Rozdział 1 - Ostatni łowca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dziewczyna siedziała przy ladzie i leniwie przeglądała księgę z przepisami na wywary, z nudów opierała głowę na pięści. Dzień pracy w sklepie dobiegał końca, ale dziś ani jeden klient nie zajrzał do „apteki Babci Agnes". Jeśli w ciągu dnia sklep nie wyróżniał się niczym od podobnych sklepów w dalszej części ulicy, to wieczorem przyćmione światło lampy stołowej na końcu lady dodawał pomieszczeniu tajemniczości i odrobiny mistycyzmu. Prawie wszystko było wykonane z drewna dębowego i czerwieni: stojaki na słoiczki z ziołami i przyprawami, lada pokryta ciemnozielonym suknem, a nawet drzwi pomalowane na kolor bordowy.

— Babciu! – krzyknęła. — Zamkniemy dzisiaj wcześniej? I tak nikt nie przyjdzie, a my musimy wciąż przeliczyć towar przed północą!

— A co jeśli ktoś będzie potrzebował naszej pomocy? – Staruszka wyszła do pokoju socjalnego, szeleszcząc paciorkami w zasłonach. — Cassandro, kiedy zrozumiesz, że ludzie nas potrzebują? Sklep Agnes McQueen jest zawsze otwarty dla potrzebujących!

Zdjęła fartuch, poprawiła brzeg swojej długiej, luźnej, kolorowej sukienki i podeszła do lady. Agnes spojrzała na Cassie: była prawie o głowę niższa od swojej wnuczki.

— Bab... – Cassie mlasknęła językiem. – Kiedy zrozumiesz, że nie mamy XV wieku i ludzie gdy potrzebują pomocy wzywają pogotowie? Wątpię, czy mandragora pomoże każdemu z tachykardią.

— Mandragora wcale nie jest na tachykardię, kochanie. – Agnes pociągnęła wnuczkę za zadarty nos i schowała kosmyk jej rudych włosów. — Pomaga kobietom zajść w ciążę! I absolutnie nie należy się pomylić: tylko korzenie madragory...

Cassie uśmiechnęła się i posadziła babcię na krześle, żeby zaczesała jej włosy. Ich osobistym rytuałem było zaplatanie sobie nawzajem włosów przed dokonaniem inwentaryzacji. Agnes przekazała wnuczce przepis na wywar na poczęcie, podając wszystkie składniki według gramów. Cassandra zmagała się z niesfornymi kręconymi włosami, układając na przemian szare i jasne pasma w kłos. Przewróciła oczami i powtórzyła słowa babci, cicho poruszając ustami.

— Nie waż się mnie przedrzeźniać, moja droga! Któregoś dnia będziesz musiała zrobić to sama! Nie będę żyć wiecznie, a apteka musi prosperować!

Cassie związała jej włosy gumką i zamieniła się z nią miejscami. Agnes nadal zrzędziła, mówiąc jej, jak ważne jest to, co robią.

— Pomimo współczesnej medycyny, te środki są zdecydowanie skuteczne! Nic dziwnego, że służą one już od kilkuset lat! – Agnes mocno pociągnęła jej czerwone pasma. Dziewczyna prychnęła, marszcząc nos. — Przepraszam, Cassie, a jednak powinnaś zacząć się tego wszystkiego uczyć. Z pokolenia na pokolenie nasza rodzina zajmowała się uzdrawianiem. I musisz to kontynuować, to nasze dziedzictwo.

Cassie zdecydowała, że powinna taktownie zachować milczenie. Za każdym razem, gdy babcia poruszała temat kontynuowania swojej działalności, szybko ucinała dialog. Dziewczyna uparcie nie wierzyła, że to działa. I ogólnie uważała wróżenie na kartach i wszelkiego rodzaju „czarownicze rzeczy" w postaci zaklęć miłosnych, klap i wszystkiego innego, co robiła w drugim pokoju, za czystą psychologię.

Być może gdzieś tam jest magia i czary, ale oczywiście nie w sklepie zielarskim Agnes McQueen. A jednak dla Cassie pozostawało tajemnicą, dlaczego ludzie dość często przychodzą do jej babci specjalnie po część dotyczącą „czarów".

Skończywszy warkocz w stylu kłosa, Agnes cicho poklepała ją po ramieniu, dając jasno do zrozumienia, że czas zabrać się do pracy. Zaczęły od pierwszej półki przy wejściu. Cassie poszła za babcią z grubym notesem w twardej oprawie i przy każdej półce zapisywała, ile jeszcze zostało, podczas gdy starsza pani ważyła każdy słoiczek z zawartością i dyktowała liczby z tak ważną miną, jakby tu i teraz rozstrzygały się sprawy państwowe.

Nie minęło nawet pół godziny, zanim usłyszały dzwonek oznaczający, że ktoś przybył. Cassie westchnęła i podeszła do kontuaru. Miała nadzieję, że dzisiejszy dzień przejdzie do historii: nie było bowiem dnia, aby sklep został zamknięty bez ani jednego klienta.

— Dobry wieczór! Czym mogę służyć? – Cassie uśmiechnęła się szeroko, przez co w jej policzkach pojawiły się ledwo zauważalne dołeczki.

— Cześć! – Szeroki w ramionach facet odwzajemnił uśmiech, rozglądając się z zainteresowaniem po pomieszczeniu. — Potrzebuję Witch Mortem i mielonego kwiatu jaśminu.

Cassie skinęła głową i odwróciła się do regału sięgającego do ściany. Zręcznie wspięła się na drabinę i oczami zaczęła szukać niezbędnych składników.

— Jak nie mylisz się w tak ogromnej liczbie proszków i nasion? – Facet postukał palcami w blat.

— Z biegiem czasu można się do wszystkiego przyzwyczaić. – Cassie zeszła na dół i uśmiechnęła się krótko. Założyła kosmyk kręconych włosów za ucho. — Ile? – zapytała, patrząc na klienta. Zmarszczył brwi w zakłopotaniu, jakby nie rozumiał, czego się od niego wymaga. — Ile gramów potrzebujesz?

— Och, przepraszam... – Facet uśmiechnął się i lekko uderzył dłonią w czoło. — Dwieście gramów, proszę.

— Tyle? – Cassie położyła na wadze torbę. — Nie potrzebujesz wiele, Mortem.

— Wystarczy – odpowiedział sucho i trochę niegrzecznie. — Przepraszam. – Facet zmierzwił brązowe włosy z tyłu głowy, zagryzając wargę z poczuciem winy. — Mam już rezerwę. Podróżuję po Stanach. Właśnie wróciłem z Miami.

— Skoro tak mówisz. – Cassie spuściła wzrok na wagę i uniosła brwi. Nie rozumiała, dlaczego kłamał: kolor jego twarzy i dłoni wskazywał, że na pewno nie był na Florydzie w ciągu ostatnich kilku tygodni. Jednak ją to nie obchodziło. I teraz w kasie pojawi się niezła sumka, więc niech mówi, co chce. Cassie czuła na sobie palący wzrok kupującego.

— Radziłabym ci nie gapić się w ten sposób na dziewczyny. – Uśmiechnęła się i spojrzała na niego przez chwilę. — W przeciwnym razie możesz zostać uznany za psychola. – Cassie oparła dłonie na blacie. — Aby zasygnalizować Twoje pytanie, powiem, że tak, moje oczy przyciągają uwagę innych ludzi. Ale to jest zwykła heterochromia. W XXI wieku czas przestać tak reagować. – Wyciągnęła dwie papierowe torby. 

Nieznajomy wziął papier i dotknął jej palców.  Nadal trzymała torby, żeby zwrócić jego uwagę. 

— Nawet ja wiem, że są piękne. – Cassandra zacisnęła usta i uniosła brwi.

— Przepraszam. – Facet zaśmiał się cicho i delikatnie wyciągnął torbę z jej ręki. — A jednak... Twoje oczy są naprawdę bardzo piękne.

— To będzie czterysta dolarów. – Pokiwała głową z wdzięcznością za komplement.

— Ile?! – zakrztusił się.

— Ostrzegałam cię. Witch Mortem to kosztowna przyjemność.

Kupujący zaśmiał się i wyjął portfel. Po zapłaceniu za zakupy facet uśmiechnął się krótko i poszedł do wyjścia. Nie przeszedł nawet kilku kroków, zanim się zatrzymał. Wyraźnie chciał zapytać o coś innego. Cassie widziała, że się waha, więc postanowiła go popchnąć:

— Czy mogę jeszcze ci w czymś pomóc? – Uśmiechnęła się tym samym, wypolerowanym uśmiechem, którym obdarzała wszystkich klientów.

— Nie. – Facet potrząsnął głową. — To znaczy, tak... – Warknął cicho i podszedł do kontuaru. — Mówią, że nie sprzedaje się tu tylko ziół – szepnął nieznajomy.

Jego ton był tak konspiracyjny, że Cassandra musiała powstrzymać się od śmiechu. Wyraźnie nie wierzył w „sztuczki czarodziejskie", ale nie mogła zrozumieć, dlaczego go to zainteresowało. W każdym razie wydawało jej się, że właśnie o to mu chodziło.

— Naprawdę? – Cassandra z zainteresowaniem oparła się o ladę. — A jak myślisz, co tu robimy?

— Magia, czary, rytuały... – nieznajomy próbował ukryć niezręczne spojrzenie pod arogancją i niemal otwartym sceptycyzmem. — Polecono mi cię. – Podszedł do kontuaru, obniżając się na ten sam poziom, co twarz Cassie. — I wyprzedzając twoje pytanie, powiem, że nie zdradzę mojego źródła informacji. – Facet uniósł brwi i uśmiechnął się kącikami ust, wyraźnie naśladując Cassie. Jego oczy życzliwie błyszczały psotnie. — Można na przykład skontaktować się ze zmarłym?

— Przepraszamy, ale na tamtym świecie nie ma dobrego połączenia mobilnego. – Wstała od kontuaru i podeszła do drzwi, aby wyjść do pokoju socjalnego. Coś ją zdezorientowało w sprawie kupującego. Wygląda na współczesnego faceta, ale o to prosi. Dziwny. — Jeśli masz wszystko, to...

— Czekaj! – Udało mu się złapać ją za rękę. — Proszę... Już nie wiem co mam robić. Mój wujek zaginął i... ale policja umywa ręce, odrzucając głupie argumenty.

Cassie spojrzała mu w oczy i próbowała zrozumieć, czego ten facet chce i po co mu to wszystko. Najwyraźniej nie wyglądał na kogoś, kto wierzył w czary i wróżenie z kart. A potem zwróciła wzrok na babcię: poprawiła okulary i przerzuciła arkusz w dzienniku księgowym. Jeśli Agnes dowie się, że Cassie odesłała klienta, na pewno będzie miała kłopoty.

— Dobra. – Wyszła zza kontuaru. — Tylko, że nie przychodzisz do mnie, ale do niej. – Cassandra wskazała palcem na babcię. — Moja wiedza i wiara w wróżenie na fusach kawy są zerowe. Babciu!

Cassandra podeszła do niej. Wyjaśniając, czego chce mężczyzna, zerknęła na niego. Agnes opuściła okulary i uśmiechnęła się sarkastycznie, zwracając się do wnuczki. Szare oczy błyszczały triumfalnie.

— Widzisz... – podała notatnik, wpychając go w pierś Cassandry. — Ktoś jednak potrzebuje naszej pomocy!

Agnes wyzywająco odrzuciła warkocz i zwycięskim krokiem ruszyła w stronę faceta. Cassandra zaśmiała się cicho i poszła za nią. Lecz zanim starsza pani zdążyła do niego podejść, poczuła, że nieznajomy cuchnie niebezpieczeństwem. Tak i to dziwne: młody chłopak interesuje się czarami? Zwykle odwiedzały ją albo kobiety w średnim wieku, które chciały skontaktować się ze zmarłymi krewnymi lub zwrócić mężów, albo bardzo młode dziewczyny, które chciały przepowiedzieć swój los w sprawie miłości lub rzucić zaklęcie. Jeśli do apteki przychodzili mężczyźni, nie mieli mniej niż pięćdziesiąt lat, i zazwyczaj chcieli „poprawić" swoje zdrowie.

Patrząc z niepokojem na wnuczkę, Agnes uśmiechnęła się krótko i zaprosiła gościa do innego pokoju: w pokoju obok, za grzechotającymi paciorkami zasłonami, prowadziła sesje z gośćmi. To nie tak, że robiła to bardzo często, było to po prostu wygodniejsze: tworzyło atmosferę tajemniczości i mistycyzmu. I przyjmowała tylko tych, którzy przyszli po czary wyłącznie z polecenia. Dlatego ustawienie w głównym pomieszczeniu okrągłego stołu z ciemnozielonym aksamitnym obrusem i czarnymi świecami byłoby niewłaściwe.

Chłopak przeszedł obok, pochylając się w przejściu. Agnes nawet myślała, że wszedł bokiem, miał takie szerokie ramiona. Coraz mniej lubiła nieznajomego. Nawet przez materiał grubej kurtki khaki mogła zrozumieć, że ten facet był bardzo silny i napompowany, jakby spędzał wolny czas na siłowni. Jego nienaturalnie prosta postawa świadczyła o wojskowej dyscyplinie, lecz ona nie wyczuła od niego, że był żołnierzem.

— Usiądź – wychrypiała staruszka. Zawsze zachowywała się pewnie, a nawet nieco arogancko przed klientami, aby pokazać, kto jest tu panią sytuacji. Jednak teraz ten nieznajomy ją denerwował. Odchrząknęła i zacisnęła usta. — Usiądź proszę. Co cię do mnie sprowadza?

Agnes tasowała karty tarota, wpatrując się w oczy nieznajomego, próbując zrozumieć, dlaczego tak ją przeraził. Oczy, prawie tego samego koloru co kurtka, były lekko przymknięte z powodu długich rzęs. A silna twarz i kwadratowy podbródek potęgowały efekt strachu i nerwowości.

— Chcę wiedzieć coś o właścicielu tej rzeczy. – Nieznajomy położył skórzaną bransoletkę i spojrzał na nią wyzywająco.

Agnes rozpoznała to spojrzenie: zwykle jest to spojrzenie tych, którzy jako pierwsi domagają się dowodu na „czarownicze" zdolności. Zamknęła oczy i ciężko westchnęła. Stanąwszy na gardle własnej dumy, staruszka otworzyła oczy i uśmiechnęła się słodko.

— Zanim zaczniemy, muszę zapisać twoje imię i nazwisko oraz imię osoby, która ci mnie poleciła.  – Wyjęła notatnik z szuflady biurka.

— Dlaczego jest to konieczne? – Nieznajomy napiął się.

— Baza klientów. Nie martw się, nie będzie żadnych rozmów reklamowych – obiecała z lekką kpiną.

— Skoro jesteś czarownicą, spróbuj tam szczęścia, a sama dowiesz się, jak mam na imię i poznasz imię tego, który cię polecił. – Facet uśmiechnął się szeroko i odchylił się na krześle.

— Posłuchaj. – Agnes odłożyła karty i oparła się całym ciężarem o stół. Pomimo strachu, który czuła, złość i duma z jej pracy zwyciężyły. — Nie pracuję w ten sposób. Jeśli chcesz zobaczyć show, musisz udać się na przedstawienie do Copperfielda. A teraz proszę cię o opuszczenie mojego sklepu. – Wstała i wskazała palcem w stronę wyjścia. — Życzę ci wszystkiego dobrego!

— OK, OK! – Podniósł ręce do góry. — Przepraszam. Mam na imię Christopher.  Christopher Cross. Nie przyszedłem tu z polecenia. Usłyszałem rozmowę dwóch młodych dziewcząt w barze. I naprawdę muszę wiedzieć, co dolega temu człowiekowi. Gdzie on jest, co się z nim dzieje, czy on żyje?

Chris przypomniał sobie polecenie ojca: nie mówić wiedźmie o swoim prawdziwym nazwisku. Po pierwsze, nie powinna rozumieć, kim on jest. Przynajmniej od razu. Jeśli to ta właściwa wiedźma, spróbuje go natychmiast zabić. A po drugie, nawet jeśli się pomylili i nie jest to Bishop, wiedźma zawsze może odprawić swoje czarnomagiczne rytuały na tym imieniu.

— Masz jego zdjęcie? – Agnes spojrzała na bransoletkę, ale podświadomie bała się jej dotknąć.

Nie lubiła czuć się jak osaczone zwierzę. Jednak przezwyciężenie niepokoju i strachu było o wiele ważniejsze. A staruszka nie była przyzwyczajona do okazywania, że się czegoś lub kogoś boi. Wyciągnęła szyję, podniosła bransoletkę i położyła ją przed sobą.

— Nie mam zdjęć.

— Więc zaczynajmy. – Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, przygotowując się do pracy.

Cassandra podeszła bliżej do zasłony i wyjrzała przez nią. Choć nie wierzyła w magów i czarowników, twórczość babci zawsze ją fascynowała. Być może dlatego nigdy nie zagłębiła się w rzemiosło Agnes: gdyby poznała sekret tej sztuczki, straciłaby całe zainteresowanie. Była jednak przekonana, że to tylko podstęp.

Staruszka jak zwykle sięgnęła po lustro, ziemię grobową i kilka czarnych świec i położyła wszystko na czarnym, grubym płótnie. Rozsypała ziemię w formie pierścienia na lustrze, umieściła jedną świecę za pierścieniem i zapaliła ją. Wzięła bransoletkę do rąk, zamknęła oczy i zaczęła powoli się nią bawić.

Kobieta przyzwyczajała się do tego przedmiotu, poznawała go: widoczne były otarcia, które wyraźnie wskazywały na częste używanie. Ta bransoletka zawsze była na czyjejś dłoni. Ale jedno otarcie wydawało się dziwne: było bardziej zauważalne niż pozostałe. Otwierając oczy, Agnes zobaczyła, że to właśnie w tym miejscu specjalnie przeszlifowali, jakby chcieli ukryć coś przed wzrokiem ciekawskich. Decydując, że nie otrzyma odpowiedzi w tej sprawie, uniosła brwi i umieściła bransoletkę na środku lustra.

Éist le mo ghlao. Tar chuig mo ghlao! Taispeáin dom cá bhfuil tú i bhfolach. Taispeáin dom an bealach chuig do mháistir. – szepnęła Agnes i potrząsając butelką z płynem, przyłożyła mokre palce do nosa.

Chris skrzywił się: do jego nosa uderzył cierpki zapach tytoniu i lawendy. Dziwna kombinacja. Przyglądał się uważnie wiedźmie, próbując zrozumieć, co mówi, lecz ona poruszała ustami niemal bezgłośnie. Agnes otworzyła torebkę i wyjęła jednorazową igłę, taką, jakiej używa się do wstrzykiwania insuliny. Skończywszy mówić, ukłuła się w palec i rozmazała krew w trójkącie wokół bransoletki.

— Spójrz na ogień. – Kobieta zapaliła drugą świecę i umieściła ją przed twarzą klienta. — Postaraj się nie odwracać wzroku i po prostu patrz na płomień.

Chris skoncentrował się i patrzył. Agnes położyła dłoń na bransoletce i spojrzała na chłopaka przez płomienie. Na początku widziała tylko tęczówkę koloru bagien, a potem obraz Christophera się zamazał... Zobaczyła przed sobą mglistą sylwetkę mężczyzny. Jego ciemne włosy były ściągnięte do połowy w kucyk. Trzymał w dłoniach ostrze przypominające miecz.

Taispeáin dom cad atá i bhfolach! – Agnes powiedziała sobie.

Patrzyła na ostry język płomienia, próbując uchwycić sylwetkę właściciela. Brwi pani McQueen zmarszczyły się w zakłopotaniu: wydawało jej się, że widzi wypalone imię Stanley po wewnętrznej stronie bransoletki, ale w głowie widziała wyraźną literę M. Zagryzła wargę i zadała sobie pytanie:

Kim jesteś Stanley? Taispeáin duit féin!  – Ale gdy tylko zadała to pytanie, świeca natychmiast zgasła.

— Dlaczego się nie udało? – Chris wydawał się wyjść z transu, rozglądając się tylko oczami.

— Szukałam właściciela wśród żywych, ale niestety – skłamała Agnes. — Stanley na pewno nie żyje.

Świeca zgasła zaraz po zadaniu pytania, a to oznacza tylko jedno – jego imię nie jest prawdziwe. Zanurzyła wiązkę ziół w płynie tytoniowo-lawendowym i zapaliła ją, szepcząc zaklęcie. Agnes zaczynała się złościć. Znów jest testowana! I dlaczego on tu przyszedł? Już miała przerwać połączenie i rzucić mu bransoletkę w twarz za taką zniewagę, ale poczuła coś dziwnego... Obrazy leciały z zawrotną szybkością. Jeden odcinek następował po drugim. Nie mogła się tego chwycić. Staruszka warknęła cicho, otworzyła oczy i wyjmując ostrze, jednym szarpnięciem przejechała nim po nadgarstku. Chris zamknął oczy i skrzywił się. Nie chodziło o to, że bał się widoku krwi, po prostu wyglądało to zbyt przerażająco. Zaciskając pięść, wyciskała jedną dużą kroplę po drugiej. Krew już zachlapała prawie całą bransoletę. Kobieta machnęła zapaloną wiązką ziół przed twarzą i wdychała zapach krwi i olejku eterycznego ze swoich palców. Wreszcie jeden obraz został usunięty z ogólnego nurtu.

Ten sam mężczyzna z włosami związanymi z tyłu głowy walczył z kimś na miecze. Ani za pierwszym razem, ani teraz nie widziała jego twarzy, ale czuła to. Dziwne... Sceneria średniowiecza była tak realistyczna, że Agnes dosłownie czuła tę epokę swoją skórą. Zmarszczyła brwi z niezadowolenia i chwyciła kolejny pojawiający się obraz.

Jakiś dom w gąszczu lasu, coś w rodzaju chaty. Znajomy już Agnes mężczyzna leży na szerokiej drewnianej ławce i obserwuje blondynkę, która kręci się po pomieszczeniu i coś gotuje. Oboje ubrani są w stroje z XVI wieku. Brązowowłosy mężczyzna gwałtownie wstaje z ławki i chwyta dziewczynę za rękę, sadzając ją na swoich kolanach. Łapie ją w talii i przyciąga blisko siebie. Kobieta próbowała uchwycić, co mówią, ale słowa były zbyt niewyraźne. I twarzy blondynki nie było widać. A złe przeczucie już narastało i nie pozostawiało szans na pokonanie go...

McQueen prychnęła. Znowu obraz się skończył, przenosząc ją w nowe miejsce. Jakiś ciemny pokój. Przyćmione światło dwóch pochodni na obu ścianach utrudniało dostrzeżenie twarzy wszystkich obecnych, ale rozpoznała energię mężczyzny o brązowych włosach. Patrzył, jak rudowłosa dziewczyna jest torturowana. Agnes chciała zobaczyć jej twarz, ale nie było jej widać za plecami bijącego ją mężczyzny. Czarownica wyczuła emocje młodego mężczyzny: nienawiść i wstręt do tej dziewczyny. A jednocześnie strach o nią. Patrzenie, jak ją biją, było dla niego potwornie bolesne. Kilkakrotnie próbował zaprzestać tortur. Jednak Agnes czuła coś innego... Dokładnie. Energia. Poczuła energię tej dziewczyny i była ona podobna do energii blondynki.

Chris ze strachem otworzył oczy: wiedźma albo uniosła brwi, albo uniosła je na nasadę nosa, jakby śniła na jawie. Krew spływała jej po ramieniu, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Odwrócił się i spojrzał na Cassandre, która tylko pokręciła głową i dała jasno do zrozumienia, że wszystko jest pod kontrolą.

Agnes zaczęła ciężko oddychać. Coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że widziała to, o czym myślała. A nowy obraz ponownie przykuł jej uwagę... Wyglądał jak chaos. Wszystko wokół płonęło. I pośrodku tego ognia zobaczyła dziewczynę, której twarz wyglądała jak twarz rozkładającego się i zjedzonego przez zwierzęta trupa. Stała pośrodku ognia i śmiała się złowieszczo. I znowu ta energia... Przed nią klęczał mężczyzna, który w poprzedniej wizji pobił rudowłosą kobietę. Znany jej już z poprzednich zdjęć brązowowłosy mężczyzna przebił ją mieczem na wylot. Zwrócił go w swoją stronę i nabił się na to samo ostrze. Dziewczyna lekko pokręciła głową, a jej twarz stała się normalna. Ujawniły się twarze wszystkich uczestników tej sceny.

Dla Agnes już jasny obraz stał się wyraźniejszy niż kiedykolwiek. To ta sama noc, kiedy Matthew Evans zabił Julie Bishop... Tylko kobiety z rodu Bishop mogły pokazać „drugą stronę" swoich twarzy i powrócić do ludzkiej postaci, kiedy tylko chciały. I tej nocy Julia pragnęła, aby wszyscy, łącznie z Evansami, zobaczyli ją prawdziwą i przestraszyli się. Bali się i błagali o litość.  I...

Skazuję cię na życie! Na życie wieczne, Matthew Evans! Skazuję cię na niekończące się męki! Nigdy nie zaznasz spokoju! – Julia podeszła bliżej i szepnęła mu w usta. — Nigdy nie umrzesz, Matthew Evans!

Agnes otworzyła oczy i odsunęła się od bransoletki. Wewnątrz szalał strach. Strach o siebie, o wnuczkę. Czy przepowiednia Julii już zaczęła się spełniać? Czy to ten sam... ostatni Evans? Czy ten szczeniak przyszedł je zabić? Ale skąd wiedział, gdzie one są? To jednak dziwne pytanie. Ile z tych sklepów mogłoby pochwalić się rudowłosą dziewczyną o różnych tęczówkach oczu? Zgadza się, ani jeden... Zaklęcie maskujące nie zadziałało tylko na Cassandre. Każda wiedźma o nazwisku Bishop mogła zmienić kolor swoich oczu i włosów, ale w przypadku Cassie to nie zadziałało. Bez względu na to, jak bardzo Agnes próbowała znaleźć przyczynę, nie znalazła odpowiedzi.

— Czy coś jest nie tak? – Chris był naprawdę zmartwiony. — Źle się czujesz? – Pozwolił sobie dotknąć jej dłonią. — Twoja krew płynie po...

— Nie dotykaj! – Wiedźma brutalnie odrzuciła jego rękę. — Proszę mnie nie dotykać. – Wzięła głęboki oddech i upiła łyk wody. — Przepraszam. Po takich sesjach zawsze potrzeba czasu na regenerację. Zmarli próbują przylgnąć i przez nas włamać się do naszego świata.

I znowu Agnes skłamała. Umiejętnie posługiwała się zaklęciami, do których nie przylgnęła ani jedna martwa dusza. Przybrała rutynowy uśmiech i podeszła do stołu. Powinny go stąd wyprosić tak szybko, jak to możliwe. I jakim cudem przełamał zaklęcie ochronne?

— Tak mi przykro... – Starsza kobieta delikatnie położyła dłoń na ramieniu Christophera. — Twój wujek Stanley nie żyje. Zmarł gdzieś za granicą. Nie czułam dokładnie jak, ale ciężko mi było oddychać. Został uduszony lub utonął. Wyraźnie poczułam czyjeś ręce. A te ręce należały do mężczyzny.

— Skąd wiedziałaś, że ma na imię Stanley?  – Chris był zaskoczony.

Agnes zdała sobie sprawę, że jego zaskoczenie było niczym więcej niż dobrze rozegranym uczuciem.

— Jest napisane na bransoletce. – Uśmiechnęła się i pokazała imię na skórzanym przedmiocie. — Przykro mi, nie mogę już ci pomóc.

— Rozumiem. Dziękuję.

Chris zachichotał: wiedźma powiedziała wszystko, co minęło. Gdyby miała moc, przynajmniej coś by zobaczyła. Ale nie usłyszał ani jednego prawdziwego słowa. Chociaż to dziwne: kobieta zrobiła wszystko tak jasno i profesjonalnie, że nie sposób pomyśleć, że ta słodka starsza pani jest szarlatanką. Sięgnął po bransoletkę, ale Agnes chwyciła go za nadgarstek, uniemożliwiając mu dotknięcie przedmiotu. Chłopak spojrzał na nią niezrozumiale, ale właścicielce apteki nawet nie przyszło do głowy, żeby ją wypuścić. Położyła jego dłoń na blacie stołu, przysuwając bliżej siebie czarną bransoletkę.

— Chcę wyczyścić bransoletkę. – Blondwłosa kobieta uniosła brwi. — Jest na tym moja krew. Wątpię, czy będziesz zadowolony, jeśli jej dotkniesz, wiedząc, że jest poplamiona cudzą krwią.

— Och... Nie ma problemu. Nie noszę tego. – Chris sięgnął ponownie, ale tym razem Agnes chwyciła mocniej.

— Nie! – Staruszka podniosła głos bardziej, niż planowała. — To znaczy... Nie chciałam ci mówić, bo nie chciałam cię przestraszyć. W mojej krwi mogą znajdować się kawałki martwej duszy twojego wujka. Dusza może cię prześladować i doprowadzać do szaleństwa.

Agnes wzięła bransoletkę w dłonie i gorączkowo zaczęła ją wycierać wilgotnym krążkiem nasączonym olejkami lawendowo-tytoniowymi. Dała jasno do zrozumienia, że mu się nie podda. Christopher zachichotał ledwo słyszalnie i odchylił się na krześle, czekając, aż skończy.

Agnes McQueen nie była obca w okłamywaniu swoich klientów, ale podczas tej sesji skłamała po raz trzeci rekordowo. Bardzo nie chciała, żeby ją i jej wnuczkę odnaleziono na podstawie krwi. Kiedy wycierała bransoletkę, w jej głowie kręciło się zaklęcie „Oszukujący Diabeł" od nieproszonych gości. Kobieta zdecydowała, że gdy tylko ten chłopak wyjdzie za drzwi, musi natychmiast podjąć działania. Nie powinien tu nigdy wracać.

— Gotowe. – Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła przedmiot. — Czy jest jeszcze coś, w czym mogę ci pomóc... – spojrzała na notatki, udając, że zapomniała jego imienia. — Christopherze Cross?

— Tak... – Z wahaniem wziął bransoletkę. — Czy mogłabyś zmieszać te składniki na wywar? Nie chcę tracić czasu w drodze. A czasami głowa boli mnie tak bardzo, że nawet nie mam siły sam nic przyrządzać.

— Oczywiście.

Mimo że okłamała go, postanowił sprawdzić to w ostatni, ale skuteczny sposób... Chris wyjął dwie torebki, celowo rozsypując na obrus odrobinę zmielonego Witch Mortem.

— Jestem partaczem i ciamajdą!  – Uderzył się dłonią w czoło.

Chris chwycił rozsypany proszek w dłoń, strząsnął dłonie z podłogi i dmuchnął z dłoni niemal w twarz Agnes, udając, że po prostu czyści ręce. Natychmiast skierował na nią wzrok. Dziwne... Wiedźma musiała się zmienić. Jego ojciec nauczył go, że jej włosy powinny być rude, a oczy takie jak u tej dziewczyny. Ale jaką ona jest dziewczyną? Przecież ona jest w jego wieku. Piękna, do cholery, w tym samym wieku. Chris zamknął oczy i natychmiast wyrzucił tę myśl z głowy. Zacisnął usta: to znaczy, że to nie Bishop. A to był ostatni sklep czarownic w Irlandii!

Agnes zachichotała, potwierdzając swoje podejrzenia: Evansowie aktywnie szukali Cassandry. Muszą pozbyć się chłopaka tak szybko, jak to możliwe. Zabiłaby go natychmiast, gdyby nie wnuczka... A pakt jej nie obchodzi. Wystarczyłoby tu i teraz zamienić go w proszek. Nawet nie zauważyła, kiedy strach ustąpił miejsca pogardy.  Starsza pani zerknęła na wnuczkę: nie można działać tak radykalnie, dopóki Cassandra nie pozna całej prawdy.

— Z każdej torebki zmieszam tylko pięćdziesiąt gramów. – Agnes wyjęła z komody moździerz i tłuczek, wysypując potrzebną ilość proszku z całymi płatkami jaśminu. — Za tydzień Witch Mortem zniszczy lecznicze właściwości jaśminu, więc później lek nie przyniesie pożądanego efektu. Resztę musisz sam wymieszać. – Wsypała miksturę do torby i podała mu.

— Jeszcze raz dziękuję! – Chris wstał z krzesła i skierował się w stronę wyjścia, ale zatoczył się: kręciło mu się w głowie, a nogi były słabe.

Jaki jesteś zielony, Christopherze Evans.  Mleko nie wyschło ci pod nosem, ale szturchasz nos na wiedźmę, – pomyślała Agnes i zaczęła szeptać nad wywarem.  — Ní bhfaighidh tú cailleach. Ní bhfaighidh tú Cassandra. Níl teaghlach an Bishop anseo. Níl aon draíocht anseo. Níl aon draíocht anseo.

— Weź. – Agnes podała mu kubek z parującym płynem. — Napij się. To pomoże ci trochę dojść do siebie. Tak działa moje kadzidło. I będziesz mógł spać w nocy. Nie chcesz przecież, żeby twój zmarły wujek przychodził do ciebie w snach, prawda? – Kolejne kłamstwo...

Chris nie rozumiał, po co miałby to pić: wujek żył (a właściciela bransoletki wujkiem trudno było nazwać), ale jego ręka sama sięgnęła po kubek i z lekkiego zapomnienia ocknął się, gdy wypił już wszystko.

— To nie czarownice... Nie czarownice... To nie są czarownice... – obsesyjna myśl krążyła po głowie Chrisa. Głos zdawał się dobiegać echem zewsząd. Ale po wypiciu płynu wszystko stało się naprawdę łatwiejsze: Chris czuł się tak zdrowy, jak przed przyjazdem tutaj. Uspokoiwszy się w końcu, że ta staruszka nie ma nic wspólnego z czarami, wyszedł do pokoju socjalnego. Cassandra uśmiechnęła się do niego i odprowadziła do drzwi.

— Wszystkiego dobrego! – Pociągnęła za klamkę, otwierając drzwi.

— Jak masz na imię? – Chris stał w korytarzu twarzą do pokoju i oparł łokcie o framugę drzwi.

— Dlaczego cię to interesuje, Christopherze Cross? – Cassie całym swoim wyglądem dawała do zrozumienia, że przewaga jest po jej stronie.

— Chcę przynajmniej mieć równe prawa, a poza tym... – Chłopak całkowicie stracił czujność. Coś kazało mu pomyśleć, że nawet jeśli te urocze kobiety sprzedawały zioła, wcale nie łączyło je to z czarami. Zwyczajna i słodka wnuczka i babcia. — A przynajmniej niegrzecznie jest zapraszać dziewczynę na randkę, nie znając nawet jej imienia.

— Szalejesz, kowboju! – Cassie zaśmiała się żartobliwie. — Skoro stawka jest podniesiona, proponuję zabawę: wymieniam kilka faktów o tobie. A jeśli się pomylę co do jednej rzeczy, powiem ci, jak mam na imię. Wchodzisz w to?

— Czy przeszliśmy na „ty?" – zapytał Chris, uśmiechając się, a ona uniosła brwi, mówiąc, gramy czy nie? — OK. Jestem gotowy podjąć ryzyko.

— Gotowy? Dobrze. – Cassandra odgarnęła kosmyk włosów z warkocza. — Po pierwsze, jesteś staromodny. Tylko mężczyzna o dawnych poglądach mógł po prostu zaprosić dziewczynę na randkę, podczas gdy obecnie wszyscy poznają się w internecie. Nie, nie to nie jest złe! Powiem więcej, to jest urocze, ale nie dla mnie. Mi to nie wystarczy.

Kokieteryjnie wzruszyła nagim ramieniem, poprawiając kołnierz bluzki.

— Po drugie, wychowałeś się w pełnej rodzinie, bo twój ojciec nauczył cię perfekcyjnego golenia, a twoja matka zaszczepiła pierwszy fakt: zazwyczaj to kobiety uczą swoich synów jak romansować. Jednak twoja koszula jest wyjątkowo źle wyprasowana. Z czego wynika trzeci. Mama na pewno nauczyłaby cię nie tylko, jak poprawnie zaprosić dziewczynę na randkę, ale także jak prasować. Tylko ty albo desperacko się opierasz, albo nie masz wystarczająco dużo czasu, aby przestrzegać tych zasad. Skłaniam się ku temu drugiemu. Bo z drżeniem i goryczą głaskałeś zdjęcie kobiety w portfelu i patrzyłeś na nią z wyraźną tęsknotą, gdy wyciągałeś pieniądze, żeby zapłacić za zakupy. Z tego, co wnioskuję: twoja matka zmarła, gdy byłeś jeszcze nastolatkiem. Przyjmij moje kondolencje. – Niezdarnie włożyła ręce do tylnych kieszeni dżinsów.

— A teraz przejdźmy do czwartego faktu. Jesteś kłamcą. Powiedziałeś, że niedawno wróciłeś z Miami, ale nie jesteś opalony. Co oznacza, że nie byłeś na Florydzie wystarczająco długo. Jeśli w ogóle tam byłeś. A moja babcia nie pozwala mi spotykać się z oszustami. – Cassie wysunęła język jak dziecko i roześmiała się.

Chris chciał coś powiedzieć, ale był tak zdezorientowany, że cały jego wygląd mówił, że miała rację w każdym słowie. Otworzył usta, ale jego twarz zamarła w niemym pytaniu: jak ona to zrobiła?

— Nie musisz odpowiadać. Widzę po twojej twarzy, że to prawda. – Cassandra lekko pchnęła go w ramię, zmuszając do wyjścia na zewnątrz.  — Wszystkiego dobrego, Christopherze Cross, pod warunkiem, że tak się nazywasz.

Zamykając drzwi, przygryzła wargę i uśmiechnęła się. Cassandra skłamała: oczywiście udało mu się ją zainteresować swoim zaproszeniem. Minęło dużo czasu, odkąd ktokolwiek zaprosił ją na randkę. To było naprawdę rozbrajające. I na zewnątrz pociągał ją ten Chris Cross. Cassandra przyłapała się na myśli, że gdyby spotkała go w innych okolicznościach, zgodziłaby się bez wahania. Dziewczyna pokręciła głową i przekręciła zamek. Musi wybić sobie tę myśl z głowy. Odwracając się, zadrżała. Agnes stała za nią. Ciekawe jak długo tak stała?

— Babciu! – Cassandra wypuściła głośno powietrze i obeszła ją dookoła. — Nie możesz mnie tak straszyć!

— A ty nie możesz flirtować z klientami! – Agnes poszła za wnuczką. — Zwłaszcza z tym!

— Bardzo interesujące!  – Cassie odwróciła się gwałtownie, przez co Agnes niemal się na nią zderzyła. — Co masz na myśli mówiąc „a tym bardziej"? I co to znaczy „z tym"?! – Przygryzła wargę i odwróciła wzrok zawstydzona. — Miły, młody człowiek.

— Cassandro. – Agnes zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. — Po prostu bądź mądra i słuchaj babci. OK? – Zauważyła, że jej wnuczka chciała się czemuś sprzeciwić. Z jakiegoś powodu rozgniewało ją to: nie chodzi o to, że wnuczka zawsze była posłuszna, po prostu teraz musi zrobić wszystko, aby ten bandyta nie zbliżył się do niej. — Powiedziałam wszystko!

Agnes zmarszczyła brwi, dając jasno do zrozumienia, że jest bardzo niezadowolona i nie ma zamiaru kontynuować tej rozmowy. Poszła do drugiego pokoju i zaczęła sprzątać wszystko ze stołu. Cholerny bachor! Jak je znalazł? Muszą rzucić nowe zaklęcie ochronne na aptekę, na Cassie, a także zgłosić się do sabatu...

— Agnes McQueen! – Cassandra pomachała ręką przed twarzą babci. — Proszę! Nie próbuj unikać rozmowy!

— Co usiłujesz uzyskać? – staruszka położyła ręce na biodrach. — Nie widzisz, że jestem zajęta?

— Daj spokój! Nie ma problemu, jeśli odłożysz te artefakty w ciągu kilku minut! — Cassandra skrzyżowała ramiona. — Co się z tobą dzisiaj dzieje? Jaka mucha cię ugryzła? Nigdy nie pozwoliłaś sobie na takie zachowanie w stosunku do klientów! Nie wspominając już o tym, że go okłamałaś!

— Przecież i tak w to nie wierzysz. Kogo to obchodzi? – Agnes odwróciła wzrok i kontynuowała sprzątanie stołu.

— O nie, moja droga! – dziewczyna zaśmiała się bezczelnie i obeszła stół dookoła, by stanąć naprzeciwko niej. — Dzisiaj zrobiłaś to tak otwarcie i bezczelnie, że nie sposób było tego nie zauważyć! Widziałam w twoich oczach, że pomysły wpadały ci w locie! Dlaczego tak bardzo go nie polubiłaś?

— Cassie, nie denerwuj mnie! – Agnes uderzyła dłonią w stół. Ale wnuczka się nie poruszyła. — No dobrze! Ten facet przyszedł nas zabić! Czy to jest dla ciebie jasne?!

— On chciał. Zabić. – Cassie spojrzała na babcię z niedowierzaniem. — Straciłaś całkowicie rozum! Dlaczego, do cholery, miałby nas zabić?! Masz całkowitą obsesję na punkcie swoich głupich kart! – warknęła i wyszła do pokoju socjalnego.

— Cassandro McQueen! – Agnes poszła za nią. — Nie waż się odwracać ode mnie! Jeszcze nie skończyłam!

— Kiedy będziesz miała zrozumiałe argumenty, wtedy porozmawiamy. Nie mam zamiaru słuchać kolejnych głupot! – Cassie nerwowo pakowała torbę, zakładając skórzaną kurtkę.

— Cassie, proszę Cię, zaufaj mi. – Agnes wzięła ją za ramiona. — Chcę cię chronić! Ten chłopak, on...

— Wystarczy!

Cassandra machała rękami i szklane drzwi półek po obu jej stronach roztrzaskały się. Cassie zakryła głowę i pochyliła się lekko. Półki opadły na dno szafki, a wszystkie stojące słoiki i butelki spadły za nimi, rozbijając się o drewniane deski. Światło mrugnęło, a z abażuru rozległ się dziwny dźwięk, podobny do promieniowania magnetycznego. Dziewczyna przełknęła głośno i odwróciła głowę w stronę babci. Agnes była tak samo przestraszona jak jej wnuczka. Nie może być. To niemożliwe... Zdolności Cassandry zostały zapieczętowane niemal natychmiast po urodzeniu! To nie powinno się zdarzyć!

— Co... babciu, ja... – Cassie oparła dolną część pleców na blacie i usiadła na podłodze. — To nie ja to zrobiłam!.. To nie ja... To nie ja! Nie ja!

Chwyciła się za głowę: pulsowanie w skroniach było tak silne, że wydawało się, że czaszka zaraz eksploduje. Z jej gardła wydobył się krzyk. Regały za nimi zostały zniszczone jeden po drugim.

Agnes natychmiast podeszła do wnuczki i ujęła jej głowę w dłonie, szepcząc zaklęcie:

Tóg go bog é! Tóg go bog é! síocháin uait... – Poczuła, jak zaczynają ją palić dłonie.

Dziewczyna zamilkła. Zwiotczała w ramionach babci, cicho łkając. Agnes mocno ją przytuliła i głaskała po włosach, aż całkowicie się uspokoiła.

— Co się dzieje? – Cassie odsunęła się i otarła łzy.

— Miałam taką nadzieję, że uda mi się oszukać przepowiednię. – Agnes pokręciła głową z rozczarowaniem. — I miałam nadzieję, że nigdy nie dowiesz się, kim jesteś.

— Babciu, proszę! – Cassie znów załkała i zaczęła się cofać, ale natychmiast natrafiła na barierę. Regały po prawej stronie się zatrzęsły.

— Uspokój się... Uspokój... – Agnes wyciągnęła dłonie przed siebie. — Najwyraźniej nadszedł czas, aby powiedzieć, kim jesteś, kim ja jestem, kim jest twoja matka. Nie jesteśmy rodziną McQueen z Irlandii. – Pomachała ręką przed twarzą. Jej wygląd natychmiast się zmienił: jej włosy stały się jasnoczerwone z szarymi pasemkami, a jej oczy stały się takie jak Cassandry – jedno zielone, drugie w miodowym odcieniu. — Jesteśmy z rodziny Bishop. Jesteśmy z linii czarownic. Najsilniejszej i najstarszej rodziny na świecie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro