Rozdział 2 - Oszukujący diabeł

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Matthew skradał się cicho przez las. Trzymając przed sobą kuszę, tropił jelenia. Nie żeby specjalnie lubił polowania, ale jutro Evansowie będą obchodzić dzień wtajemniczenia w łowców i niemal cała rodzina zbierze się w rodzinnym domu. Matthew od dzieciństwa był szkolony na łowcę czarownic. Jednakże pomimo nienagannego przygotowania, denerwował się jutrzejszym wieczorem. Dlatego poszedł na polowanie, żeby oderwać myśli od różnych spraw.

Matthew poruszał się tak cicho, jakby w ogóle nie stąpał po ziemi. Krew szumiała mu w uszach. Słuchał każdego szelestu. Zauważywszy zwierzę, Matthew przełknął ślinę i powoli osunął się na ziemię. Oparł się o kłodę i westchnął, żeby się skoncentrować i wycelować.

Jeleń nie czuł niebezpieczeństwa ani zagrożenia: północno-zachodni wiatr niósł zapach osoby w przeciwnym kierunku. Zwierzę spokojnie jadło trawę i jagody z niskich krzaków.

Matthew już miał pociągnąć za spust, kiedy został uderzony w głowę czymś ciężkim. A chwilę później dźwięczny i ogłuszający gwizd spłoszył jelenia, ptaki wzbiły się w niebo.

— Po coś tu przylazł? Kto cię tu, do cholery, sprowadził?! – słychać było kobiecy głos.

Matthew skrzywił się i jęknął. Iskry leciały mu z oczu, a tył głowy bolał strasznie. Podnosząc głowę, zobaczył przed sobą dziewczynę z burzą jasnych kręconych włosów. Spojrzała na niego z góry, z niezadowolonym grymasem na twarzy.

— Po co?! – Matthew wstał, pocierając tył głowy. — Spłoszyłaś moją zwierzynę!

— Na to liczyłam – odpowiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się sarkastycznie. — Nie tylko chciałeś zabić bezbronne zwierzę, ale także próbowałeś otruć ludzi?!

— O czym ty mówisz, dziewczyno? – Matthew otrząsając się po uderzeniu, chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie.

— Twoja „ofiara" zjadła cykutę i to niby moja wina?! – Wyciągnęła rękę ze złością.

Matthew odwrócił się w stronę polany. To prawda... Niemal całe pole usiane było małymi parasolkami tej rośliny. Jak tego nie zauważył wcześniej? Odwrócił się do niej, a ona spojrzała na niego z uniesionymi brwiami i zapytała:

Może jakieś podziękowanie?

Dziękuję. – Matthew spuścił wzrok z poczuciem winy.

Naprawdę mógł otruć całą rodzinę. Cykuta działała na ludzi w straszny sposób: najpierw paraliżowała całe ciało, a potem narządy, a człowiek umierał w agonii i cierpieniu, płonąc w ciągu kilku godzin. Dziwne, ale ta roślina w ogóle nie działała na zwierzęta, chyba, że powodowała jedynie senność. Matthew przyłapał się na myśli, że jego jelonek prawdopodobnie już leży i śpi na jakiejś polanie.

Nie ma sprawy! – Zmarszczyła brwi z niezadowolenia i odeszła.

Jak masz na imię, jasnowłosa? – zapytał kpiąco Matthew, podążając za nią. Co jeszcze mógł zrobić? Trzeba jeszcze wyjść z lasu i udać się na targ po mięso.

Dziewczyna wyraźnie go zignorowała. Przyspieszyła kroku, mając nadzieję, że uda jej się uciec. Mężczyzna zachichotał: czy ona serio myślała, że swoimi małymi kroczkami zdoła się od niego oddalić? Dogonił ją i poczuł oddech na jej szyi, zajęło mu to nie więcej niż dziesięć kroków.

Jesteś bardzo odważna, jasnowłosy lisie! – Matthew szedł nieco z tyłu. — Sama w gęstwinie lasu... czy to nie straszne, jasnowłosa lisico?

Dziewczyna trzymała się za rąbek sukienki i szła coraz szybciej. Prawie dusiła się od oburzenia i szybkości chodzenia, ale wciąż miała nadzieję, że uda jej się od niego uwolnić. Chłopak wiedział, że denerwuje ją takim przezwiskiem, ale ona była taka zabawna, jak się złościła! Tam, na polanie, zorientował się, że jego towarzyszka zbiera zioła: pas z dużą torbą zakrywał jej talię, z której wystawały łodygi i liście roślin.

Jasnow...

-l— Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie jasnowłosym lisem!... – W ułamku sekundy dziewczyna przycisnęła go do drzewa i przyłożyła mu mały nóż do szyi. — Wyrwę ci wnętrzności! – Nacisnęła mocniej ostrze i kropla krwi spłynęła mu po szyi.

Matthew ze zdziwieniem otworzył oczy: skąd ona w ogóle miała dość sił? Jeszcze chwilę temu wydawała mu się tak mała i krucha, że trudno było sobie wyobrazić, jak w ogóle mogłaby ciągnąć swoją wypchaną torbę.

Ok, przepraszam. – Mężczyzna podniósł przed siebie ręce na znak pojednania. — Przyznaje, to był kiepski żart.

Dziewczyna wpatrywała się w niego jeszcze przez kilka sekund, po czym zdjęła nóż z szyi i odeszła. I gdy szperała w torbie i odkładała nóż, nie zauważyła pułapki, nadepnęła na nią.

Ostrożnie! – krzyknął Matthew.

Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy: usłyszawszy trzask, przyciągnął dziewczynę do siebie. Gałęzie świerkowe, starannie zamaskowane jako liście, opadły i dosłownie centymetr od nich pojawiła się dziura z kołkami u dołu. Dziewczyna ze strachem spojrzała w dół, a potem na niego. Naprawdę mogła tam wpaść...

D-dziękuję... – powiedziała cicho i odsunęła się.

Cóż – Matthew odchrząknął niezręcznie i również odsunął się od niej o krok. — Jesteśmy kwita.

Bez słowa obeszli dół i ruszyli dalej, już uważnie patrząc pod swoje stopy. Oboje milczeli i szli w dość dużej odległości od siebie.

Julia - powiedziała. — Mam na imię Julia.

Jak burza i róża – zaśmiał się chłopak.

Julia odwróciła się do niego zmieszana.

Jesteś taka drobna Julio i delikatna jak róża, a potrafisz w mgnieniu oka rozpętać burze, no i prawie wpadłaś w pułapkę na niedźwiedzie... – Zauważył, że patrzy na niego ostrożnie i z wyraźną nieufnością. — Ok, przepraszam. Chyba moje żarty dzisiaj nie są najlepsze. Matthew – i wyciągnął do niej rękę.

Tak, zauważyłam. – Julia zaśmiała się cicho i odwzajemniła gest. Duża, szorstka ręką delikatnie ścisnęła jej dłoń. — Najwyraźniej nasze drogi się na tej ścieżce rozejdą...

Myślisz, że już się nie zobaczymy? – Matthew nadal trzymał ją za rękę, gładząc palcem jej kostki.

Kto wie? – dziewczyna wzruszyła ramionami i wyciągnęła rękę. — Waterford nie jest takim dużym miastem.

Do zobaczenia innym razem, Julio. – Matthew grzecznie skinął głową.

Uśmiechnęła się krótko i zrobiła kilka kroków, odwrócona plecami.

Do zobaczenia, Matthew. – Julia odwróciła się i poszła lewą ścieżką.

Spojrzał za nią i uśmiechnął się lekko. Aż dziwne, że nigdy nie spotkali się w mieście. Decydując, że warto dowiedzieć się czegoś o swojej nowej znajomej, Matthew poszedł inną drogą...

— Wszystko ok? – rozległ się męski głos.

Matthew obejrzał się. Był tak głęboko zamyślony, że nie usłyszał, jak Chris przyszedł. Pomimo minionych pięciuset lat jego nieśmiertelności, wspomnienia Julii były wciąż świeże i... boleśnie rezonowały w sercu. Czy ją kochał? Tak, oczywiście. Ale teraz dręczyło go poczucie winy: musiał najpierw wszystko przemyśleć, nie pozwolić, aby ojciec ją torturował i poniżał. Jednak nienawiść do Bishop była kultywowana w Evansie przez wieki, a strach przed mocą Naturalnych Czarownic zmusił go do poddania się woli ojca i króla.

— Co? – zapytał Chris, patrząc na ojca. I Matthew zdał sobie sprawę, że coś jest z nim nie tak. — To nie one, twoja mityczna rodzina Bishop. Babka nie ma nic wspólnego z magią i czarami, ale muszę jej to przyznać: atmosfera w jej sklepie jest wyśmienita. Mapy, ziemia, artefakty, świece...

— Czy ty jesteś normalny?! – Ojciec Chrisa ledwo mógł powstrzymać swoją niecierpliwość i złość. — Postradałeś rozum! Co najmniej...

— Ralph, zostaw go – poprosił Matthew chłodno, ale spokojnie. — Widać, że jest pod wpływem zaklęcia.

Ralph spojrzał na Matthew ze zdziwieniem, mówiąc: – Nie przeszkadzaj w wychowaniu mojego syna, ale nie mógł nie zgodzić się, że Chris był pod wpływem magii. Podchodząc bliżej do syna, spojrzał na niego: Chris wyglądał jak zwykle, ale wydobywała się od niego ledwo wyczuwalna woń olejku sandałowego - to właśnie z niego czarownice sporządzają eliksir mający ogłupić umysł i zaszczepić potrzebną im prawdę. A mamrotanie chłopaka tylko to potwierdziło:

— To nie są czarownice... Nie czarownice... – mruknął pod nosem, parząc herbatę na autopilocie. — To nie są czarownice... Nie czarownice...

— To na pewno Bishop! – zawołał Ralph, zwracając się do Matthew. — Tylko te suki potrafią zrobić takie pomyje! Te dziwki z rodu Bishop...

— Wystarczy! – warknął Matt, wstając z sofy. — Kiedy już rozumiesz, że one... – "nie dziwki" prawie uciekły z jego ust. Zamknął oczy i westchnął, żeby się uspokoić. — Te konkretne kobiety nie zrobiły nic złego. I wciąż musimy zrozumieć, co nas czeka za rok, ponieważ proroctwo Julii...

— Przepowiednia Julii, klątwa Julii – naśladował Ralph. — Otwórz oczy, na Boga! To pierdolone przekleństwo! Skazała na śmierć całą naszą rodzinę! I jeśli Christopher nie zabije tej cholery... tej dziewuchy, wszystko będzie skończone! Patrz na nas! Jesteśmy tylko żałosnym cieniem legendarnych łowców! Mój dziadek z trudem utrzymywał miecz prawdy. Mój ojciec i ja w ogóle nie mogliśmy go podnieść! To jest koniec! Rozumiesz?! Jeśli Chris...

Rozpoczęła się stara „melodia": jeśli Chris nie podniesie miecza na karramacji, nikt nie będzie w stanie tego zrobić. Wszyscy kolejni potomkowie przeżyją, ale nie będą już w stanie chronić świata przed złem. A Ralph uważał każdą wiedźmę za złą, nawet najbardziej nieszkodliwą, która może wykonywać tylko sztuczki w kuli lub układać pasjansy na kartach.

Przez te pięćset lat Matthew szukał jednak sposobu na uwolnienie siebie i reszty Evansów oraz Bishopów od przepowiedni, innej niż spalenie samej wiedźmy lub jej bezpośredniego potomka – a to jest ostatnia urodzona wiedźma w jej linii – nie było innych możliwości.

Ogólnie rzecz biorąc, nie wierzył, że Julia rzuciła na nich wszystkich klątwę. Na niego – tak, bo ją zdradził. Dar nieśmiertelności nie jest wcale darem, ale cholernym przekleństwem. Matthew jednak nadal miał nadzieję, że tylko on otrzymał „znak".

Jednak zaraz po rytuale Evans w końcu zdał sobie sprawę, że przepowiednia zaczęła się spełniać... Rytuał pozbawienia wiedźmy władzy przyniósł zupełnie odwrotny skutek: Bishop tylko stały się silniejsze, a Evansowie odwrotnie. Matthew pozostał nieśmiertelny, a Austin – tak miał na imię pierwszy Łowca, który utracił moc – nie był w stanie unieść miecza Prawdy. Zgodnie z przewidywaniami Julii rodzina Evansów zaczęła zanikać. I to dość szybko: przez dwieście lat szeregi łowców przerzedzały się wraz z każdym urodzeniem nowego chłopca. A dziewczynki rodziły się coraz częściej...

— Czy ty w ogóle mnie słuchasz?! – Ralph machnął ręką przed jego twarzą.

Matthew spojrzał na niego, odwracając się od okna. Pomimo tego, że był głęboko zamyślony, nadal słyszał paplaninę Ralpha. Nie dało się tego nie usłyszeć. Czasami Matt przyłapywał się na myśli, że chce zakleić mu usta taśmą izolacyjną, żeby tylko nie słyszeć tego monologu.

— Chris zaginął! – krzyknął Ralph, sprawdzając działanie swojego pistoletu. — Ten chłopak ruszył w ich stronę! Cholerne uroki...

Zaklęcie rzeczywiście było skuteczne: zniknęło dopiero po kilku godzinach. Oczywiście Chris wypił wywar z płatków białego jaśminu, aby szybko pozbyć się czarów, nie bez powodu wydał setki dolarów! I jak najszybciej odzyskał trzeźwość umysłu. Pełna rekonwalescencja nadal jednak wymagała czasu.

— Idę za nim! – Ralph założył kurtkę. — I zabiję tę rudowłosą dziewuchę!

— Posłuchaj – Matthew pochylił głowę protekcjonalnie. — W ciągu mojego ponad pięciuset letniego życia było kilkunastu mądrych ludzi takich jak ty. Zawsze trafiał się idiota o słabym umyśle.

Ralph był bardzo zaskoczony, a nawet nieco urażony tymi słowami.

— Który bił się w pierś i mówił, że zabije Bishop. I nie tylko Bishop, ale konkretnie wzdłuż gałęzi Julii. I wszyscy wiemy, co się z nimi stało.

— Nie zaszkodzi spróbować – prychnął Ralph i włożył pistolet do kabury.

— W takim razie, życzę ci powodzenia. – Matthew uśmiechnął się szeroko i podążył za nim wzrokiem w stronę drzwi. — I tak wrócisz z podkulonym ogonem i będziesz lizał swoje rany.

Ralph stał tyłem do niego. Po kilku sekundach namysłu otworzył drzwi i wyleciał z wynajętego mieszkania.

— Czarownice? Co to za sztuczka?! – krzyknęła ze strachu dziewczyna i cofała się dalej, choć od dawna opierała się plecami o ścianę.

— Cassie, musisz się uspokoić. – Agnes chciała jej dotknąć, ale wnuczka znów drgnęła, dając jasno do zrozumienia, że nie powinna. Wypuściła powietrze, ale cofnęła rękę. — Miałam nadzieję, że nigdy się o tym nie dowiesz. Ale rzeczywistość jest taka: jesteśmy czarownicami.

— Nie jestem żadną czarownicą! – Półki z szklanymi butelkami znów zaczęły się trząść. — Dlaczego mnie straszysz?

— Kochanie, posłuchaj...

— Nie chcę słuchać! – krzyknęła rudowłosa, a po jej lewej stronie eksplodował słoiczek ziół. Zadrżała, ale strach i panika tylko się nasiliły. Ocalałe słoiki znów zaczęły się trząść, grożąc eksplozją.

Agnes widząc, że stan jej wnuczki się pogarsza, a ona sama nie potrafi się uspokoić, postanowiła podjąć ekstremalne kroki...

— Przepraszam. – Zagryzła wargę z poczuciem winy. — Aisling!

Cassandra machnięciem ręki wpadła w ciemność. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była przerażająca twarz starszej kobiety...

— Do diabła – zaklęła Agnes, przybierając ludzką twarz.

W odbiciu jednej z ocalałych szklanych półek mimowolnie zwróciła na siebie uwagę i podeszła bliżej. Tak... Staruszka była tak przyzwyczajona do widoku siebie z jasnymi włosami i szarymi oczami, że wygląd nadawany przez urodzenie wydawał się jej obcy.

W odbiciu błysnęła postać Cassandry. Agnes patrzyła na nią przez kilka sekund, po czym odwróciła się do niej i ciężko westchnęła. Oczywiście nie chciała używać magii przeciwko własnej wnuczce! Ale w przeciwnym razie ta niekontrolowana siła zniszczyłaby wszystko w aptece. A dzięki temu stan wewnętrzny dziewczyny wróci do normy i będą mogły spokojnie rozmawiać.

- Powinnam zrobić sobie uspokajającą herbatę - pomyślała Agnes. - Jak teraz w tym chaosie znaleźć melisę?!

Cassandra otworzyła oczy i rozejrzała się. Promień słońca igrał na jej twarzy, wywołując skrzywienie. Jak znalazła się w swoim pokoju? Przecież przed chwilą były w sklepie i... w jej pamięci kłębiły się wspomnienia: o chłopaku, o babci i jej dziwnych słowach, że są czarownicami, o potłuczonym nagle szkle...

Dziewczyna szeroko otworzyła oczy z przerażenia... Nie. To tylko sen. Cóż, oczywiście, zły sen! No właśnie, jakie czarownice? Brzmiało to tak absurdalnie, że z jej ust wydobył się histeryczny śmiech. A może to nie absurd...? Przełknęła: obrazy w jej głowie były tak realne i żywe, że same myśli kazały jej sądzić, że to wszystko prawda.

Z kuchni dochodził przyjemny zapach naleśników. Cassie wzięła głęboki wdech cudownego aromatu i zdecydowanie utwierdziła się w przekonaniu, że to wszystko był sen. Jest w domu, jest poranek, a babcia przygotowuje jej ulubione śniadanie. Musi oglądać mniej horrorów w nocy...

Dziewczyna wyszła na korytarz i ruszyła od razu do kuchni. Agnes stała tyłem do przejścia i nuciła pod nosem jakąś melodię.

— Dzień dobry, ba! – powiedziała radośnie Cassie i usiadła przy stole. — Jak ci się spało?

— Dzień dobry kochanie! – Babcia się nie odwróciła. Dziwne. Zwykle zawsze się odwraca i uśmiecha... A głos wydawał się obcy. — Wszystko w porządku! O czym śniłaś? – Nadal się nie odwróciła.

— Och, wiesz... – Cassie zdecydowała, że to tylko pozostałości złego snu, który ją po prostu bardzo przestraszył, a teraz szuka dziwactw tam, gdzie ich nie ma. — Śniły mi się takie bzdury. Straszne bzdury...

I dziewczyna opowiedziała wszystko, od przybycia gościa, celowo pomijając fakt, że był cholernie uroczy, po potłuczone słoiki i butelki. Przez całą historię zauważyła, że babcia ani razu się nie odwróciła. Jednak zrzucając winę na fakt, że była zajęta smażeniem naleśników i nie chciała, żeby ktoś ją rozpraszał, Cassie nalała kawy.

— Wyobrażasz sobie? Czarownice! – Załamała ręce. — Nonsens, naprawdę? Bishopowe czarownice! Kto by pomyślał, że będę śnić o czymś takim.

Jednak Agnes nie odpowiedziała.

— Ba? – Cassie wstała z wahaniem i powoli podeszła do niej. — Babciu, jesteś chora?

Podeszła bliżej i dotknęła jej ramienia. Agnes wydawała się zamrożona.

— Babciu, to już nie jest zabawne! – Cassie pociągnęła ją za ramię.

Cailleach!

Twarz babci natychmiast się zmieniła: jej ludzki wygląd został zastąpiony potwornie przerażającym wyglądem starej kobiety, jakby została wyjęta z grobu. Rzuciła się na Cassie.

— A-ah-ah!!!

Pisk dziewczyny wypełnił całą przestrzeń sklepu. Podskoczyła i natychmiast uderzyła tyłem głowy w blat.

— Aj! – Cassie potarł siniak.

— Obudziłaś się... – Agnes zamarła z miotłą. — Wreszcie! – Rzuciła wszystko na podłogę i podbiegła do niej. — Jak się czujesz? Nie masz bólu głowy? Nie kręci ci się w głowie? Nie czujesz się chora?

— Właściwie uderzyłam się w głowę. – Cassie jęknęła z powodu nowej fali bólu z tyłu głowy i wstała. — O mój Boże... – Z przerażeniem rozglądała się po głównym pomieszczeniu sklepu. — Jakiego rodzaju tornado tu przeszło? – Wspomnienia napłynęły do jej świadomości i wirowały jak w kalejdoskopie. — Ba, śniło mi się to, zwariowałaś...

— To nie był sen – przerwała jej Agnes. — Naprawdę jesteśmy czarownicami. Rozumiem, że to wszystko brzmi śmiesznie i przerażająco, ale to prawda. I nie chcę cię przestraszyć. Pomóż mi posprzątać te kawałki i porozmawiamy.

Cassie przełknęła i skinęła głową. Wciąż tkwiła w niej cząstka sceptycyzmu, ale nowe uczucie wypełniające wszystko od wewnątrz dosłownie zmusiło ją do wiary. Uczucie podobne do ciepła rozchodzącego się po całym ciele. Poczuła się, jakby była w wannie, a całe jej ciało oblała gorąca woda i piana. Czy było to spowodowane nerwami, czy naprawdę była to moc wiedźmy, poczuła ledwo zauważalne mrowienie na palcach, jakby dotknęła czegoś naelektryzowanego.

Ręka sama się podniosła i machnęła dłonią.

— Miotła. – Cassie napięła dłoń. — Miotła! – Znowu podniosła rękę, ściskając ją półkolem – tak, aby rączka czyszczonego przedmiotu zmieściła się w jej dłoni. — Do mnie!

Zarówno miotła jak i szufelka nadal pozostały w tym samym miejscu. Dokładnie tam, gdzie Agnes je zostawiła. Nie poruszyły się nawet o centymetr! A co to za czarownice, skoro nie potrafią nawet poruszać przedmiotami! Cassie warknęła i zacisnęła dłonie w pięści, tupiąc nogą.

Agnes zachichotała ledwo słyszalnie, a potem roześmiała się głośno. Z jakiegoś powodu pomyślała, że to zabawne. Wnuczka przewróciła oczami i zwróciła się do niej z takim wyrzutem, w stylu: OK, baw się dobrze, poczekam, czekała aż babcia wybuchnie nową falą śmiechu.

— Babciu! – krzyknęła z urazą. — Przestań! To niesprawiedliwe!

— Czy naprawdę myślisz, że mając siłę, możemy przenosić góry jednym ruchem małego palca? – Agnes wypuściła z siebie ostatnie resztki śmiechu. — Posprzątajmy, a potem wszystko omówimy.

Cassie przygryzła wargę i poczuła się głupio i śmiesznie. W jej głowie kłębił się rój myśli: dlaczego było to przed nią ukryte, dlaczego wcześniej nie czuła tej mocy, jak się tego nauczy, od czego w ogóle powinna zacząć, czy powinna opanować tę moc? I co najważniejsze, czy ona tego chce?

A odpowiedź na to pytanie narodziła się sama: oczywiście, że chce! Chociaż dzisiejsze odkrycie wciąż ją przerażało, dziewczyna poczuła w sobie niepohamowane pragnienie poznania i pogodzenia się ze swoją mocą. I ona też chciała ją ujarzmić.

Podczas gdy Cassandra pomagała babci w sprzątaniu, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że już wszystko wiedziała, tylko musiała o tym zapomnieć. Poczuła, że gdzieś głęboko w niej ta wiedza istnieje, trzeba ją tylko obudzić.

— Boże, jak głośno myślisz – mruknęła Agnes, głośno wypuszczając powietrze. Rozejrzawszy się po pokoju wspólnym, odetchnęła z satysfakcją: sprzątanie się skończyło.

— Czy ty umiesz też czytać w myślach? – zapytała Cassie z nutą strachu.

— Nie, po prostu Twoje emocje są teraz przepełnione, więc dosłownie czuję swoją skórą to, o czym możesz myśleć. – Agnes wyprostowała przekrzywiony słoiczek nadmanganianu potasu. — Masz rację, ta moc siedzi w tobie, gdzieś bardzo głęboko. Ale to nie znaczy, że wiesz już wszystko. Będziesz musiała dużo się uczyć. Jak naturalne...

— Naturalne?

— Tak, Naturalne – odpowiedziała niezadowolona Agnes. — Jako urodzona naturalna czarownica wszystko to będzie dla ciebie łatwiejsze i praktycznie obejdziesz się bez konsekwencji.

— Naturalne, bo siłę czerpiemy z żywiołów?

— Częściowo. – Babcia skinęła głową. — Nazywają nas także Pierwszymi Czarownicami. Rodzimy się w ten sposób. Nie musimy nikogo poświęcać ani „płacić", aby używać magii.

— Płacić? – zapytała Cassie i poszła za babcią do sąsiedniego pokoju.

— Boże... – Agnes pokręciła głową i nalała herbatę do filiżanek. — Ile jeszcze masz tych pytań?

— Czy nie uważasz, że wspominanie Boga w naszej sytuacji jest poniekąd kpiną i bluźnierstwem? – Cassie uśmiechnęła się szeroko i upiła łyk herbaty.

— Nie, kochanie, nie sądzę. – Babcia uśmiechnęła się w odpowiedzi, rozumiejąc do czego zmierza. — Nie utożsamiamy się, jak już powiedziałyśmy, z diabłem. Nie kupujemy mocy. Jesteśmy siłą. Dóiteáin... – pstryknęła palcami, a na czubku jej palca wskazującego pojawił się mały płomień.

Cassie sapnęła z podziwu. Patrzyła na niego z fascynacją, podczas gdy Agnes płynnie wykręcała rękę, a ogień wiernie poruszał się za jej ruchami. Płomienie tańczyły w źrenicach wnuczki.

Po chwili staruszka gwałtownie zacisnęła dłoń w pięść i ogień zgasł, pozostawiając jedynie ledwo dostrzegalny i zauważalny dym. Cassandra skrzywiła się: gdy zapalano zapałkę, czuć było zapach dwutlenku siarki, ale ten zapach był nieco inny. To nie tak, że nie podobał jej się ten zapach, był po prostu trochę nietypowy. I wszystko jest teraz tak niezwykłe, że dziewczyna bała się wziąć dodatkowy oddech: wydawało jej się, że jeden nieostrożny ruch i wszystko zniknie jak miraż.

— W hierarchii czarownic zajmujemy najwyższy szczebel. – Starsza kobieta położyła dłoń na ramieniu wnuczki. — A ja chcę ci pokazać, co łączy wszystkie czarownice – Uścisnęła jej dłoń, jakby tym gestem chciała pokazać, że nie ma się czego bać. — Proszę cię tylko, nie bój się. OK?

— To ta brzydka twarz starej kobiety? – zapytała ostrożnie Cassie. Agnes spojrzała na nią ze zdziwieniem. — Widziałam ją, zanim zemdlałam.

— Nie bój się.

Dziewczyna przełknęła, ale skinęła głową, zgadzając się. Agnes puściła jej rękę i wyprostowała plecy. To nie tak, że bardzo się bała, po prostu martwiła się reakcją wnuczki. Wypuściła powietrze i skoncentrowała się...

Cailleach...

Chwilę później jasne włosy zaplecione w warkoczu zamieniły się w szare, pozbawione życia, rzadkie włosy, a twarz zmieniła się, jakby polano ją kwasem siarkowym, czoło zmarszczyło się i nabrało nienaturalnie szarego koloru, lewy policzek zapadł się, odsłaniając część twarzy. Szczęka, prawa kość policzkowa wyglądała jak rozkładająca się po powstałym oparzeniu, nos też był zapadnięty – pozostały tylko dwie nieprzyjemne dziury, a lewe oko pokrywała rozdarta skóra, która sprawiała wrażenie, jakby była zszyta setki razy.

Cassie szarpnęła się i odskoczyła na krzesło, po czym podskoczyła i cofnęła się. Na jej twarzy zamarł grymas przerażenia. Agnes natychmiast zamknęła oczy i powróciła do niej ludzka postać.

— Spokojnie! – Staruszka wyciągnęła dłonie przed siebie w pojednawczym geście. — To wciąż ta sama ja, kochanie!

— A ja jestem taka... taka sama? – Cassandra wykrztusiła ze strachem w głosie. Poczuła dreszcz na całym ciele, gdy uświadomiła sobie tę rzeczywistość. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po plecach i zadrżała.

— Ogólnie można tak powiedzieć. – Agnes skinęła głową. — Każda z nas ma swoje prawdziwe oblicze, indywidualne, ale takie jest ogólne założenie. – Pozwoliła sobie komicznie przewrócić oczami, żeby jakoś rozładować sytuację. Okazało się jednak jeszcze gorzej: wnuczka przełknęła ze strachu.

— Jednak jest coś, co odróżnia nas od innych czarownic. Wyższe czarownice mają ten przywilej, że tylko my możemy zobaczyć tę twarz. Ludzie widzą tylko wtedy, gdy tego chcemy. Reszta „sług Złego" – babcia pokazała palcami cudzysłowy — nie może ukryć swojego wyglądu.

Cassandra słuchała uważnie. Wydawało jej się, że jeśli przegapi choć jeden dźwięk, cały świat pójdzie do piekła. Jak ironicznie...

— Pod nami są przeciętne czarownice. Tak zwane Ofiarne. – Agnes wyjęła grubą księgę. — Są mieszańcami. Dziewczyny urodzone w związku z klanu pierwszej i zwykłego mężczyzny.

Przewinęła prawie połowę księgi. Stara strona przedstawiała pozornie zwyczajną dziewczynę ubraną w średniowieczny strój chłopski.

— Jest jednak jedno „ale": aby wiedźma półkrwi została czarownicą, trzeba coś poświęcić. A dokładniej nie coś... – Agnes przełknęła ślinę i próbowała znaleźć słowa. — Musi poświęcić dziecko. Dziecko w łonie matki.

Przewracając stronę, Cassandra spojrzała na babcię. I znowu przerażenie zamarło w jej oczach. Zdjęcie przedstawiało krzyczącą dziewczynę z kajdanami na rękach i nogach.

— Czarownica półkrwi może władać jedynie magią krwi: krwawe rytuały, zaklęcia na bazie krwi, a nawet używać żywiołów wyłącznie na krwi. I obowiązkowe ofiary. Im wyższa „krew" ofiary, tym większa moc. – Agnes przewróciła stronę: zdjęcie przedstawiało dziewczynę odrywającą głowę kurczakowi. — Jeśli poświęcisz królika, możesz co najwyżej zapalić świecę lub uwarzyć znośny eliksir. – I odwróciła stronę jeszcze raz. — Jeleń lub niedźwiedź, może spalić już dom. Ale jeśli ktoś... – Babcia przewróciła trzecią stronę.

Cassie westchnęła ledwo słyszalnie i przesunęła palcem po obrazie: pod sufitem wisiał poziomo mężczyzna, a z jego szyi spływała krew do miski.

— Z takiego poświęcenia można stanąć, jeśli nie na równi z Naturalnymi, to tuż za ich plecami. Dlatego nazywa się je Ofiarnymi: czary wymagają zapłaty, a w tym wypadku jest to krew. Oczywiście najczęściej używają własnej krwi. Jednak częste używanie powoduje jej szybsze zużycie.

— Czy ty też zabiłaś?... – Cassie zaniemówiła ze strachu. Czy jej babcia, którą przez całe życie uważała za miecz Boży, poświęciła się? Agnes pokręciła głową, ale Cassie nie była przekonana. — Skaleczyłaś sobie ręce, to znaczy...

— Słuchasz mnie, ale nie słyszysz. Jestem Pierwsza. Nie potrzebuję poświęceń, żeby mieć siłę. Zacinam sobie dłonie lub palce, bo wymaga tego rytuał. – Rozłożyła ręce i zacisnęła usta. — To wszystko. Naturalne opanowują wszystko: magię żywiołów, magię krwi, czarną magię i jej inne odnogi.

— Skoro są wyższe i środkowe, czy to znaczy, że są też i niższe? – zapytała dziewczyna i przewróciła kilka stron.

— Zgadza się. To właśnie dzięki nim powszechne stało się przekonanie, że wszystkie czarownice to czyste zło, sługi diabła, jego kochanki i wszystko inne, co wymyślono w przeszłości. – Agnes przewróciła stronę.

Cassandra chciała się wzdrygnąć, ale zmusiła się do stłumienia strachu. Zdjęcie przedstawiało pozornie młodą dziewczynę, lecz całą twarz miała pokrytą wrzodami, zgniłymi i pokruszonymi zębami, o obrzydliwej cerze, przypominającej trupa. Była pod takim wrażeniem tego obrazu, że przez chwilę poczuła okropny zapach zgnilizny.

— Ugh.. – Rudowłosa wydusiła z siebie ledwo słyszalny dźwięk i pośpieszyła przewracać stronę, powstrzymując przypływ mdłości. — Powiedziałaś, że nie mogą ukrywać swojego wyglądu. Dlaczego?

— Nie mają tej pierwotnej siły, którą my mamy. Tak, ofiarne mają jakąś część, ponieważ ich matki są nosicielkami. Ale tylko część, dlatego nie mogą ukryć swojego prawdziwego wyglądu. Wygląd można zobaczyć tylko w odbiciu: na przykład w lustrze lub w wodzie. Ale te niższe... Nazywane są też „Grzesznicami". To zwykłe kobiety, które podpisują kontrakt z naturalną wiedźmą lub z ofiarną. Jednak nie wszystkie i szczerze mówiąc prawie nikt nie rozumie, jaką cenę przyjdzie im zapłacić.

— Dlaczego więc pierwsze nie płacą? – zapytała Cassie. Szczerze próbowała uporządkować informacje na półkach w swojej głowie, ale nie wychodziło jej to zbyt dobrze.

— Nie płacisz za powietrze, którym oddychasz. – Agnes uśmiechnęła się pobłażliwie. Doskonale rozumiała, jak trudno było jej teraz to wszystko zrozumieć. — To jest na podobieństwo immunitetu dyplomatycznego: aby dyplomata mógł wykonywać funkcje swojego państwa, musi mieć swobodę działania.

— Okazuje się, że te grzesznice, nawet jeśli zechcą zapalić świeczkę w jakiejś intencji, będą w swojej prawdziwej postaci?

— Zgadza się – Babcia skinęła głową.

— Dlaczego powiedziałaś, że ten facet chciał...

- Do ciasnego bamboszka, Evans! – Agnes wstała z krzesła i spojrzała na zegarek. — Już jestem spóźniona!

— Gdzie się wybierasz? – Cassie podskoczyła za nią.

— Potrzebuję rady. – Babcia kręciła się po małym pokoju i czegoś szukała. — Musimy także przygotować „Oszukującego Diabła"!

— Babciu!

Agnes zdawała się jednak nie słyszeć swojej wnuczki. Biegała z małego pokoju do pokoju socjalnego i z powrotem, szukając składników do wywaru. A Cassandra była bardzo zaskoczona, gdy z szafy wyciągnęła na palecie żeliwny garnek. Zdezorientowana usiadła na krześle i obserwowała poczynania babci.

Staruszka zapaliła palnik na stole, wlewając do kociołka dwa litry wody. A może to w ogóle nie była woda? Cassie stwierdziła, że płyn jest zbyt mętny, aby można go było wypić jako wodę. Sekundę później do jej nozdrzy dotarł ostry zapach.

— Co to za ciecz? – zapytała.

— Martwa woda zalana alkoholem – odpowiedziała Agnes z dystansem, jakby działała na autopilocie. — No dobrze, laski cynamonu... – Połamała cynamon i rozdrobniła go w kociołku. — Nalewka z wilczej jagody i zgnilizny pachwin. – I dolała dwie małe butelki.

— Pachwina czego?! – zapytała zdziwiona Cassie.

— Zielony węgiel. – Agnes spojrzała na wnuczkę i rzuciła kawałek węgla. — Zgnilizna pachwiny to wyciąg z oczu ryb i kory Cerberusa z Adullam.

— A dlaczego tak się to nazywa?

— Bo śmierdzi jajkami niemytymi od lat. – Babcia kątem oka zauważyła, jak jej wnuczka się skrzywiła. — Albo jak zgniła ryba – zdecydowała się złagodzić swoje porównanie, stosując mniej paskudną definicję.

— Tylko nie mów, że będziesz to piła. – Dziewczyna ledwo zauważalnie przełknęła i opadła na krzesło.

— Ty to będziesz pić – odpowiedziała Agnes od niechcenia i zamieszała zawartość kociołka.

— Co?! – zawołała Cassie. — Nie żartuj!

— Gdybym chciała zażartować, powiedziałabym, że będziesz musiała wypić krew noworodka, urodzonego w czasie trwania pełni księżyca. – Agnes spojrzała na nią i uniosła brwi, zaciskając usta, po czym kontynuowała mieszanie eliksiru w kociołku.

Cassandra chciała odpowiedzieć coś zjadliwego, ale się powstrzymała. Przełknęła i wypuściła powietrze, ponownie marszcząc brwi. Najwyraźniej musiałaby jeszcze wiele razy wić się w przypływie obrzydzenia, ale jej nos wyczuł całkiem znośny zapach: ledwo wyczuwalny zapach cynamonu i... niczego więcej. Dziewczyna zachichotała i z zainteresowaniem podeszła bliżej do kociołka. To nie tak, że lubiła zapach cynamonu – a nie lubiła go, bądźmy szczerzy – ale nie chciała sobie wyobrażać, jak pachnie „zgnilizna pachwin".

— Dlaczego to robisz? – Cassandra zajrzała do kociołka: lepka zawiesina o niezrozumiałym kolorze wirowała w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara od ciągłego mieszania.

— Na zaklęcie „Oszukujący diabeł". – Agnes ciągle mieszała i patrzyła na zegarek. — To zaklęcie pozwala ukryć kogoś lub coś. Ale tylko na krótki czas. Im więcej "składnika" ma oszukana osoba, tym dłużej trwa zaklęcie. – Wrzuciła do kotła ciemne, krótkie włosy. — To na przykład pomoże nam tylko na około dziesięć godzin.

— Tylko nie mów...

— Tak, to włosy tego nicponia! – Agnes przerwała jej z niezadowoleniem. — Kiedy pił eliksir negacji, wyrwałam mu trochę włosów! Nie pozwolę, żeby ta podła rodzina nas znalazła!

— Co on zrobił?! – Cassie podniosła ton.

— Och, on jeszcze nic nie zrobił! – Starsza pani roześmiała się nerwowo. — Ale wkrótce zrobi! Evansowie eksterminowali nas przez kilka stuleci! I będą to kontynuować, aż wszystkie umrzemy!

— Więc on jest... – Cassie przerwała. Uważała, że to niedorzeczne. — Inkwizytorem? – Dziwnie było to nawet wymówić. Zawsze myślała, że to głupie horrory dla dzieci. W najgorszym przypadku całkiem niezłe filmy fabularne. A teraz to jest jej świat i jej rzeczywistość. Pomimo tego, co czuła i w co wierzyła całym sercem, przyzwyczajenie się do tego zajęłoby jej dużo czasu.

— Inkwizytor, łowca, żołnierz z klepkami na oczach, drań, którego przeznaczeniem jest cię zabić, nazwij to, jak chcesz! – Staruszka złożyła ręce. — Jesteś w niebezpieczeństwie. A ja nie pozwolę temu szczeniakowi cię zabić! – Wyciągnęła rękę wnuczki i ostrym ruchem wbiła igłę w opuszek palca wskazującego.

— Aj! – Cassie drgnęła, ale babcia trzymała mocno.

Agnes wycisnęła kilka kropel krwi do kociołka. Wnuczka oparła dłoń o siebie i zacisnęła ją w pięść. Płyn natychmiast zaczął wrzeć, a sekundę później błyskowi światła z kotła towarzyszył lekki wybuch. Ledwo zauważalny dym zniknął niemal natychmiast. To samo zrobiła z ręką. I kocioł znów „wybuchł".

— Co to za metody szarlatańskie, – Cassie polizała palec i spojrzała na niego.

— Myślałaś, że wystarczy modlić się do Boga? – zapytała sarkastycznie Agnes i wyłączyła palnik. — Jeśli chcesz coś otrzymać, musisz coś dać.

— Powiedziałaś, że nie kupujemy energii – przypomniała jej kpiąco Cassandra i skrzyżowała ramiona.

— Aby eliksir na ciebie zadziałał, musisz dać cząstkę siebie. – Staruszka zignorowała jej ton. — To logiczne! Jeśli chcesz się ukryć, daj coś od siebie. Do takich rytuałów najlepiej nadaje się krew. – Agnes nalała napar do miski i rozlała do dwóch szklanek. — Pij.

Cassandra popatrzyła z politowaniem na szkło. Dymiła dziwna ciecz, przypominająca kosmiczną galaretę. Agnes wypuściła zirytowany oddech i wypiła napój do samego dna. To przecież wrząca woda!

— Widzisz? – Rozłożyła ramiona. — Żyję!

Cassie zacisnęła usta i wzięła szklankę. To naprawdę nie wygląda tak strasznie. Powąchała to. I już nie miało zapachu... Jednak poznanie składu eliksiru wywołało u niej dreszcze i grymas. Zebrawszy się, wypuściła powietrze i upiła łyk. Zdając sobie sprawę, że płyn nie smakuje źle, dziewczyna opróżniła szklankę. I okazało się, że wcale nie poparzyła sobie wnętrzności...

— Świetnie. – Agnes chwyciła kociołek za uchwyt i szybko weszła do pokoju specjalnego. — Teraz apteka...

Chwyciła mały pędzelek wykonany z gałęzi dębu i jesionu i zanurzyła go w kociołku. Jej twarz przybrała wygląd wiedźmy. Cassandra otrząsnęła się z nowo odkrytego strachu, ale próbowała go stłumić w sobie. Gdzieś w głębi duszy nie przestała się bać, ale wyraźnie zrozumiała, że to wciąż jest jej droga i ukochana babcia, która nie wyrządzi krzywdy. Cassandra przyłapała się na myśleniu, że była niesamowicie zainteresowana spojrzeniem na swoją „prawdziwą" twarz.

Folaigh an siopa, folaigh an cógaslann ó Evans.Ní féidir le Evans an áit seo a fheiceáil – Agnes zanurzyła pędzel w kociołku i spryskała nim ściany, półki oraz podłogę. — Baarresuvt ind il amarro el karpos. Ixidoruvt su daos et vedo, i el recreo asu berimiruvt virbalis. – Staruszka wyszła na zewnątrz i rozejrzała się. A następnie przeprowadziła te same manipulacje na zewnątrz. Drzwi, szyld, ściany – wszystko zostało spryskane miksturą. — Virbalisuvt, Evans, el arroz paama.

Wylawszy w progu resztę płynu, Agnes weszła do środka. Wyciągnęła nie wiadomo skąd ostrze i ciąła nim po dłoni. Cassandra zamknęła oczy. Mimo że stała dość daleko od niej, zapach krwi łaskotał ją w nos. Po raz pierwszy poczuła się zniesmaczona. I wydawało jej się to dziwne – widziała, jak babcia setki razy cięła sobie dłoń i dopiero teraz poczuła się nieswojo. I w ogóle Cassie zaczęła myśleć: dlaczego wcześniej jej to w ogóle nie przeszkadzało?

Staruszka odłożyła ostrze i zacisnęła dłoń w pięść. Krew spływała dużymi kroplami, równą linią wzdłuż krawędzi progu i syczała jak kwas siarkowy. Cassandra była zaskoczona: krople natychmiast wchłonęły się w drewno, nie pozostawiając nawet krawędzi.

— Czy mogę iść z tobą? – zapytała niespodziewanie Cassandra. — Po twoją radę.

Agnes pomyślała: z jednej strony nie chciała wychodzić ze sklepu bez opieki ze względu na obecną sytuację, a z drugiej strony Cassandra musiała się przyzwyczaić i zapoznać ze światem, który był teraz także jej. Spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi z niezadowoleniem: była spóźniona...

— Chodźmy.

— Naprawdę? – Głos dziewczyny zapiszczał nienaturalnie ze zdziwienia. Odchrząknęła i szybko włożyła skórzaną kurtkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro