latarkę do miejsca rany, żeby lepiej widzieć. Szperała pęsetą przez kilka minut i nadal nie mogła uchwycić: kula ciągle wyskakiwała.

— Nie sądzisz, że powinnaś użyć jakiegoś zacisku? – zapytała niepewnie Cassandra.

— Kim dla ciebie jestem, chirurgiem czy wiedźmą?  – Agnes spojrzała na nią z irytacją i odrzuciła do tyłu blond kosmyk włosów. — Ogólnie rzecz biorąc jak byś nie zauważyła to nie jestem lekarzem! Jeszcze jedno słowo, a sama uratujesz swojego podrycerza! – prychnęła, a Cassandra w milczeniu odsunęła się i wyciągnęła ręce przed siebie w geście porażki. — Wreszcie! – kula została wyciągnięta i niedbale rzucona na tacę.


Cassie podała babci igłę i nić i spojrzała na tacę. Chwyciła kulę pęsetą i zakręciła nią. Ekspansywnie. To nie tak, że wydawało jej się to dziwne - choć nadal dziwnie jest widzieć zakrwawioną kulę w kształcie otwartego kwiatu - po prostu dziewczyna nigdy osobiście nie widziała elementów naboju. I samego naboju też.

Podczas gdy Agnes kończyła zaszywać ranę, Cassie postanowiła pójść na górę i sprawdzić, co u Ralpha. Na zewnątrz zrobiło się znacznie zimniej i leżał na mokrym, zimnym asfalcie. Po podniesieniu żaluzji była zaskoczona: mężczyzny nie było, ale tłum w policyjnych mundurach i kilka radiowozów podjechało na ich ulicę. Dziewczyna zbiegła na dół.

— Ba! Babciu! – Zatrzymując się na schodach, zaczęła szybko oddychać. — Policja tam jest! A Raduar zniknął!

— On ma na imię Ralph. – Agnes nawet się nie odwróciła, kontynuując zszywanie rany. — I tak, wiem, że jest tam policja.

— Jak rozumiesz słowo „wiem”? – Cassandra zeszła po schodach, ale nie spieszyła się z podejściem bliżej.

— Ja, jako sumienna obywatelka Irlandii, usłyszałam strzały i wezwałam policję. – Agnes położyła rękę na piersi i zrobiła dumną minę. — Myślałaś, że wypuszczę tego idiotę tak po prostu?! – Za mocno pociągnęła za nić: prawie się zerwała. — Cassie, obudź się! Czas już dorosnąć! Ralph przyszedł nas zabić! Ciebie zabić!

— Jesteś nie do zniesienia.

Wnuczka splotła ręce i usiadła w kącie. Właściwie zgadzała się z babcią: jeśli Ralph nie odpowie za próbę zamachu, to przynajmniej powinien spędzić godzinę lub dwie na komisariacie policji. Co więcej, Agnes rzuciła tak potężne zaklęcie, że przez pierwsze kilka godzin nikt w ogóle nie widział sklepu. Mówiąc dokładniej, zobaczą go, ale dana osoba po prostu nie zwróci na niego uwagi. Wzrok nie będzie skupiony na tym miejscu. Dlatego też policja nie zapukała do drzwi apteki.

— Gotowe… – powiedziała z dumą staruszka. — Oczywiście nie jestem krawcową, ale szwy wyszły całkiem równe.

Cassandra podeszła bliżej. Hmmm... Babcia będzie musiała pokazać, co oznacza „równe szwy", ale wnuczka też nie mogła nie zauważyć jej wysiłków. Właściwie planowała wyrzucić go na ulicę. Ba, ogólnie rzecz biorąc, nie była chirurgiem, który wykonałby tę pracę doskonale.

— A co z jego lewą ręką?

— Lewa zagoi się sama, gdy maść zacznie działać. – Agnes zdjęła rękawiczki i wyrzuciła je do kosza. — Zrobiłaś wszystko tak jak mówiłam?

— Tak. – Cassandra z pewnością skinęła głową. — Wszystko wymieszałam w odwrotnej kolejności do ruchów wskazówek zegara.

— Przynieś to tutaj.

— A dlaczego to ma taki paskudny kolor? – Cassie skrzywiła się i zamieszała gęstą papkę. — Uch... Zapach też jest obrzydliwy. Czy naprawdę można to nakładać na skórę?

— On też to wypije! – dodała Agnes entuzjastycznie. — Przynieś mi butelkę. – I wskazała na blat.

— Dobrze, że sztylet mnie nie trafił – mruknęła Cassandra z niesmakiem na twarzy i podała alkohol do kubka. — Co to jest „pył grobowy”?

— Nie chcesz wiedzieć. – Agnes nałożyła maść na ranę Chrisa drewnianą szpatułką. Cassandra uniosła pytająco brwi, żądając odpowiedzi.— Cóż... można to potraktować dosłownie. To pył z grobu.

— Czy to... Czy to są czyjeś prochy?! – Cassandra pisnęła, była taka oszołomiona.

— Broń cię Boże! – Agnes spojrzała z wyrzutem na wnuczkę. — To jest zwykły stopiony wosk do świec. To prawda, że świeca powinna palić się w rękach zmarłego, ale to już szczegóły! Wosk mielony jest na proszek. – Zauważyła, że Cassie zrobiła minę, jakby miała zwymiotować. — I przestań robić takie miny! Myślałaś, że wszystko zostało ugotowane z kwiatów i płatków? Nie, kochanie, to tak nie działa!

— Byłoby lepiej, gdyby było zrobione z kwiatów – cicho naśladowała Cassandra i usiadła obok niej. — Jak szybko wyzdrowieje?

— Jeśli po wypiciu czerń zacznie znikać, to dość szybko, w ciągu kilku godzin. – Agnes przygryzła wargę i wypuściła powietrze.


Nieważne, jak bardzo była zła na Chrisa, było jej go bardzo żal. Chłopak naprawdę chronił jej wnuczkę, ale Ralph!.. Niech go diabli, stary głupiec!

— A jeśli nie? – zapytała ostrożnie Cassie.

— A jeśli nie, miejmy nadzieję, że nie jest za późno. – Agnes spojrzała na nią w w taki sposób, że poczuła się skazana na zagładę, a Cassandra był ostrożna. — Eliksir Wiecznego Snu na każdego działa inaczej. Z reguły przebywanie „tam” przez kilka godzin nie wpływa na ciało, ale on jest Łowcą Czarownic, więc…

— Co to znaczy?

— Oznacza to, że może to mieć na niego inny wpływ. — Agnes nalała do miski szkocką i zmieszała w niej alkohol z maścią. — Nie przeszedł jeszcze karramacji, ale po pewnym czasie jego żyły zaczną robić się czarne. Nie powinno to dotyczyć osób niewtajemniczonych. A sen wieczny to nie tylko osoba zamykająca oczy i śpiąca spokojnym snem, niczym Królewna Śnieżka w trumnie i czekająca, aż pocałunek prawdziwej miłości obudzi ją ze snu. Zasadniczo jest to śpiączka. Człowiek jest pomiędzy życiem a śmiercią.

— Więc trafia do jakiegoś czyśćca?

— Coś w tym rodzaju – potwierdziła babcia, kiwając głową. Ziewnęła i ze zmęczeniem potarła twarz.

— Może powinnaś wrócić do domu i odpocząć?  – zapytała niepewnie Cassandra. Z jednej strony martwiła się o babcię: było już grubo po północy i powinna odpocząć. A z drugiej strony był Chris, a jeśli coś się stanie, ona nie będzie w stanie sama sobie z tym poradzić. Jednak bardziej martwiła się o swoją babcię. — Zostanę tutaj.

— Och, a co jeśli jego stan się pogorszy? – zapytała zmartwiona Agnes, ale zdając sobie sprawę, że to zbyt oczywiste, ożywiła się. — Nie chce, żeby ten szczeniak tu umarł!


Cassandra zacisnęła usta, żeby się nie uśmiechnąć: no cóż, babcię nie interesuje tylko to, gdzie umrze „szczeniak". Bardzo się martwiła i nie potrafiła tego ukryć.

— Więc... – Cassie w zamyśleniu spojrzała w bok. — W istocie antidotum zostało przygotowane poprawnie? Teraz wszystko jest w rękach tego faceta, więc...

— O, tak. – Agnes wskazała palcem. — Zrób trochę więcej tej maści. – I pokazała jej przepis w innej książce. — Ta mikstura pomoże szybciej zagoić ranę. A jeśli temperatura wzrośnie...

— Pozwolę mu żuć korzeń łopianu, pamiętam. – Cassandra nawet skrzywiła się na to wspomnienie: nie mogła zapomnieć, jak w dzieciństwie nafaszerowano ją obrzydliwym „lekarstwem”. Poczuła na języku wyraźny gorzki posmak.

— To zadzwoń po taksówkę i podaj mój adres. – Ba pokiwała głową z aprobatą. Z jakiegoś powodu była pewna, że jej wnuczka sobie poradzi.


Dziewczyna odprowadziła babcię do sygnalizacji świetlnej i wróciła do sklepu. Prawdę mówiąc, strasznie się bała. Pomimo tego, że wydaje się, że magiczny eliksir został usunięty, a Chris jest teraz zwykłym pacjentem, nadal nieco przerażające jest przebywanie obok osoby nieprzytomnej, a także z raną postrzałową. Co jeśli wda się sepsa? A co jeśli krwawienie nie ustanie? A co jeśli...

Cassie głośno wypuściła powietrze i potargała sobie włosy. Nie może panikować. Babcia nie zostawiłaby jej samej, gdyby istniała choćby wzmianka o tym, że Chris jest chory lub, co gorsza, bliski śmierci. A co jeśli nie poradzi sobie ze zwykłą gorączką?

Usiadła obok niego przy łóżku i odgarnęła kosmyk włosów, który spadł mu na czoło. Albo z powodu potu, albo dlatego, że babcia pracowała tak „starannie", jego pierś była mokra. Cassandra już miała go wytrzeć ręcznikiem, żeby było mu wygodnie i sucho, ale nie od razu zorientowała się, że wpatruje się w jego nagą, niemal atletyczną sylwetkę. Ledwo dotknęła klatki piersiowej, gdy nagle cofnęła rękę i prychnęła.

— Jak bohaterka z bulwaru, na Boga. – Cassie wstała i zdecydowała, że powinna zająć się sprzątaniem. I było co sprzątać: odłożyć książki na miejsce, umyć narzędzia, kubki i wszystko inne, czego używała z babcią.

Kiwając głową, zaczęła sprzątać piwnicę.

— Stara wiedźma! – Ralph wleciał do mieszkania wściekły jakby użądliła go osa.

Matthew usiadł na sofie, łapiąc pistolet spod poduszki. Widząc, że to tylko biedny krewny, natychmiast się uspokoił i spojrzał na zegarek: wpół do szóstej rano.

— Dlaczego tak krzyczysz? Gdzie jest Christopher? – Na wpół śpiący Matt opadł na poduszkę i zakrył twarz dłonią.

— Gdzie jest Christopher? Gdzie jest Christopher, pytasz?! – Ralph krzyczał histerycznie i chodził z boku na bok! — Ta stara suka wezwała policję!

— Postąpiła słusznie. – Matthew uśmiechnął się. — Jestem pewien, że Chris chciał tylko porozmawiać, a ty natychmiast zacząłeś zachowywać się jak główny mafioso w Dublinie. Idiota… – Ostatnią część wymamrotał już pod nosem.

— Czy ty czujesz się dobrze?! – Ralph podskoczył do niego i chwycił go za pierś. — Postradałeś rozum? Mają Chrisa!

— Zamknij gębę – Matthew natychmiast mu przerwał i przyszpilił go do kanapy, przykładając mu mały nóż do szyi. — I posłuchaj mnie uważnie! Po raz kolejny ośmielasz się mówić do mnie takim tonem, że mogę za siebie nie ręczyć. – Powiedział to tak cicho i spokojnie, że po plecach Ralpha przebiegł dreszcz. — Nawet jeśli mają Chrisa, nic z nim nie zrobią. W przeciwieństwie do ciebie, czarownice ściśle przestrzegają paktu. I ogólnie Agnes miała pełne prawo cię zabić i wykorzystać do swoich cudownych eliksirów. To ty wtargnąłeś na jej terytorium.

— Ja nie…

— Zamknij się i słuchaj! – warknął Matthew, mocniej dociskając ostrze do skóry. — To ty wtargnąłeś na jej terytorium i groziłeś jej bronią. Ona nie przyszła do ciebie! – Odsunął się i odłożył nóż. — A teraz spokojnie powiedz mi, co się stało.


Rick dogonił Chrisa już w sklepie. Synowi udało się jednak prześliznąć na światłach i miał kilkuminutową przewagę. Jakimś cudem porzucając samochód w pobliżu alejki, wyjął pistolet i powoli ruszył ciemną ulicą.

— ...Widzisz, że jest nieuzbrojony!  – zawołał dziewczęcy głos niemal błagalnie.

— Ja mam broń... – Ralph wszedł do sklepu.

Widział przestraszone spojrzenie syna i sam się przestraszył: Chris już odpychał od siebie rudowłosą dziewczynę, ale jego ręka zadrżała, a palec nacisnął spust. Dziewczyna potknęła się i upadła, a Chris jęknął głośno: kula go trafiła. W tym samym czasie stara wiedźma rzuciła sztyletem. Ralph natychmiast zrozumiał, że broń była przeznaczona dla niego, ale w wyniku strzału Chris został lekko odwrócony, a czubek rozciął ramię syna. Jednak ostrze prawie znalazło swój cel: Ralphowi ledwo udało się uniknąć. Za to Chris upadł i już się nie ruszał.

Ralph już miał strzelić ponownie, ale wtedy u jego stóp pękło coś, co miało tak obrzydliwy i ostry zapach, że poczuł pieczenie w oczach. To było tak, jakby ktoś spryskał go gazem pieprzowym... Zachwiał się i zakrył oczy dłońmi.

Ktoś rzucił się na niego i wytrącił mu broń z rąk. Ralph, nie widząc nic przed sobą, znalazł się na ulicy..

— Ty... – ledwo widział, ale przed oczami mignęły mu rude włosy.

— Aisling!! – Dziewczyna podniosła rękę.

I to była ostatnia rzecz, którą Ralph widział i słyszał, a potem wszystko pociemniało przed jego oczami.

— A potem zabrała mnie policja. – Ralph ze zmęczeniem potarł nasadę nosa. — Obudziłem się na dźwięk syren. Ta suka wezwała policję!

— Jak cię wypuścili?

— Szczerze mówiąc, sam tego nie rozumiem – Ralph wzruszył ramionami. — Skłamałem, że słyszałem krzyki i wyszedłem z pistoletem na ulicę. Myślę, że chłopaki sami nie chcieli zajmować się wezwaniem pod koniec zmiany. Nie było zwłok, nie było ofiar... nie było nawet łuski. Czekało ich tylko więcej papierkowej roboty.

— To całkiem rozsądne – Matthew skinął głową, w końcu zdając sobie sprawę, że snu nie da się przywrócić.

— Wróciłem tam po Chrisa, ale sklepu już nie było. – Ralph ziewnął. — Ta stara wiedźma wyraźnie poczarowała: nawet ulica wydawała się nie tylko nieznana, ale w ogóle tak obca, że same jej alejki prowadziły mnie jak najdalej od niej. Postanowiłem wrócić do mieszkania.

To nie tak, że nie martwił się o syna, po prostu wiedział, że Chris nie zaginie. Jednak nie do końca rozumiał, co się z nim dokładnie stało: nie zemdlałby z powodu rany w ramieniu lub obojczyku.

— I musiał zgrywać rycerza i uratować tę dziewuchę! – syknął Ralph. — Musimy go poszukać.

— Wszystko będzie z nim w porządku. Powtarzam: Bishop honorują pakt i nie będą go łamać. Nawet jeśli jako pierwsi naruszyliśmy jego reguły. Jedyne, co Agnes zrobi, to wyrzuci go gdzieś na ulicę i wezwie pogotowie. Swoją drogą, dlaczego myślisz, że zemdlał?

— Chris upadł za półkę. Widoczne były tylko nogi. – Ralph zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć. — I nie ruszał się.

Najprawdopodobniej to Eliksir Wiecznego Snu – powiedział Matthew w zamyśleniu. — Nie zauważyłeś, że czubek sztyletu był czarny?

— Wiesz, jakoś nie było na to czasu. – Ralph uśmiechnął się sarkastycznie. — Nóż dziwnie pachniał. Kiedy przeleciał obok mnie, poczułem zapach wosku.

— Przynajmniej wiemy, że na pewno żyje – stwierdził Matthew. — Jeśli jednak Agnes nie zdoła pokonać swojej wściekłości – zwrócił się do niego — A swoją drogą, przez ciebie, zapadł w wieczny sen. Przejedziemy się.


Podróż z Dublina do Cork zajmuje około dwóch i pół godziny, więc Ralph i Matthew dotarli do miasta już o świcie. I mniej więcej tyle samo ludzi przemknęło ulicami. Matthew był zły na Ralpha za to, że nie pamiętał trasy, a Ralph był zły na czarownice za to, że go oszukały.

Gdy tylko Ralph z grubsza rozpoznał okolicę lub wiedział na pewno, że jest już blisko pożądanej ulicy, coś zmusiło go do skręcenia w złą stronę. Kilka razy okrążyli ten sam blok, bo Ralph myślał, że to tam go aresztowała policja.

— Gdzie jest ta cholerna apteka? – syknął Ralph, po raz kolejny skręcając w złą stronę.

— Wracajmy – powiedział zmęczonym głosem Matthew. — Oczywiste jest, że ich nie znajdziemy, nawet jeśli nawigacja pokazuje konkretny punkt.


Wrócili do stolicy z niczym. Matthew zdał sobie sprawę, że Agnes nie jest w ciemię bita i wykorzystała „diabła" w pełni. Więc teraz nawet grupa poszukiwawcza z najlepiej wyszkolonymi psami nie znajdzie ani Chrisa, ani czarownic. Przynajmniej w najbliższej przyszłości. Chociaż Matthew wyglądał na spokojnego, nadal był zmartwiony. Nie znał Agnes osobiście, a według plotek uchodziła za jedną z najrozsądniejszych i uczciwych czarownic, ale rozumiał ją doskonale: jej najgorszy wróg przyszedł do jej domu i groził jej. Być może mogłaby się rozzłościć - a złość wiedźmy równa się katastrofie - i mogłaby w ramach zemsty skrzywdzić Chrisa.

— Coś trzeba zrobić. – Ralph migotał przed jego oczami, co go mocno irytowało.

— Lepiej zadzwoń do szpitali. – Matthew poszedł do kuchni, żeby zrobić kawę. Być może bardziej był zmęczony swoim krewnym niż brakiem wystarczającej ilości snu.

— Jaki jest sens? – Ralph poszedł za nim i patrzył ze zdziwieniem. — Wątpię, czy zabrali Chrisa do szpitala i wezwali karetkę.

— Przynajmniej będziesz miał zajęte usta! I nie będziesz wydzierał mi się do ucha...


Chris otworzył oczy. Kompletna ciemność... Rozglądał się dookoła i próbował przyzwyczaić się do ciemności, ale po prostu nie mógł nic zobaczyć. Niekończąca się czarna, nieprzenikniona ciemność. Nawet jego oczy zrobiły się ciężkie, jakby wsypano tam górę piasku.

— Uh-hej! – głos rozbrzmiewał w jego głowie.

Chris poczuł pieczenie w obojczyku z powodu napięcia. Dokładnie. Jest ranny. Przez głowę przemknęły mu ostatnie minuty przed utratą przytomności: odepchnął dziewczynę, której imienia nigdy nie poznał, a sekundę później ojciec strzelił, a chwilę później coś rozcięło mu ramię, a Chris upadł...

Odsunął na bok kurtkę i t-shirt. Dziwne... Nie ma rany, ale w środku czuje palące uczucie pulsującego bólu. Spuścił wzrok na ramię i zdjął kurtkę z ramienia: długie, ale dość płytkie zadrapanie nie krwawiło, ale też mocno szczypało. Wygląda jakby było to zrobione nożem. Ale dlaczego kurtka nie jest podarta? Dziwne czarne nici podskórne, podobne do żył, rozciągały się od krawędzi rany i rosły wyżej, w górę barku.

Za nim rozległ się szelest. Chris odwrócił się gwałtownie, ale nikogo tam nie było. Panująca ciemność tylko gęstniała, a przynajmniej tak mu się wydawało: coś nieustannie naciskało na jego klatkę piersiową i uniemożliwiało normalne oddychanie, a tę ciemność dosłownie czuł na swojej skórze.

Po chwili coś wyłoniło się z ciemności. Chris zmrużył oczy, próbując się skupić, ale za późno dostrzegł to, co wyłaniało się z ciemności... Rozszerzył oczy ze strachu i uciekł. Obrzydliwe, obleśne, śmierdzące zgnilizną łapy z pazurami nasiąknięte czymś lepkim poleciały za Chrisem i próbowały go złapać.

— Nigdy stąd nie wyjdziesz...

Jednocześnie zewsząd dobiegł nieprzyjemny szept. Chris chciał zasłonić uszy i go nie słyszeć. Szept był tak przerażający, że nieprzyjemny mróz zmroził my kręgosłup. Wydawało się, że głos przeszył całe ciało i wykręcił narządy.

Christopher upadł i spadł w przepaść...

— ...Nie chce, żeby ten szczeniak tu umarł!

Znajomy głos dobiegł gdzieś z prawej strony. Chris próbował otworzyć oczy, ale wszystko było zamazane i widział tylko sylwetki.

— Więc... – powiedział niewyraźny zarys po prawej stronie — W istocie... antidotum... zostało przygotowane ...poprawnie... Teraz tylko... w rękach tego...

— Zrób trochę więcej tej... maści – sylwetka powoli zbliżała się do półki. — Ta mikstura... pomoże... zagoić ranę.


Chris próbował skoncentrować się na głosach kobiet, które na pewno rozpoznał, ale nadal nie mógł sobie przypomnieć, po chwili znów zapadł się w pustkę...

Promień słońca uderzył w jego oczy. Chris otworzył oczy i rozejrzał się. Jakiś pokój, który wygląda jak piwnica. Słońce świeciło w metalową półkę, a promienie padały bezpośrednio na twarz Chrisa. Zakrył oczy grzbietem dłoni.

Coś przesunęło się w prawo. Spuścił wzrok: na łóżku rozsypała się burza rudych włosów, a ich właścicielka spała. Dziewczyna leżała na dłoni, która z kolei leżała na kocu. Chris próbował ostrożnie wstać, ale ból w obojczyku sprawił, że prawie jęknął. Ramię i obojczyk były zabandażowane. Od razu przypomniał mu się strzał i wściekła twarz jego ojca. Ale co stało się później? Gdzie jest ojciec?

W świetle słońca pojawił się lekki dym. Chris podniósł głowę i zobaczył płonącą zapałkę. Taki znajomy zapach... Dokładnie. Tytoń i lawenda. Wczoraj wydawało mu się to dziwne, ale teraz zapach był uspokajający. Znów spojrzał na dziewczynę, a w jego głowie kłębiły się pytania. Czy go uratowała? Spędziła tu z nim cały czas? Ile czasu minęło? Co się w ogóle stało i dlaczego leży w łóżku w jakiejś piwnicy? A co z jego ojcem?

Niekończący się potok pytań przyprawiał go o ból głowy. A może tak właśnie działał olejek eteryczny?... Jego dłoń znalazła kosmyk włosów dziewczyny i przyłapał się na myśli, że koniecznie musi usunąć włosy z jej twarzy. Delikatnie odgarniając jej włosy na bok, Chris przechylił głowę, aby lepiej przyjrzeć się jej twarzy. Dziewczyna mocno spała, a jej rude rzęsy drżały. Tak, to on ją uratował i sam przyjął kulę. Więc jest u niej... w domu? A może są w sklepie? Przyszedł porozmawiać i wszystko wyjaśnić, ale okazało się, że... Tak. To była nieoczekiwana rozmowa...

Dziewczyna wzdrygnęła się i podniosła głowę z dłoni. Rozejrzała się sennie i napotkała badawcze spojrzenie Chrisa. Zamarła, wpatrując się w niego.

— Cześć, McQueen. – Chris uśmiechnął się. — A może Bishop brzmi lepiej?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro