Rozdział 5 - Sebastian chce wojny?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Cześć, McQueen. – Chris uśmiechnął się. — A może Bishop brzmi lepiej?

— Obudziłeś się – szepnęła dziewczyna, jakby przegapiła wszystko, co przed chwilą powiedział. — Musimy powiadomić...

Zanim zdążyła podnieść się z krzesła, Chris złapał ją za rękę. Przełknęła ślinę i spojrzała na swoją rękę. Jej wygląd wskazywał, że była teraz zdezorientowana i Evans zdał sobie sprawę, że niestosowne jest teraz żartowanie z czarownicy. Natychmiast ją puścił.

— Przepraszam. – Chris zmarszczył brwi i spojrzał w bok. — Co się stało?

— Zostałeś ranny. Twój ojciec strzelił i... – niezdarnie wzruszyła ramionami. — Dziękuję, że mnie uratowałeś. Gdyby nie ty...

Z jakiegoś powodu Chris przypomniał sobie ich rozmowę przy wyjściu ze sklepu.

— Szalejesz, kowboju! – Cassie zaśmiała się żartobliwie. — Skoro stawka jest podniesiona, proponuję zabawę: wymieniam kilka faktów o tobie. A jeśli się pomylę co do jednej rzeczy, powiem ci, jak mam na imię. Wchodzisz w to?

Ledwo mógł powstrzymać uśmiech.

— Czy teraz zasługuję na to, żeby poznać twoje imię? – zapytał mężczyzna, zauważając, że jej policzki się zarumieniły. — Przypuszczam, że kula, którą otrzymałem, jest całkiem godną zapłatą?

— Nawet za wysoką... – zagryzła wargę i spuściła wzrok z poczuciem winy. Milczała przez kilka sekund, a potem powiedziała cicho: — Cassandra.

— Czyli, Cassandra. – Chris uśmiechnął się i skinął głową. — Christopher. – Wyciągnął do niej rękę. — Chris Cro....

— Christopher Evans. Łowca czarownic.

Cassandra, nie reagując na ten gest, uniosła brwi i odchyliła się na krześle. Został zaskoczony. A więc jednak wiedźma... Ledwo zauważalny strach uwiązł mu gdzieś w gardle i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas był bardzo spragniony. Spojrzał w bok na szklankę z wodą.

— Chcesz się napić? – Wydawało się, że zapytała całkiem normalnie, ale mężczyzna usłyszał zastraszającą i groźną intonację.

— Nie zaszkodzi. – Chris przełknął. To nie tak, że spotkał wiedźmę po raz pierwszy, po prostu nie był teraz w najlepszej formie.

Cassandra zachichotała ledwo słyszalnie i wzięła szklankę ze stołu i podała mu. Chris nie spieszył się z przyjęciem jej. Coś dosłownie krzyczało mu w głowie, że nie powinien pić z tej szklanki. A może to po prostu paranoja?

Ona, widząc, że się waha, przewróciła oczami i westchnęła z nutą irytacji. Nalała trochę wody do drugiej szklanki i wypiła ją jednym duszkiem.

Kiedy już miała powiedzieć coś sarkastycznego, za jej plecami rozległ się głos.

— Słusznie postępujesz, bojąc się pić z rąk wiedźmy, chłopcze. Czarownika obrazić może każdy, jednak nie każdy ma czas go przeprosić... – Agnes stanęła przy najdalszym regale opierając się o niego ramieniem. Chris wyprostował się. — Tylko czarownice nie zabijają tych, których ratują. Przynajmniej nie od razu.

Pani McQueen uśmiechnęła się, a Chris przełknął: coś mu mówiło, że ten uśmiech wcale nie był miły. Jeszcze sekundę temu wydawało mu się, że Cassandra naprawdę pachnie niebezpieczeństwem, jednak wraz z przybyciem starszej kobiety rzuciły się na nią podejrzenia. „Babcia Agnes" dosłownie cuchnęła grozą.

— Nie rób już takiej miny zbitego psa, nie ma się czego bać. – Agnes podeszła do wnuczki i stanęła za nią.

— Dlaczego mnie uratowałaś? – Chris nie od razu zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos.

— Dobre pytanie. Czemu cię uratowałyśmy? – Agnes spuściła wzrok na wnuczkę.  — O tak, ona uratowała cię, bo dla niej naraziłeś się na kule. Jednak nie myśl, że wszystko zostało zapomniane i teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, Evans!

Cassandra nie mogła pozbyć się wrażenia, że krzyczy na niego jak na pięciolatka, który coś złego przeskrobał. Jednak z jakiegoś powodu nie odważyła się sprzeciwić swojej babci.

— Ja nie... – Chris umilkł pod spojrzeniem starszej kobiety. — Więc mnie uratowałaś? – zapytał cicho i skierował wzrok na Cassie.

— Właściwie, babcia to zrobiła.

— Co się stało z moim ojcem? – Chris odważył się zapytać.

— Myślę, że wrócił już do domu – odpowiedziała Agnes i podeszła do stołu. — Spędził noc na komisariacie.

— Co!? Dlaczego? – Chris wyskoczył z łóżka i od razu usiadł, jęcząc z bólu w obojczyku.

— Myślałeś, że pozwolę mu strzelać w lewo i prawo w moim sklepie tylko dlatego, że jestem czarownicą? – Agnes uśmiechnęła się szeroko, wąchając zawartość miski. — Nie, chłopcze, to tak nie działa. Nasze relacje z nim można nazwać dość napiętymi, nie chodzi o to, że chcę nas zabić, po prostu nie chcę nas widzieć wśród żywych. Mam jednak małą nadzieję, że Ralph przemyślał swoje nocne zachowanie i wyciągnie z tego jakieś wnioski.

Chris zmarszczył brwi z niezadowoleniem, ale milczał. Oczywiście był zły, że jego ojciec był na komisariacie policji. Ale starsza pani miała trochę racji: tato nie miał prawa tu przychodzić, a tym bardziej do nich strzelać.

— Proszę bardzo. – Agnes podała płaskie, okrągłe pudełko. — To maść. Nakładaj na ranę wokół obojczyka dwa razy dziennie. Będzie się szybciej goić.

— Dziękuję – odpowiedział cicho Chris i przyjął słoiczek.

— Skoro oboje przedstawiciele, że tak powiem, uczestników cudu są tutaj – Cassandra zdecydowała się zmienić temat, — to może moglibyśmy to przedyskutować?

— Julia przeklęła Matthew...

— Już to słyszałam – Cassie przerwała babci i wstała z krzesła. — Dlaczego on miałby mnie zabić?

— Przepowiednia mówi, że tylko ostatni Łowca jest w stanie ocalić Matthew przed klątwą nieśmiertelności. – Agnes oparła łokcie na stole. — A Chris jest ostatnim z linii łowców czarownic.

— Technicznie rzecz biorąc, nie jestem jeszcze Łowcą.

— Formalnie tak. – Agnes przewróciła oczami, ale skinęła głową. — Nie jesteś Łowcą, dopóki nie przejdziesz przez karramacje.

— Więc dlaczego zdecydowałaś, że to ten jedyny?

— Bo równo pięćset lat przypada już w przyszłym roku. – Agnes wzruszyła ramionami, mówiąc: to takie oczywiste! — A Chris jest jedynym synem Ralpha. A reszta Evansów żałośnie nie przeszła ceremonii.

Agnes uśmiechnęła się sarkastycznie, a Chris był zaskoczony jej wiedzą o sprawach jego rodziny.

— Wspaniale. – Cassie klepnęła się po nogach i zacisnęła usta. — Rozprawiono się z zabójcą. Ale co z ofiarą?

– Urodziłaś się w dniu urodzin Julii. Jesteś jedyną osobą, która nie uległa i nie ulegnie czarowi „Litriú Claochlaithe". Za rok będziesz mieć dwadzieścia pięć lat, tak jak ona. – Agnes wyliczyła wszystkie punkty, zginając palce. — I na koniec najważniejsza kwestia: jesteś ostatnią z rodu Bishop. Naszą klątwę można złamać jedynie zabijając ostatnią.

— Nawet jeśli przede mną urodzi się jeszcze pięćdziesiąt innych? – zapytała Cassie, a Agnes skinęła głową. — Jakiego rodzaju zaklęcie? Litriú...

— Lit-riú Cla-ochla-ithe – powtarzała Agnes sylaba po sylabie. — Za jego pomocą zmieniamy kolor włosów i oczu.

— Dlaczego Julia to zrobiła? Czy nie rozumiała, że zaszkodzi to tylko jej własnym następczynią? – Cassandra złożyła ręce, wyrażając złość i oburzenie.

— Matthew zadaje sobie to samo pytanie – powiedział nagle Chris.

— Co ty wygadujesz za farmazony? – Kobieta wypowiadała każde słowo z jadowitym uśmiechem. — Czy twój wspaniały Matthew nie zastanawiał się, jak ocalić kobietę, którą rzekomo kochał, a nie patrzeć, jak jest torturowana, dręczona i poniżana? – Zamknęła oczy i wypuściła powietrze, żeby się uspokoić. — Tylko on jest temu winny i gdybym miała wolę i taką siłę, zabiłabym go gołymi rękami! – zawołała Agnes. — Więc możesz mu to powiedzieć!

— Może Julia po prostu to przewidziała? – Cassie nie była pewna swojego założenia, ale dla niej była to jedyna logiczna opcja. W każdym razie chciała usprawiedliwić Julie za to, co zrobiła.

— Po co więc miała go przeklinać? Nie, to niemożliwe – podsumowała kategorycznie starsza pani, ale ta myśl nie raz jej przyszła do głowy.

W rzeczywistości Julia mogła przewidzieć przyszłość. Jednak tak naprawdę, po co przeklinać? A w żadnym zapisie historii Bishop nie było żadnych potwierdzających informacji o darze przodkini. W dodatku taka myśl miała miejsce tylko wtedy, gdy przewidywanie Julii nie było w żaden sposób powiązane z klątwą rzuconą na Matthew, a wręcz na całą rodzinę Evansów.

— Wiesz, żeby usprawiedliwić Matthew, mogę powiedzieć, że naprawdę żałuje tego, co zrobił i wciąż szuka sposobu, aby ocalić nas wszystkich przed przepowiednią. – Chris zacisnął usta i starał się nie skrzywić z bólu, zakładając koszulkę.

— Nie wątpię – mruknęła Agnes. — Twoje słowa są w uszach twojego ojca.

— Daję słowo, że ojciec więcej się do ciebie nie zbliży. – Chris wyprostował się, jakby był żołnierzem, a przed nim stał generał wydający rozkaz na baczność.

— To akurat gwarantuje ci, chłopcze! – Agnes uśmiechnęła się. — Twój tata nie tylko nie podejdzie bliżej, ale już nigdy w życiu nie znajdzie tego sklepu. I ty też, szczeniaku. – Ostatnią część wyszeptała pod nosem, uśmiechając się złośliwie.

— Dlaczego w ogóle przyszedłeś? – przypomniała sobie Cassandra.

— Kiedy uświadomiłem sobie, że mnie oczarowałaś, postanowiłem wrócić i porozmawiać z tobą. – Chris założył kurtkę i włożył maść do wewnętrznej kieszeni, jeszcze raz dziękując im w myślach za ten drobny gest. — To naprawdę pierwszy raz, kiedy przyszedłem dowiedzieć się, czy jesteście z rodu Bishop, czy nie. Jednak nie chcę was skrzywdzić. Chcę tylko znaleźć z wami rozwiązanie.

— Oczywiście.

— Babciu! – Cassandra spojrzała na nią z wyrzutem. — Moim zdaniem on nie kłamie!

— To tylko kwestia czasu.

Chris przewrócił oczami i uśmiechnął się niezauważony przez nich. Wyraźnie odczytał strach Agnes McQueen ukryty za sarkazmem. Było to zrozumiałe: po tym pamiętnym dniu, który miał miejsce pięćset lat temu, Evansowie spuścili cały swój gniew nie tylko na Bishop, ale na wszystkie czarownice. I były one prześladowane przez kilkaset lat.

— Pójdę już... – Chris niezdarnie pstryknął palcami. — Naprawdę przykro mi z powodu mojego ojca.

— Jasne.

Cassandra pozwoliła Chrisowi iść dalej, a ona spojrzała na babcię z niezadowoleniem. Jej myśli były rozdarte na strzępy: nie mogła nie ufać ukochanej osobie, ale ten chłopak nie zrobił nic, co mogłoby podważyć jego słowa. Najwyraźniej będą musiały sobie z tym poradzić. Czy ona tego chce, czy nie.

Dotarli do drzwi wejściowych w całkowitej ciszy. Chris, zatrzymując się w drzwiach, przestępował z nogi na nogę, jakby nie chciał wyjść. Chociaż powinienem. A Cassie nie spieszyła się z otwarciem drzwi, żeby go wypuścić.

— Nie używaj tego głupiego zaklęcia – powiedział cicho Evans i powoli otwierał drzwi. — Rudy kolor bardzo ci pasuje.

Światło słoneczne wpadające przez otwarte drzwi padło na twarz Cassandry i Chris dopiero teraz dostrzegł delikatne piegi na jej nosie.

— Jak mówiła moja babcia, nie poddaję się temu czarowi. – Cassandra wzruszyła ramionami, chowając ręce do tylnych kieszeni dżinsów. Doświadczyła uczucia déjà vu: nieco ponad dwanaście godzin temu stali tak samo. Nawet ramiączko bluzki spadło z tego samego ramienia. — Dziękuję za komplement.

— A więc do zobaczenia?

— Do widzenia.

Cassandra zamknęła drzwi i przekręciła zamek. Zamknęła oczy i poczuła dreszcz przebiegający po plecach. Dlaczego ona tak na niego reaguje? Tak, jest uroczy, tak, uratował ją od kuli, tak, jest do niej podobny, do cholery! Ale on jest... Łowcą...? Choć Cassie nie do końca rozumiała całego problemu i w ogóle nowy świat nie był jej jeszcze w głowie, miała świadomość, że wiedźma i łowca czarownic to związek bardzo wątpliwy.

Zgadzając się z teorią, że była po prostu pod wpływem poprzedniego wieczoru, Cassandra zeszła do piwnicy. Agnes ścieliła łóżko, nerwowo zrywając z niego pościel.

— Teraz nie pozbędziemy się zapachu tego szczeniaka nawet za pomocą wybielacza! – mruknęła pod nosem i rzuciła prześcieradło i koc na stos. — Komukolwiek powiesz, nie uwierzy! Leczyliśmy Evansa! Uch, co za diabelskie sztuczki.

— Dlaczego więc dałaś mu maść leczniczą? – zapytała Cassandra, a babcia wzdrygnęła się.

Agnes uniosła brodę i dumnie odgarnęła kosmyk włosów, co rozśmieszyło Cassie, i kontynuowała sprzątanie, jakby nic się nie stało.

— Ponieważ maść została stworzona specjalnie dla niego. – Parsknęła i wrzuciła pościel do kosza na pranie. — Co dobrego jest w marnowaniu całkiem dobrej maści?

— Zero waste po całości. – wnuczka uśmiechnęła się. — Jak mogłam sama tego nie odgadnąć?

— Swoją drogą nie skończyłyśmy wczoraj inwentaryzacji, moja panno. — Agnes wsunęła krzesło pod stół i rozejrzała się po piwnicy: efekt sprzątania był całkiem zadowalający. — A ponieważ na pewno nikt dzisiaj do nas nie przyjdzie, sugeruję, abyśmy skończyły.

Cassandra skinęła głową.


Chris, mimo że noc nie należała do najprzyjemniejszych, opuścił sklep w dobrym humorze. Był pewien, że kontakt z Bishop został już mniej więcej nawiązany, co oznacza, że łatwiej będzie prowadzić z nimi dalszy dialog. Christopher nie kłamał mówiąc, że przyszedł porozmawiać i zgodzić się na wspólną pracę jeśli można to tak nazwać. W przeciwieństwie do swojego ojca nie uważał każdej wiedźmy za zagrożenie i ogólnie kategorycznie wypowiadał się o pragnieniu Ralpha zabicia każdej Bishop tylko dlatego, że wiedźma kiedyś przeklęła Łowców. Cóż, potomkowie nie powinni ponosić odpowiedzialności za to, co zrobili ich przodkowie! Nie miał jednak pojęcia, jak przełamać klątwę, nie zabijając przy tym wiedźmy. I w dobrym tego słowa znaczeniu warto wyjaśnić, kto jest tu bardziej winien: Bishop czy Evans. Jednak rozwikłanie tej plątaniny będzie trudne i zajmie bardzo dużo czasu...

Od dzieciństwa wbijano mu do głowy, że Julia Bishop jest czystym złem i zasługuje na spalenie. Tylko Chrisowi nie spieszyło się wierzyć w każde słowo: czy Matthew mógł kochać kobietę, która robiła tak złe rzeczy? To nie tak, że Matt milczał lub potwierdzał każde słowo Ralpha... Po prostu on sam wiedział o tych czarownicach same złe rzeczy. Dlatego nie zawracał sobie głowy „edukacją".

Pamiętając, że zostawił motor na sąsiedniej ulicy, Chris odwrócił się i... zmieszany zmarszczył brwi: szedł dosłownie metr od apteki, a przed nim była już zupełnie inna ulica. Inne domy, inne sklepy, inne rabatki... Wszystko było inne! Był nawet zdezorientowany przez minutę: zorientował się, dokąd iść, tylko po znakach drogowych na rogu ulicy.

Motor stał dokładnie tam, gdzie zostawił go Chris. Zakładając czarny kask, żałował, że nie założył ciepłej kurtki motocyklowej: mimo ostrego słońca było całkiem chłodno, a jego kurtki khaki nawet nie można było nazwać kurtką – po prostu zwykła wiatrówka...

Przed powrotem do domu Chris zadzwonił na lokalny komisariat policji, aby upewnić się, że jego ojciec rzeczywiście tam był. Swoją drogą był bardzo zaskoczony: Agnes nie blefowała, a miejscowa policja faktycznie zabrała ojca na noc do aresztu. Nie postawili jednak żadnych zarzutów, wypuszczając Ralpha rano.

Szczerze mówiąc, Chris nie rozumiał, co go bardziej zaskoczyło: fakt, że czarownica nie skłamała, czy to, że nie poszła na całość. Miała podstawy, by rozprawić się z nim, a Ralph przestałby być problemem, przynajmniej na jakiś czas.

Uspokoiwszy się, że jego ojciec został zwolniony, Chris wyjechał do Dublina. Wiatr przyjemnie chłodził lekko odsłoniętą szyję i obojczyk. Pomimo tego, że prawie nie odczuwał bólu, rana nadal czasami szczypała nieprzyjemnie. I w ogóle był zaskoczony, jak swobodnie może poruszać ręką: takim ranom koniecznie towarzyszyło złamanie...

Chris po cichu wszedł do mieszkania i równie cicho przekręcił zamek. Oczywiście wiedział, że ani jego ojciec, ani Matthew nie spoczną spokojnie i beztrosko, wiedząc, że w ten czy inny sposób ma kłopoty. Jednak wciąż miał nadzieję, że śpią. Choćby dlatego, że ojciec był pewnie zmęczony po nocy spędzonej na komisariacie.

— Christopher? – Głos ojca dochodził z kuchni. Oni nie śpią... — Boże, Chris!

Ralph wyleciał z kuchni i rzucił się, by przytulić syna. Chris jęknął ledwo słyszalnie. Odsunął się nieco i zdjął kurtkę. Spod jego koszulki wystawał bandaż. Oczywiście Chris cieszył się na widok ojca, ale gdy tylko usłyszał jego głos, zapragnął ciszy i spokoju.

— Co one ci zrobiły? – Ralph poszedł w ślady syna, a ten usiadł na sofie. — Torturowaly cię? Otruły? Mów do cholery?!

Chris w milczeniu zdjął koszulkę, starając się nie skrzywić z bólu, żeby spojrzeć na ranę.

— Mój Boże... – szepnął Ralph. — Te suki...

— Właściwie to ty strzelałeś, tato. – Chris uniósł brwi i wyjął maść z kieszeni kurtki. — I te kobiety mi pomogły.

— Co to jest? – Rick wyrwał mu słoik z rąk. Otwierając, pociągnął nosem. — Bishop to dały? One?!

— Tak, one. Przestań wrzeszczeć, boli mnie głowa. — Chris odchylił się na sofie, odrzucając głowę do tyłu. — Zachowujesz się jak histeryk...

Matthew, podczas gdy Ralph był rozproszony bezsensowną kłótnią z synem, wziął słoik jasnozielonej maści, bardziej przypominającej turkus. Konsystencją przypominało gęstą śmietanę. Złapał ją palcem i podniósł do nosa. Szałwia, eukaliptus, może jaśmin...  A także wyraźna nuta kamfory...


Matthew ruszył w stronę wyjścia z miasta.  postanowił przyspieszyć: słońce już prawie zaszło za horyzontem, na niebie zbierały się chmury i pachniało świeżością – zapowiadało się na deszcz. Nawiasem mówiąc, Matthew był podekscytowany. Julia potrafiła zainteresować go nie tylko swoją urodą. Próbował znaleźć o niej choć trochę informacji: poza tym, że naprawdę pobierała nauki na południu Europy, nie było nic o Julii Gardner. Jednak jej wschodni akcent wskazywał, że w Ferrand była dopiero niedawno.

Jej dom naprawdę znajdował się na obrzeżach. Wasandorf to duże miasto jak na kolonialne standardy i można tam znaleźć domy, ale rozumiał, dlaczego Julia zdecydowała się mieszkać na obrzeżach: ludzie nie lubili obcych. A obcych było tu jeszcze więcej.

Już na skraju lasu Matthew się zatrzymał. Dom stał tuż za kilkoma niewielkimi nasadzeniami, ale za domem rósł już gęsty las. W oknach paliło się światło. Ona nie śpi. Nie żartowała i czekała na niego. Pewnym krokiem poszedł w stronę domu, po czym zapukał do drzwi...

Julia, słysząc pukanie, wzdrygnęła się: pani Brown zatrzymała ją w kuchni, więc nie miała czasu przygotować się do spotkania w domu. Słoiki, butelki, sterta otwartych książek i kompletny chaos na stole. Swoją drogą nie była pewna, czy Matthew przyjedzie, ale na wszelki wypadek postanowiła rozpocząć przygotowania.

— Chwileczkę! – krzyknęła i przygryzła wargę.

Ogólnie rzecz biorąc, dla Julii Matthew był tajemnicą. Dziś próbowała na niego wpłynąć, ale ta sugestia nie przyniosła skutku. To nie było w jej stylu. Zawsze się sprawdzało. Nawet z łowcami. Może nie postarała się tak bardzo? Julia szybko sprzątnęła ze stołu wszystko, co niepotrzebne, ale słoiczek szałwii wysunął jej się z rąk i stłukł. Przeklinając, szybko wstała i pobiegła do drzwi. Gorączkowo poprawiła fartuch i chwyciła za klamkę.

Matthew słyszał wiele dźwięków za drzwiami: szelest, subtelne przekleństwa nad rozbitą butelką, małe i szybkie kroki. Uśmiechnął się w duchu i natychmiast przybrał poważny wyraz twarzy, gdy zobaczył otwierające się drzwi.

— Więc jednak się zdecydowałeś? – zapytała Julia i uśmiechnęła się.

— W końcu zdecydowałem. – Matthew prawie się roześmiał: zawahała się, nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji – albo opierając rękę o drzwi, a potem drugą o framugę... — Czy praktykujesz uzdrawianie na progu domu?

Julia zmarszczyła brwi w zakłopotaniu i przechyliła głowę. A po chwili zrozumiała sens jego słów i przygryzła wargę z poczuciem winy.

— Och, przepraszam, gdzie moje maniery. – Odsunęła się na bok, aby wpuścić go do środka. — Wejdź.

Mężczyzna wszedł i rozejrzał się. Całkiem przytulnie. Z sufitu zwisały wszędzie wiązki ziół. Niemal na środku pokoju stał duży drewniany stół, a tuż za nim znajdował się kominek. Po bokach kominka znajdowały się półki ze słoikami i książkami. Po prawej stronie znajdowało się kilka szafek, najwyraźniej z przyborami kuchennymi. A po lewej stronie było kilka stopni prowadzących do dużego łóżka. Półprzezroczyste zasłony świetlne zakrywały i oddzielały łóżko od głównego pomieszczenia

— Jakiej pomocy potrzebujesz? – Dziewczyna wyprzedziła go i stanęła przy kominku.

— Leczenia. – Matthew wzruszył ramionami i usiadł na krześle. — Czy zwykłe rany wystarczą dla twojego doświadczenia? Czy są zbyt banalne? – Przechylił głowę i uśmiechnął się.

Gardner zmrużyła oczy: najwyraźniej postanowił zapamiętać jej dzisiejsze słowa.

— Zobaczymy. – Uśmiechnęła się blado, podwijając rękawy sukienki. — A co będziemy leczyć?

Julia skrzyżowała ramiona i uśmiechnęła się sarkastycznie. Jednak uśmiech zniknął z jej twarzy dokładnie w momencie, gdy Matthew zdjął koszulę: siniaki, otarcia, rany – na jego ciele prawie nie było przestrzeni życiowej. Nie spodziewała się, że będzie tak dużo pracy. Jednak pytania o to, gdzie tak szybko ucierpiał, zeszły na dalszy plan. Dziewczyna nie od razu zorientowała się, że patrzy na niego oceniająco. Przez chwilę jego ramiona i klatka piersiowa wydawały się szersze, a ramiona większe.

Julia przełknęła i odwróciła się, udając, że przeszukuje półki w poszukiwaniu potrzebnych jej ziół i leków. I przeklinała samą siebie. A co było bardziej irytujące – sposób, w jaki bezwstydnie na niego patrzyła, czy fakt, że jej się to podobało – nie rozumiała.

— Czy masz wystarczające umiejętności? – Pytanie mężczyzny sprawiło, że się wzdrygnęła. W głosie słychać było pewność siebie, złośliwość i odrobinę arogancji. Wyraźnie czuł, że panuje nad sytuacją.

— Wystarczające – wychrypiała nienaturalnie Julia i postawiła na stole kilka butelek. — Połóż się. – Popchnęła go w ramię mocniej, niż planowała, tak że położył się na ławce. — Muszę się temu wszystkiemu przyjrzeć.

Matthew posłusznie położył się z rękami za głową. Uzdrowicielka krzątała się po izbie: albo nalewała ciepłej wody, potem szukała świeżych szmat, a potem gdzieś zawieruszył się moździerz i tłuczek...

Jednak po kilku minutach zebrała się w sobie i odpowiedzialnie podeszła do swojej pracy. Po wytarciu tułowia, klatki piersiowej i żeber Julia zdała sobie sprawę, że wszystkie rany, siniaki i otarcia powstały w różnym czasie. Gdzieś otarcie dopiero zaczynało się goić, gdzieś siniak już prawie „wyblakł", a gdzieś były zupełnie świeże rany.

Matthew leżał na ławce i obserwował dziewczynę. Nawiasem mówiąc, był mile zaskoczony: poradziła sobie całkiem nieźle. Jej działania były pewne, jasne i skoordynowane. Nikt nie pomyślał, że wątpi w to, co robi. Był tak pochłonięty myślami o niej, że nie zauważył, że już prawie skończyła z klatką piersiową.

— Usiądź. Proszę. – Julia spojrzała na niego i uśmiechnęła się kącikami ust. — Teraz nałożę maść. Może lekko szczypać.

Matthew skinął głową i usiadł, opierając plecy o stół. A ona wymieszała składniki w misce, mieszając je w jednolitą masę. Niemal natychmiast przyjemny miętowy zapach wypełnił pomieszczenie. Kamfora... zawsze lubił ten zapach.

Julia nabrała na palce trochę maści i nałożyła ją na najświeższą ranę. Mężczyzna wzdrygnął się ledwie zauważalnie: podobnie jak maść, jej palce były zimne. Jednak polubił jej dotyk. Poczuł pewne zawstydzenie. To nie tak, że Matthew nie znał kobiecych rąk, ale teraz z jakiegoś powodu czuł się dobrze, pomimo lekkiego bólu.

A dziewczyna była tak pochłonięta swoją pracą, że zapomniała myśleć o zawstydzeniu. Otarcie za otarciem, rana za raną, siniak za siniakiem... Wszystko było metodycznie leczone i bandażowane.

— Przegapiłam coś? – Julia wstała z kolan i podeszła bliżej, żeby wytrzeć mu czoło. — Wygląda na to, że dzisiaj otrzymałeś kilka ciosów w twarz, wygląda też na to, że zostałeś pobity przez tłum. I to więcej niż raz. I nie tylko dzisiaj. – Spojrzała mu w oczy. — Czy lubisz ratować damy w opałach?

— A jeśli mi się to podoba? – Matthew uniósł brwi i uderzył łokciami o stół, a po chwili syknął: maść dostała się na otwartą przestrzeń rany. Julia uśmiechnęła się, jakby sprawiedliwość stała się faktem. — Takie są skutki treningu.

— Co to za trening... – chwyciła go za podbródek i nałożyła maść na otarcie na czole.

Matthew zdjął łokcie ze stołu i chwycił ławkę: desperacko chciał położyć ręce na jej talii i przyciągnąć ją bliżej siebie. Dlaczego poczuł takie pragnienie, nie rozumiał. A jej skupiona twarz dosłownie przyzywała. Od czasu do czasu przygryzała wargę, wydmuchując jasne pasmo z czoła, jej brwi drżały, a potem przesunęły się w stronę grzbietu nosa, po czym się wyprostowały. Nawet jej policzki, szkarłatne od kominka, sprawiały, że chciał jej dotknąć.

Mimo, że była mała i szczupła, Matthew poczuł w niej taką siłę, że przez chwilę pomyślał, że sama poradziłaby sobie z tymi degeneratami w alejce. I emanowała taką pewnością siebie, że przyćmiła wszystkie dziewczyny w mieście. A swoją drogą Wesandorf mógł pochwalić się mnóstwem pięknych dziewcząt.

— Jaki zatem trening? – powtórzyła pytanie, kończąc już leczenie jego dłoni.

— Szkoliłem nowych rekrutów. – Matthew skrzywił się lekko z powodu ledwo zauważalnego pieczenia w kostkach. — Całkowicie zielonych i niekompetentnych.

— Służysz w straży? – Julia zawiązała ostatni węzeł bandaża na dłoni i ruszyła w prawo w stronę stołu.

— Mój ojciec jest szefem straży. Służę pod nim.

Serce opadło jej na nogi. Czarownicy wydawało się, że w ogóle przestało bić. To niemożliwe... Kubek z resztkami maści omal nie wypadł jej z rąk.

— Se... Sebastian Evans jest twoim ojcem?


— ...Nie pojadę do szpitala! – wykrzyknął Chris i zerwał się z kanapy. — Jak sobie to wyobrażasz? Cześć! Sprawdźcie mnie! Zostałem postrzelony przez własnego ojca w aptece z czarownicami, które chciał zabić, ale chybił? Wyjaśnij mi?!

— Musisz sprawdzić, czym cię nafaszerowały – zawołał Ralph.

— Niczym go nie nafaszerowały – odpowiedział ze znużeniem Matthew. — To jest zwykła maść lecznicza. Oznacza to, że resztę wykorzystano w ramach kuracji.

— Jeśli to cię uspokoi, pójdę do Dillona.

— Co!? Do tego zdrajcy?! – Ralph wpadł w jeszcze większą wściekłość.

Czy warto mówić o nadmiernej kategoryczności Ralpha? Niestety nie widział innych odcieni i kolorów niż czerń i biel. Czarownica? Znaczy trzeba ją zabić. Łowca, który wyrzekł się swojego przeznaczenia? To oznacza, że jest zdrajcą... za takiego uważał także swojego siostrzeńca. Pomimo tego, że Dillon, podobnie jak reszta Evansów w ostatnich pokoleniach, nie potrafił unieść miecza prawdy i nie był prawdziwym łowcą, Ralph był przekonany, że ma „obowiązek pozostania na łonie rodziny". Tylko Dillon zdecydował inaczej: zmienił nazwisko, kilka lat temu przeprowadził się do Dublina i obecnie odbywał rezydenturę na chirurgii w jednym ze stołecznych szpitali publicznych.

— Ale...

— Jakie jest to „ale", Ralph? — Matthew przewrócił oczami i usiadł na krześle. — Ale to czarownice? Ale one są Bishop? Co? Jaki jest sens najpierw pomagać, a potem szkodzić? Nawet jeśli Chris był w jakiś sposób pod wpływem czarów, szpital mu nie pomoże. Sam wiesz o tym bardzo dobrze. Tak i nie ma na nim żadnych uroków. To oczywiste.

— Jeśli nie pobiegł za czarownicami z toporem na przewadze, to nie znaczy, że jest zdrajcą, ojcze. – Chris zamknął oczy i dotknął palcami czoła. — Prześpimy się i porozmawiamy spokojnie później? Bez zbędnych emocji. – Spojrzał na ojca i uniósł brwi.

— Popieram. – Matthew skinął głową i poszedł do kuchni.


Późnym wieczorem Cassandra i Agnes zakończyły swoje sprawy w aptece. Każdy słoik stał na swoim miejscu, każdy gram ziół i innych towarów był liczony i zapisywany w dzienniku. Nawiasem mówiąc, to pomogło jej odwrócić uwagę, a Agnes była bardziej zajęta pytaniami o sklep: czego brakowało, co już się skończyło, gdzie to wszystko można dostać i ile będzie kosztować dostawa.

Podczas gdy Agnes była zajęta robieniem listy do zamówienia, Cassandra poszła do restauracji za rogiem i zamówiła coś do jedzenia. Zanim zdążyła wejść, uderzył ją ogromny strumień zapachów: unosił się zapach smażonych ziemniaków, grzybów, krewetek i mięsa... I wtedy przypomniała sobie, że nie jadła od wczorajszego lunchu. Jej brzuch zaburczał zdradziecko. Chciała zjeść i kupić wszystko na raz...

— Babciu, jestem z powrotem! – odpowiedziała dziewczyna, wchodząc do sklepu tylnym wejściem. — Chodźmy szybko zjeść!

Podczas gdy Cassie układała pudełka z jedzeniem, Agnes parzyła zieloną herbatę. Jadły w milczeniu. W ciągu dnia obje były tak wyczerpane, że nie miały nawet siły rozmawiać o jakichś codziennych i zwyczajnych sprawach. A jakie tematy będą teraz „codzienne" i „zwykłe"...? Inwentaryzację przeprowadziły też niemal po cichu.

— Jak się czujesz? – zapytała cicho starsza pani McQueen, kończąc swój makaron.

— Jest OK – Cassandra odpowiedziała z wahaniem.

Naprawdę czuła się dobrze. Coś się po prostu zmieniło w środku. Zaczęła słyszeć miarowe bicie serca. Zaczęła słyszeć krew przepływającą w naczyniach. Stała się bardziej skoncentrowana... Dziewczyna poczuła, jak coś ciepłego rozprzestrzenia się w jej wnętrzu. I wcale nie było to uczucie, jakiego doświadczyła wczoraj: dzisiaj było to pokrewne poczuciu ochrony. Wydawało się, że ta moc będzie chronić i kryć przy najmniejszym niebezpieczeństwie.

— Naprawdę, wszystko jest w porządku. – Cassandra uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu babci. — Po prostu teraz wszystko wydaje się... ostrzejsze czy coś.

— To dobrze. – Starsza pani McQueen odwzajemniła uśmiech i uspokoiła swój wewnętrzny niepokój. — Czujesz się jak w niewidzialnej kopule.

Cassandra skinęła głową.

— Dlaczego powiedziałaś, że Matthew zdradził Julie, skoro byli już wrogami?

— Ponieważ zakochała się w nim i porzuciła wszystko dla tej relacji. – Agnes pokręciła głową z rozczarowaniem i wstała, żeby zebrać plastikowe naczynia. — Pokażę ci coś.

Wyrzuciła naczynia do kosza na śmieci i gestem zaprosiła wnuczkę do piwnicy. A ta była posłuszna i poszła za nią. Agnes zeszła po schodach i skręciła pod nimi w prawo. Cassandra wypuściła powietrze ze zdziwienia: okazuje się, że pod schodami są drzwi. I dlaczego nigdy ich nie widziała?

Zanim starsza pani zdążyła wejść, zapaliły się świece w kandelabrach na ścianach. Cassandra nawet wzdrygnęła się – to było takie nieoczekiwane. Pokój był dość mały i niski. Dziewczyna pochyliła się i weszła, głową prawie dotykając sufitu. Oprócz dużego owalnego lustra podłogowego pokrytego grubą tkaniną w pomieszczeniu nie było nic więcej. Agnes ściągnęła materiał, a kurz natychmiast poleciał w różnych kierunkach. Cassie kichnęła.

— Co to jest?

— Pojazd opancerzony z siłami specjalnymi! – zażartowała Agnes.

— Widzę, że to jest lustro. – Cassandra westchnęła głośno i przewróciła oczami. — Ale ukrywanie go tutaj jest oczywiście niezwykłe.

— To jest Zwierciadło Przeszłości – starsza pani złagodziła ton i podeszła bliżej niego. — Możesz go użyć, aby zobaczyć dowolne wydarzenie.

— Chcesz mi pokazać jakieś wydarzenie związane z Julią?

— Dokładnie. – Agnes założyła wystające kosmyki włosów za ucho. — Teraz przemienie się ponownie. – Wzięła głęboki oddech i podeszła bliżej lustra.

Cassandra skinęła głową i poszła w stronę wyjścia. Nie żeby w ogóle było tam miejsce... Patrzyła, jak babcia znów się zmienia, i sama pomyślała, że nie może się doczekać, aż zrobi to samo. Oczywiście widok samej siebie w takim stanie był przerażający... Cassandra zawsze uważała się za dość ładną i atrakcyjną dziewczynę, a kolor jej włosów i oczu był ogólnie jej cechą charakterystyczną i dumą. Nie chodziło więc o to, że jej prawdziwy wygląd budził odrazę, po prostu uroda i „esencja wiedźmy" w żaden sposób do siebie nie pasowały. Ciekawości było jednak więcej.

Mar a leanann oíche an lae, beidh an fhírinne ag titim i mo mbraighdeanas. Nuair a leanann an oíche, ba cheart go gcabhródh scáthán freisin. – Agnes szepnęła, a po lustrze przeszły zmarszczki.

Cassandra mimowolnie zrobiła krok do przodu. Zmarszczki były tak realistyczne, jakby lustro zamieniło się w gęstą ciecz. Agnes przesunęła dłonią po lustrze, gdy zmarszczki się nasiliły. Czubki jej palców wypadły przez lustro. Cassandra ledwo powstrzymał westchnienie zaskoczenia.

— Pokaż Julie Bishop przy źródle Waterford dwudziestego ósmego lipca, tysiąc pięćset dwudziestego pierwszego roku. – I znowu machnęła ręką.

Cassandra spojrzała na babcię zmieszana. Waterford? Pojechały tam wczoraj! Więc okazuje się...

Nie zdążyła dokończyć tej myśli, gdy oślepiło ją jasne światło lustra i znalazły się w jakimś ciemnym pokoju bez okien. Cassandra rozejrzała się i już zrobiła krok, gdy Agnes chwyciła ją za rękę i wskazała palcem, żeby milczała.

Po chwili do sali zaczęły wchodzić kobiety: młode dziewczyny, starsze kobiety, były nawet dwie kobiety z siwymi włosami, choć nie wyglądały na aż tak stare. Niemal natychmiast na wszystkich ścianach zapaliły się świece. Cassie przycisnęła się i oparła plecy o róg.

— Nie bój się – szepnęła Agnes. — Jesteśmy tu tylko obserwatorkami. Nikt z nich nas nie zobaczy.

Cassandra poczuła nieprzyjemny dreszcz. Jej żołądek się zacisnął, a kręgosłup wyprostował jak struna. Mogła z łatwością nazwać coś takiego zimnym, przypominającym śmierć. Mimo że babcia trzymała ją za rękę, w środku odczuwała zwierzęcy strach, graniczący z paniką, ale jednocześnie pewne drżenie. Ten rodzaj drżenia, jaki odczuwasz przed spotkaniem ze swoim idolem...

Rozległo się echo stukania obcasów, a po kilku sekundach weszła kobieta. Jej rude, kręcone włosy spływały po plecach i podskakiwały przy każdym kroku. Nie szła ani szybko, ani wolno. Cassandra uważała, że tylko królowe potrafią tak chodzić. I naprawdę ona chodziła jak królowa: każdy krok był wyraźny i pewny, z podniesioną głową i władczym spojrzeniem... Kobiety wokół odsunęły się na bok i pochyliły głowy, dygnąwszy.

— Raport. – Głos rozniósł się echem po pomieszczeniu. Głos cuchnął stalą, spokojem i mocą...

— Jak się okazuje – zaczęła kobieta po prawej stronie — Camilla jest teraz z Evansem w Weterford.

— To jedna z Ofiarnych – szepnęła Agnes. — Czasem pełnią rolę zwiadowców.

— A ta – powiedziała tym samym szeptem Cassie i wskazała palcem na tą, przed którą się kłaniali – Najwyższa? Czy ona jest Pierwsza?

— Tak. Lynne. Jedna z najwybitniejszych. Najwyższa w całej historii sabatu. Słuchaj.

Agnes wskazała dłonią na tłum, a Cassandra odwróciła się do nich.

— ...nie zrobiła nic, co pozwoliłoby Sebastianowi dokonać na niej egzekucji.

— Sebastian... – Lynne splunęła z pogardą. — Stary głupiec! Trzeba uratować Camille z rąk tych barbarzyńców. Yvonne – zwróciła się do Ofiary – czy mają jeszcze Mortem?

— Ani grama, proszę pani. – Yvonne uśmiechnęła się triumfalnie. — Camille spaliła całe pole, zanim została złapana.

— Jak ją wtedy złapano?

— Camille czuła, że spalenie pola nie wystarczy. – Yvonne westchnęła i opuściła głowę. — Zdecydowała, że konieczne jest zniszczenie zapasów znajdujących się na zamku. To tam zatrzymali ją strażnicy.

— Nie dziwię się... –  Lynne ze złością dotknęła grzbietu nosa. — Zemsta osobista zawsze zaćmiewa ci oczy i nie pozwala myśleć z chłodną głową. Chciałaś pomścić swoją córkę? Uzyskałaś wynik.

Przez chwilę każdej wydawało się, że Najwyższa zdecydowała się odwołać swój rozkaz – uwolnić członka ich sabatu – ale były to jedynie lamenty, które nie niosły za sobą decyzji ani konsekwencji.

— Julio – Lynne machnęła ręką. — Chodź.

Julia wyłoniła się z tłumu, stanęła naprzeciw niej i pochyliła głowę.

Cassandra odwróciła głowę do babci, która skinęła głową na nieme pytanie.

— Piękna. Bardzo piękna kobieta – mruknęła Cassie.

— Udasz się do wioski Waterford. – Lynne stanęła przed nią. — Twoim zadaniem jest dołączyć do ich społeczności i pomóc Camille w ucieczce. Jestem pewna, że moc będzie z tobą, córko. – Złapała ją za ramiona i lekko ścisnęła. Ledwie zauważalny uśmiech pojawił się na jej ustach.

— Tak, pani. – Julia ponownie skłoniła głowę i usiadła lekko.

— Sebastian chce wojny? Będzie miał wojnę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro