Rozdział 3 - Eliksir Wiecznego Snu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nieprzyjemny jesienny deszcz uderzał dużymi kroplami w przednią szybę. Cassandra jechała starym Dodge Charger 500 z 1969 roku, i próbowała zebrać myśli. Zbyt wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku godzin. Czarownica... Ona jest czarownicą! Pomimo tego, że czuła wypełniającą ją siłę, nowa dla niej rzeczywistość wciąż nie mieściła się jej w głowie.

Podróż z Cork do Waterford trwała nie więcej niż dwie godziny, ale dla Cassandry ostatnia godzina wydawała się wiecznością. A z powodu deszczu nie można było jechać szybciej. Na szczęście droga była pusta. Pytania brzęczały w jej głowie jak rój pszczół.

— Ba – powiedziała cicho Cassie. W milczeniu poruszyła głową. — Czy on naprawdę może nas zabić?

— Jeśli przeszedł Rytuał Inicjacji na łowcę, to tak. – Agnes wyjrzała przez okno i przygryzła skórę wokół kciuka. — Istnieje przepowiednia. Ostatni prawdziwy Łowca, zabijając wiedźmę, ożywi swoją rodzinę.

— A dlaczego myślisz, że to albo ja albo on? – zapytała dziewczyna, patrząc na babcię we wstecznym lusterku.

— Ponieważ przepowiedział to nasza przodkini. A dokładniej, Julia Bishop. Pięćset lat temu przeklęła swojego ukochanego, Matthew Evans, na życie wieczne. I tylko ostatni z jego rodu może go uratować. A pozbyć się klątwy wiedźmy może tylko zabijając tę samą wiedźmę lub jej potomka.

— Więc wśród nas chodzi pięćsetletni mężczyzna?! – Cassie miała totalny mętlik w głowie. — Boję się sobie wyobrazić, jak on teraz wygląda...

— Jak zwykły czterdziestolatek – odpowiedziała Agnes. — Pomimo swojej nieśmiertelności, starzeje się. Nawet jeśli jest tysiąc razy wolniejszy.

— Dlaczego go przeklęła?

— Ponieważ ją zdradził. – Agnes przysiadła się bliżej. — Matthew osobiście przyprowadził ją do swojego ojca i króla. Julia była torturowana, poniżana i skazana na śmierć.

— Dlaczego nie uciekła? – Im więcej odpowiedzi otrzymywała Cassandra, tym więcej pojawiało się pytań. — Mogła coś wyczarować i po prostu uciec. Mogła prawda?

— Jest jeszcze jedna rzecz: jeśli wiedźma urodzi dziecko od Łowcy, to przez rok po urodzeniu nie będzie miała prawa używać magii. W przeciwnym razie jej własna moc ją zabije. A Julia właśnie urodziła dziewczynkę, córkę Matthew. – Agnes wyjrzała przez okno. — Skręć tutaj w prawo. Evansowie o tym nie wiedzieli, więc w kółko używali Witch Mortem. Proszek z tych nasion blokuje nasze moce. A także jest to jedyny sposób, który może ujawnić każdemu nasz wygląd bez naszej zgody. I nawet po zastosowaniu proszku Mortem działają na nas magiczne kajdany.

— Więc Julia też umarła? Jak więc go przeklęła? Kiedy zdążyła to zrobić? – Cassie odwróciła się.

— Sabat jej pomógł. Julia była w prawdziwej rozpaczy.  Chciała uratować córkę i zemścić się. I zemściła się... – Agnes mruknęła sarkastycznie. — Zemściła się tak, że nas wszystkich wciągnęła w to bagno. – Starsza pani McQueen westchnęła. — W zasadzie to spaliła żywcem całą wioskę.

Cassie przełknęła ślinę, ale milczała. Jeśli to proroctwo, to dlaczego babcia uważa, że Julia skazała ich na śmierć? A jeśli tym jest właśnie klątwa? Z drugiej strony po co przeklinać swoich? Coś wyraźnie w tej historii nie grało...

— A...

— Dotarłyśmy. – Agnes otworzyła drzwi niemal w ruchu.

Cassandra zatrzymała się przy niepozornym budynku. Spojrzała na niego przez przednią szybę. Wyblakły szyld kliniki weterynaryjnej powiewał na wietrze. Przyćmione światło latarni ledwo oświetlało ścieżkę prowadzącą do wejścia. Cassie wysiadła z samochodu. Albo była już w takim nastroju, albo to tylko na zewnątrz zrobiło się już chłodno, albo rzeczywiście z tego budynku wiał śmiertelnie zimny wiatr, a Cassie trząsła się jak liść.

— Chodźmy do środka. – Głos Agnes brzmiał jak rozkaz.

Cassandra przyłapała się na myśleniu, że musi wykorzenić swoją nadmierną wrażliwość. Chociaż jak się tego pozbyć? Nowe odkrycia co minutę! Poszła za babcią i cała się kuliła, jakby czekała, aż zza rogu wyskoczą ghule, diabły i inne złe duchy.

Jednak nikt nie wyskoczył. Tylko wiatr wył i zdawał się popychać ją w plecy. Cassandra uśmiechnęła się rozczarowana własną głupotą: wierzyła w to tylko przez minutę, ale ogarnął ją strach, jakby naprawdę goniło ją stado wilkołaków.

Arcoruvt. – Agnes pstryknęła palcami i zamek w drzwiach się przekręcił.

Otworzyła drzwi i weszła do środka, a Cassie za nią. Na korytarzu, zwanym „recepcją", było ciemno. Chociaż nie była to do końca prawda: panowała taka ciemność, że nie było widać rąk. Jednak Agnes była tak dobrze zorientowana w przestrzeni, że Cassie ledwo za nią nadążała.

Starsza pani skręciła w lewo i poszła na koniec korytarza. Zanim zdążyła wejść do innego pokoju, natychmiast usłyszano szczekanie i syczenie. Cassandra prawie pisnęła i poleciała się do tyłu. Była tak przerażona, że mogłaby przysiąc, że widziała błyszczące w ciemności oczy kotów i psów. Jednak po chwili zwierzęta ucichły. Gdzieś słychać było nawet ciche i żałosne marudzenie.

— Dlaczego ucichły? – zapytała Cassie, gdy zbliżali się do następnych drzwi.

— Ponieważ tak postanowiłam – odpowiedziała Agnes i podeszła do pustej ściany. — Cailleach...

Jej twarz się zmieniła. W ciemności Cassandrze wydawało się, że cienkie, siwe włosy jej babci dosłownie świecą. Ugryzła się w nadgarstek i rozpryskała krew na ścianę. Chwilę później część ściany zniknęła, odsłaniając nowy korytarz. Agnes wróciła do swojej ludzkiej postaci i odwróciła się.

— Dlaczego tam stoisz? Chodźmy już.

Cassie szła za babcią na chwiejnych nogach. Ile już widziała i ile musiała się jeszcze nauczyć... Korytarz nie był zbyt szeroki, więc szły jedna za drugą. Z każdym krokiem Agnes świece w kandelabrach ściennych rozbłyskiwały, jakby oblano je benzyną. Dziewczyna wzdrygała się za każdym razem, gdy zapalała się kolejna świeca.

I znowu dotarły do nowych drzwi. Cassie głośno wypuściła powietrze: przyszły na sabat czarownic, czy po prostu otworzyły drzwi?!

— To nie jest sabat, ale nadzwyczajne spotkanie.  – Agnes pociągnęła za klamkę.

— Ale jak...

— Powtarzam jeszcze raz: czuję twoje emocje i rozumiem, co myślisz. Okazujesz za dużo emocji...

— Wreszcie! – wykrzyknęła kobieta.

Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła rękę, by przytulić Agnes. Kobieta o ognistoczerwonych włosach była od niej prawie o dwie głowy wyższa, więc musiała się pochylić.

— Nessa – Agnes odwzajemniła uścisk.

Cassandra cofnęła się o krok w stronę ściany i zniknęła w ciemności. Około dwóch tuzinów kobiet w różnym wieku zostało podzielonych na małe grupy i dyskutowało o czymś. Choć trudno było określić wiek każdej z nich: nawet babcia wyglądała dość młodo jak na swoje sześćdziesiąt cztery lata. Z wyglądu dorównywała matce Cassie, która urodziła tuż przed trzydziestką.

Czerwone włosy olśniły jej oczy. W pomieszczeniu były chyba wszystkie odcienie tego koloru: od miedziano-różowego po mahoniowy. Złapała się nawet na chwilę na myśleniu, że chce przefarbować włosy na platynowy blond, żeby nie widzieć aż tak bardzo czerwieni...

— Jesteś spóźniona! – Zadymiony kobiecy głos brzmiał jak głos sędziego ogłaszającego wyrok skazujący. Z cienia wyszła kobieta o tym samym kolorze włosów.

— Były ku temu okoliczności, mamo.

Matka?! Cassandra zakrztusiła się. Nie tylko nie widziała swojej prababci, ale nigdy o niej nie słyszała! Wszystkie natychmiast dygnęły i pochyliły głowy. To musi być Najwyższa, pomyślała Cassie. Kobieta zaciągnęła się papierosem i wypuściła kłębek dymu.

— Arieen...

— Dlaczego tak szybko nas zebrałyście? – Arieen zatrzymała Agnes gestem. — Walne zgromadzenie zaplanowano dopiero na Boże Narodzenie!

— Evansowie ją znaleźli.

Zapadła cisza. Stojąc niemal w kącie na wpół pustego pokoju, Cassandra wyczuwała napięcie wszystkich obecnych. Było to tak namacalne, że wydawało się, że powietrze jest naelektryzowane.

— Skąd o tym wiesz? – Arieen próbowała się powstrzymać, ale w jej głosie można było wyczuć subtelną nutę zdenerwowania. Usiadła na krześle przy dużym owalnym stole.

— Dziś przyszedł ich szczeniak – odpowiedziała Agnes i usiadła po prawej stronie matki.  —Przyniósł bransoletkę Matthew do kontroli.

Słychać było szepty. Arieen spojrzała na wszystkich surowym wzrokiem, co ich uciszyło. W takiej śmiertelnej ciszy słychać było spadające na podłogę drobinki kurzu. Cassandra bała się poruszyć – nie chciała zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. A babcia zdawała się zupełnie zapomnieć, że zabrała ją ze sobą.

— Wyszedł? – Arieen uniosła brwi i zgasiła papierosa, od razu zapalając nowego.

— Oczywiście, że wyszedł! – Agnes złożyła ręce.  — Kłamałam tak bardzo, że nawet nie pamiętam, co dokładnie powiedziałam! Jednak Ralph...

— Ralph się nie odważy – przerwała jej Arieen. — Nie złamie paktu.

— O czym ty do cholery mówisz? – Agnes zaśmiała się histerycznie. — Mam ci przypomnieć, co zrobili Isli? – głos przeszedł w krzyk.

Cassandra przygryzła wargę. Po raz pierwszy w życiu wzmianka o jej matce przeszyła jej serce. Nie pamiętała tego i w zasadzie nic nie czuła. Jednak Cassie natychmiast zrozumiała, co dokładnie tak boleśnie rezonowało w jej duszy: zawsze powtarzano jej, że jej matka zginęła w wypadku samochodowym wkrótce po jej urodzeniu. Okazuje się, że mama została zamordowana...

— Nie zostało to udowodnione – odpowiedziała Arieen cicho i niepewnie.

— Ależ oczywiście! – Agnes pokręciła głową z rozczarowaniem. — Evansowie są tu nielegalnie! Ani sąd Zakonu, ani prawo Kanady! Nic nie jest w...

— Więc to oni zabili mamę? – zapytała cicho Cassandra, wyłaniając się z cienia.

Agnes odwróciła się gwałtownie, a za nią pozostałe kobiety. Właściwie zapomniała, że zabrała wnuczkę na spotkanie. Cassie zrobiła jeszcze kilka kroków i stanęła dokładnie pomiędzy Arieen i Agnes. Próbowała udawać pewną siebie i nieustraszoną, ale albo ze strachu, albo z braku wiedzy, jak się zachować, wszystko jej się w środku kurczyło.

— Pokłoń się. – Za Arieen rozległ się głos. 

Dziewczyna przechyliła głowę, żeby spojrzeć na właścicielkę głosu. Dziewczyna, trochę starsza od Cassie, patrzyła na nią wyzywająco. 

— Musisz okazywać szacunek Najwyższej!

Agnes przewróciła oczami i dotknęła grzbietu nosa. Popleczniczka matki w swoim repertuarze. Fionnuala – Ofiarna, nawrócona przez Arieen, dosłownie deptała po piętach swojej mentorce, za każdym razem, gdy wtrącała się w rozmowy, broniąc jej, zabiegając o przychylność z największą słodyczą. Ogólnie była cieniem Arieen. Agnes nie znała do końca jej motywów, ale była niemal pewna, że Fionnuala dążyła do miejsca Najwyższej. Naiwna...

— Powiedziałam...

— Nie jestem częścią waszego klanu, sabatu, inicjacji, sekty czy jak to się wszystko poprawnie nazywa, więc nie uginam kolan – pokazała cudzysłów przy tych słowach — Nie będę się nikomu kłaniać.

Agnes odwróciła się do niej zaskoczona. To nie tak, że chciała postawić swoją wnuczkę na jej miejscu, po prostu nie spodziewała się, że Cassandra będzie miała odwagę odpowiedzieć.

Fionnuala prawie zakrztusiła się z oburzenia. Na co ta dziewczyna pozwala sobie?! Tak, jest Pierwszą, ale to wcale nie zmienia jej pozycji! Ta nowicjuszka to strata miejsca! Nadal ośmiela się być bezczelna?!

— Jak śmiesz...

Arieen podniosła rękę, uciszając swoją podopieczną, i z zainteresowaniem spojrzała na Cassandre. Na jej twarzy pojawił się ledwo zauważalny uśmiech. Wstała z krzesła i przybrała swój prawdziwy wygląd. Cassandra cofnęła się kilka kroków i przełknęła: być może twarz Arieen przeraziła ją jeszcze bardziej niż wygląd babci. Zapadnięty nos, duża postrzępiona dziura zamiast prawego policzka, a lewy bok przypominał świeżo otrzymane oparzenie. I świecące, wielokolorowe oczy.

Ciekawość zastąpiła jednak strach. Oczy były tak jasne, jakby zamiast tęczówki w jednym oku tańczył płomień, a w drugim błyszczał szmaragd. To takie dziwne... Oczy babci były zupełnie pozbawione życia. Dlaczego... – jak to nazwać, nie miała pojęcia – Arieen są takie bystre?

— Od jak dawna wiesz o swojej...naszej istocie? – zapytała Arieen i podeszła blisko. Jej głos trzeszczał niczym zardzewiałe zawiasy w drzwiach.

— Od kilku godzin. – Cassandra poczuła nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Poczuła nawet powiew zimna – Najwyższa tak ją przeraziła. Jednak Cassie trzymała się, jak mogła: przełknęła, ale nadal patrzyła, nie śmiąc odwrócić wzroku. Nie może pokazać swojego strachu. Albo to jej wyobraźnia, albo naprawdę tak było, ale widziała swoje odbicie w źrenicach stojącej naprzeciw czarownicy.

— Twój strach uderza na kilometr – szepnęła Arieen i przeczesała włosy kościstą dłonią. Cassandra ledwo powstrzymała się przed odskoczeniem. Coś kazało jej stać i się nie ruszać. — Jak na kogoś, kto właśnie się pojawił, radzisz sobie całkiem nieźle. Dobra robota. – Odeszła od niej i przywróciła swoją ludzką twarz. —Buntownicza, odważna i zadziorna. – Arieen wróciła na swoje krzesło.

Nie kłaniać się Najwyższej w towarzystwie czarownic oznacza nieokazywanie szacunku. To przypomina otwarte kwestionowanie jej mocy. A to jest brzemienne w konsekwencje: od wydalenia z sabatu po spalenie. Pomimo tego, że Arieen zrozumiała, że dziewczyna po prostu nie znała jeszcze zasad, zachwyciła ją jej niechęć do „zginania kolan". I nie dało się tego nie zauważyć.

— Zastanawiasz się, czy twoja matka została zamordowana? – Arieen sprowadziła wszystkich z powrotem do pytania. — Isla naprawdę umarła. I umarła w bardzo straszliwych okolicznościach. Chroniąc cię.

— A kto ją zabił? – Cassandra przestępowała z nogi na nogę, skubiąc skórę wokół palców. — Jak została zabita? Czy została spalona?

— Och, kochanie... – Agnes zacisnęła usta i przechyliła głowę. — Jedyną rzeczą gorszą od spalenia jest wyrwanie serca wiedźmy. Twoja matka, aby chronić ciebie i nas wszystkich, zrobiła to sama. A Bishop wyrywają sobie serca tylko w jednym przypadku.

— Jeśli inna wiedźma wkroczyła w jej wspomnienia, aby skrzywdzić inne przedstawicielki naszego rodzaju, – Arieen zabrała głos. — Ponieważ Isla nie miała innego wyboru, nadal nie możemy ustalić, kto był zamieszany w jej śmierć. Albo jeden z naszych ludzi wrobił Evansów, albo Evansowie wrobili nas. – Wypowiedziała coś, o czym milczano przez prawie ćwierć wieku. — Wyrwawszy serce, Isla wymazała wszystko z pamięci.

— Dlaczego nie można było sprawdzić wspomnień czarownic z sabatu i Łowców? – Cassandra zadała właściwe pytanie, ale natychmiast zrozumiała odpowiedź. — Inna wiedźma może ukryć swoje wspomnienia, ale nie było powodu przesłuchiwać Evansów?

— Podstawą...

— Zgadza się – Arieen przerwała Agnes i skierowała na nią wzrok. — I doskonale wiesz, że nie mieliśmy ani jednego dowodu na to, że Ralph lub którykolwiek z Evansów mógł to zrobić!

— A co by było, gdyby czarownica i Łowca współpracowali? – zapytała Cassandra.

I znowu odezwało się coś, o czym milczano przez wiele lat.

— To niemożliwe – odpowiedziała stanowczo Arieen. — Dlaczego którakolwiek z nas miałaby niszczyć swoich? – Mimo kategorycznego tonu myślała o tym, jeśli nie codziennie, to dość często. — Nasze rodziny kłócą się od bardzo, bardzo długiego czasu. Żadna czarownica Bishop nie zawrze paktu z Evansem i jego sumieniem.

— To wszystko jest bardzo fajne, ale możemy rozwodzić się nad tym tematem w nieskończoność. – Agnes splotła palce. — Wróćmy do pytania, co powinnyśmy zrobić.

— Już odpowiedziałam na twoje pytanie. – Arieen zapaliła kolejnego papierosa. — Evansowie nie zrobią nic złego.

— Już się odważyli, kiedy wysłali swojego szczeniaka. – Agnes przewróciła oczami. Cassie czuła, że babcia jest zła.

— Do proroctwa brakuje jeszcze roku. Bez względu na to, co zrobią, wszystko pójdzie na marne – odparowała Arieen.

— Skąd taka pewność siebie, mamo? – Agnes całym swoim wyglądem pokazała, że jest sarkastyczna. — Twój pakt to bzdury! Polowali, polowali i będą na nas polować, dopóki nie zginiemy wszystkie!

— To pakt uniemożliwiał im eksterminację nas przez ponad dwieście lat, Agnes.

— Zapamiętaj – Agnes wstała z krzesła i wskazała palcem na matkę — Będę się bronić najlepiej, jak potrafię. – I poszła do wyjścia. Wnuczka poszła za nią.

— Do diabła...

— Nie martw się – odwróciła się już przy drzwiach. — Nie będę pierwszą, która złamie twój cholerny pakt, ale jeśli któryś z nich zbliży się choćby na metr do Cassie... Wiesz, co się stanie.

Cassandra czekała już na korytarzu, kiedy Agnes prawie wyleciała z pokoju, trzaskając drzwiami machnięciem ręki. Dziewczyna ledwo nadążała za babcią. Na ulicy starsza pani pozwoliła sobie na przeklinanie i odetchnięcie: nie miała prawa tak rozmawiać z Najwyższą. Jednak mimo to Agnes powiedziała prawdę: będzie chronić swoją wnuczkę wszelkimi niezbędnymi środkami.



— Babciu? – Cassie spojrzała w lusterko wsteczne.

Odpuściły Waterford w milczeniu, i połowę drogi też przejechały w absolutnej ciszy. Dziwne uczucia ogarnęły Cassandre: kilka godzin temu nie wyobrażała sobie nawet, że dowie się o śmierci swojej matki. A teraz myślała tylko o tym, że musi dowiedzieć się, co stało się z jej mamą.

— Dobrze się czujesz? – zapytała babcię.

— Tak kochanie. – Agnes uśmiechnęła się krótko. — Tak tylko myślałam.

— Czy mama naprawdę wyrwała swoje serce? – zapytała Cassandra ze strachem w głowie. — To jest... To niemożliwe.

— Kiedy jesteś czarownicą, prawie wszystko jest możliwe. – Agnes przysunęła się trochę bliżej oparcia siedzenia swojej wnuczki. — Twoja matka oddała życie, aby cię uratować. I ja zrobię to samo, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Położyła delikatnie dłoń na jej ramieniu.

— Nie mów tak! – wykrzyknęła Cassie i już miała się do niej odwrócić, ale się powstrzymała. — Żyjemy w XXI wieku! I nie jesteśmy zwierzętami!

— Masz rację... – Agnes uśmiechnęła się. — Nie jesteśmy zwierzętami...

— Dlaczego przez tyle lat nigdy nie interesowałam się magią i czarami? – Cassandra bębniła palcami w kierownicę. — Skoro mam tak potężną moc, dlaczego nigdy jej nie poczułam?

— Ponieważ po tym, co stało się z Islą, Mariel rzuciła na ciebie urok. – Agnes wyjrzała przez okno, obserwując padający na zewnątrz deszcz. — Wszyscy doskonale rozumieli, dlaczego zmarła twoja matka. Podążając twoim śladem czarów, oni też mogli cię znaleźć. Tylko Najwyższa ma zaklęcie „Glais Cumhachta". To zaklęcie pieczętujące moc. Zaklęcie to jest nieszkodliwe tylko dla niemowląt. Jeśli wykonasz taki rytuał z osobą dorosłą, ona umrze.

— OK. – Cassandra skinęła głową ze zrozumieniem. — Ale czy to Glais Cumhalumpa...

Glais Cumhachta.

— OK, czy Glais Cumhachta mogłoby zagłuszyć zainteresowanie?

— Nie. – Agnes odwróciła głowę w jej stronę. — Niedawno przeprowadziłam ponowny rytuał odrzucenia mocy. – Odpowiedziała tak swobodnie, że Cassandra nie rozumiała, co oburzyło ją bardziej: sam rytuał czy ton w jakim zostało to powiedziane.

— Co zrobiłaś?! – krzyknęła rudowłosa i gwałtownie zatrzymała samochód, powodując jego lekkie obrócenie na mokrej drodze. — Chcesz mi powiedzieć, że przez całe życie nie dostrzegałam magii i czarów, biorąc pod uwagę was wszystkich szarlatanów, tylko dlatego, że wyrządziliście szkody na mojej podświadomości?!

— To nie jest uszkodzenie. – Agnes przewróciła oczami. — Po prostu nie chciałam, żeby twoje zainteresowanie czarami obudziło twoje moce.

— Ale... – Cassandra przerwała, zdając sobie sprawę, że to bezsensowny argument. I po części rozumiała swoją babcię: prawdopodobnie zrobiłaby to samo. — Nie ma sensu z tobą rozmawiać. – Machnęła ręką i odjechała. — Dlaczego jesteśmy rude? To takie banalne...

— Ponieważ takie się rodzimy. Właściwie to bzdura, że czarownicami mogą być tylko rude. – Agnes machnęła ręką i jej wygląd przybrał zwykły wygląd: jasne włosy i niebieskie oczy. — Jeden z naszych przodków, do cholery ten drań, zdecydował, że powinnyśmy być inne. Że Bishop zawsze powinna być ruda i mieć heterochromię. I rzucił zaklęcie na całą rodzinę. Ofiarne rodziły się zupełnie inaczej.

— Zaklęcia, czary... – Cassandra złożyła dłonie.  — Tylko zaklęcia. Czy bez tego można istnieć?

— Ty przeżyłaś. – Agnes uśmiechnęła się i spojrzała wnuczce w oczy przez lusterko wsteczne. — Nie waż się ponownie puszczać kierownicy. – Uniosła brwi, a Cassie przewróciła oczami. — Ten stary i próżny głupiec nie sądził, że jego chęć wyróżnienia się tylko nas zdradzi. Milo Bishop... – mruknęła Agnes z pogardą. — Jedyny człowiek, który opanował magię na równi z nami. Opanował czary nawet lepiej niż niektóre z naszych Najwyższych. Ale oddając mu to, co się należy: dzięki Milo nauczyliśmy się szanować w społeczeństwie czarownic.

— A jakie są jego zasługi?

— Kiedy rozpoczęły się pierwsze prześladowania czarownic, jako jedyny był w stanie zjednoczyć wszystkich i przeciwstawić się ludziom. – Agnes odwróciła się do okna. — Już w X wieku...

— Poczekaj chwilę. – Cassandra zmarszczyła brwi w zakłopotaniu. — Przecież eksterminacja czarownic rozpoczęła się dopiero w XVI wieku. Salem czy cokolwiek innego.

— Salem to tragedia dla ludzkości i naszej społeczności. – Agnes spuściła wzrok, jakby się tego wstydziła. Jakby sama osobiście wysłała dziewczyny na szafot. — W Salem powtórzyli to, co wydarzyło się ponad sześćset lat wcześniej. Spalili wszystkich bez wyjątku. Całe wsie. Czy praktykowałaś medycynę? Na szafot. Mieszkałaś na obrzeżach? Na szafot. Czy byłaś piękna i odmówiłaś jakiemuś szlachcicowi? Na szafot! Czy byłaś ruda? – Uśmiechnęła się gorzko.

— Na szafot... – szepnęła Cassandra, a Agnes skinęła głową.

— Dlatego Bishop stworzył rytuał, dzięki któremu mogłyśmy zmienić swój wygląd. Tylko dla Milo była to słabość. Oczywiście – uśmiechnęła się z pogardą.  — W końcu mężczyzn nigdy nie podejrzewano o czary! Zawsze wierzono, że tylko kobiety są słabe, i że tylko kobiety mogą zostać uwiedzione przez samego diabła.

— Tak naprawdę po prostu się takie rodziłyśmy... – podsumowała Cassandra.

— Zgadza się. – Agnes zacisnęła usta. — Inne czarownice zawierały z nami układy.

— Dlaczego więc mężczyźni nie mieli takiej mocy? – zapytała Cassandra. — Czy nie może być tak, że tylko kobiety chciały mieć taką władzę?

— Oczywiście, że tak! – Agnes zaśmiała się. Roześmiała się tak złowieszczo, że Cassie przeszyły dreszcze. — I ci ludzie zawarli z nami układ. Tylko ta moc zniszczyła ich szybciej, niż zrozumieli konsekwencje.

— Dlaczego?

— Ponieważ mężczyźni z natury nie wiedzą, jak rodzić dzieci. To wszystko. – Agnes wzruszyła ramionami. — To jedyny powód. Co mogliby dać w zamian? Kobiety oddawały dziecko jeszcze w łonie matki. Mężczyzna nie mógł nic dać.

— Dlaczego więc ten Milo był czarownicą?

— Czarownikiem – poprawiła Agnes. — Ponieważ Milo urodził się z przyrodniego brata i siostry.

— Ugh... – Cassandra skrzywiła się. — To przecież kazirodztwo...

— Prawda. – Babcia skinęła głową. — Urodził się słaby i chory. Nikt nawet nie myślał, że przeżyje choćby kilka lat, ale to przyniosło owoce: pierwszy w rodzinie męski czarownik. I ostatni. Milo utykał – jedna noga była krótsza od drugiej – urodził się z rozszczepioną wargą i jednocześnie rozszczepionym podniebieniem, a przez całe dzieciństwo był tak wątły, że gdyby na niego dmuchnąć, upadłby w wieku dwudziestu lat; chciał stać się przystojnym. Oczywiście jego mama próbowała czarów. On pracował też nad sobą: nad magią, nad swoim wyglądem. A jeśli dziewczęta łatwo uczyły się zaklęć, on potrzebował więcej wysiłku i czasu. Pewnie dlatego tak zaciekle nas bronił. I pewnie dlatego tak zawzięcie bronił tego, jak powinnyśmy wyglądać. Urodził się zupełnie inny od nas: z brązowymi włosami i brązowymi oczami.

— A co z genetyką?

— Genetyka czarownic jest bardzo złożona. Nawet jeśli wiedźma Bishop zajdzie w ciążę z ciemnoskórym mężczyzną, nadal urodzi jasne, rudowłose dziecko z heterochromią. To jest nasza cecha wyróżniająca. A Milo po prostu to zabezpieczył. Oto kim jesteśmy i nic więcej. Chociaż te „ofiarne" nie rodziły się takie, to teraz właśnie takie się rodzą.

Agnes spojrzała na wnuczkę.

— Czy wiesz, dlaczego przed wiekami inne oczy i rude włosy uważano za znaki diabelskie? Bo za mało takich ludzi się rodziło. W czasach, gdy ludzie nie mieli pojęcia o genach, mutacjach, po prostu przypisywali to złym duchom. Rudowłosa? Więc jest czarownicą. Bo takich kobiet było za mało. A wielu zostało eksterminowanych tylko dlatego, że mieli rzadki kolor włosów. A o oczach w ogóle nie wspomnę...

— Dotarłyśmy. – Cassandra odwróciła się do niej i uśmiechnęła krótko. Jednak nawet na to ledwo starczało jej sił: ten dzień zbyt ją wyczerpał.

McQueen wyjrzała przez okno. I to prawda... Dedykując ich historię wnuczce, nawet nie zauważyła, jak podjechały do apteki.

— Dlaczego piwnica była taka pusta? – Cassandra zwróciła się do babci. — To znaczy myślałam...

— Czy spodziewałaś się zobaczyć pentagram, czarnego kota, czaszkę kozy, oceany krwi, kopulujące kobiety i niezliczone świece ze swastykami?

— No cóż... – Cassie uśmiechnęła się głupio. — Oczywiście bez swastyki...

— Głupiutka – Agnes zaśmiała się uprzejmie. — To wszystko jest absurdalną podporą dla satanistów, którzy mają nadzieję wezwać wielkiego i strasznego Mistrza Lucyfera. – Przewróciła oczami i wysiadła z samochodu.

Dziewczyna poszła za nią i rozejrzała się: niebo, już czarne, ciemniało na ich oczach. Jakby piorun miał zaraz uderzyć. I trafi prosto do sklepu. Po raz pierwszy w życiu dziewczyna poczuła niechęć, żeby tam wejść. Cassie podciągnęła zawiązany szalik pod nos: na zewnątrz było jeszcze zimniej.

— Teraz szybko sprawdźmy aptekę, rytualna akcja powinna wystarczyć do rana, a potem wracamy do domu. A rano rzucę długotrwałe zaklęcie. – Agnes uśmiechnęła się i poszła w stronę wejścia. Uśmiech wyszedł jej równie zmęczony.

W sklepie było cicho i spokojnie, jak zawsze. Jednak dziewczyna poczuła coś, co przypominało strach i niebezpieczeństwo. I nie był to strach, gdy rozbiła kilka butelek lub gdy zobaczyła twarz swojej babci. To niebezpieczeństwo przyszło skądś z zewnątrz. Cassie starała się nie wpadać w panikę, ale narządy ją ściskały. Obeszła wszystkie pokoje i... nie znalazła źródła tego okropnego uczucia lepkości.

— Do ciasnego bamboszka! – zawołała Agnes. — To nie może być prawda!

— Babciu? – Cassandra opuściła mały pokój i udała się do pokoju socjalnego. — Co się stało?

— „Oszukujący" się skończył... – Agnes wypuściła zirytowany oddech. — Spróbujmy jeszcze raz.

Zacisnęła dłoń i krople krwi spłynęły na próg pokoju. Krew powinna była „skwierczeć" i wchłonąć się w drewno, tak jak ostatnim razem, ale tak się nie stało. Agnes warknęła i potarła je podeszwą.

— Idź do domu, a ja tu zostanę. – Agnes pstryknęła palcami i w pokoju socjalnym zapaliły się światła. — Nie chcę zostawiać sklepu w nocy bez opieki. – Przechodziła między półkami i zbierała butelki ze składnikami do nowego rytuału.

— Za bardzo się starasz. – Cassandra deptała jej po piętach. — Nawet jeśli naprawdę chcą nas zabić, dzisiaj wyraźnie tego nie zrobią...

Zanim zdążyła dokończyć mówić, dzwonek przy drzwiach „poinformował", że ktoś wszedł.

— Mamy już zamknięte! – krzyknęła Agnes zza półki i podeszła do przybysza. Chris stanął przed nią... — Sama teraz rozumiesz? – mruknęła do wnuczki, patrząc na nią z wyrzutem. — Powtarzam: apteka jest zamknięta! – Mimowolnie wyciągnęła rękę, jakby ukrywała za sobą wnuczkę. — Jesteśmy dla ciebie zamknięci, młody człowieku!

— Posłuchaj...

— Nie, to ty posłuchaj tego! – W dłoni Agnes błysnęła mała kula ognia. — Jeśli natychmiast nie opuścisz mojego sklepu, spalę cię żywcem!

Cassandra spojrzała ze strachem na rękę babci, potem na Chrisa. Miała wrażenie, że babcię dosłownie przepełniał strach. A ona sama z trudem powstrzymywała się od drżenia: Agnes określiła je jako pozbawione emocji potwory. Robiła wszystko, co mogła, żeby postrzegała ich jako zimnokrwistych zabójców. Pomimo tego, że Cassie starała się nie brać za dobrą monetę słów babci na temat tej rodziny, nadal nie mogła powstrzymać się od zaufania najbliższej jej osoby. Jeśli rzeczywiście przez wieki eksterminowali swoich przodków i torturowali matkę... było się czego bać.

— Przyszedłem porozmawiać. – Chris wyciągnął ręce przed siebie w pojednawczym geście i zrobił krok.

— Ani kroku dalej! – krzyknęła Agnes i machnęła płonącą ręką.

— Posłuchaj mnie! – Chris podszedł bliżej, a Agnes rzuciła kulę ognia. Ledwo zdążył zrobić unik, a kula wyleciała przez otwarte drzwi. Cassandra pisnęła. — Nie przyszedłem zabijać!  Chcę tylko...

— Babciu, przestań! – Cassie wybiegła z ukrycia i przykryła Chrisa sobą. – Widzisz, że jest nieuzbrojony!

— Ja za to mam broń...

Chris i Cassandra odwrócili się. Ralph wszedł do sklepu, trzymając przed sobą pistolet. Chłopak otworzył oczy ze strachu i na ułamek sekundy przed tym, jak Ralph pociągnął za spust, udało mu się popchnąć dziewczynę. Potknęła się i upadła. Rozległ się strzał i łuska potoczyła się głośno po podłodze...

W tej samej sekundzie Agnes rzuciła ostrze. Miała nadzieję, że trafi Ralpha, ale czubek rozciął ramię Chrisa. Odepchnąwszy Cassandre, pochylił się do przodu, powodując, że kula trafiła go w okolicę obojczyka. Z powodu bezwładności został lekko odwrócony, więc czubek ostrza przeleciał obok, uderzając go w ramię. Upadł, tracąc przytomność.

Ralph, unikając ostrza, próbował ponownie strzelić, ale pod jego stopami pękł słoik z czymś paskudnym. Zapach był tak okropny, obrzydliwy i ostry, że szczypał go w oczy i zatracał w przestrzeni.

Cassandra, nie rozumiejąc, skąd wzięła się siła i odwaga, rzuciła się na niego i wytrąciła mu pistolet z rąk. Popchnęła go i Ralph wylądował na ulicy.

— Ty...

Aisling! – Cassandra machnęła ręką. Takie zaklęcie usłyszała dzisiaj od swojej babci, zanim sama wpadła w pustkę. Nie wiedziała, co to znaczy, ale... Udało się!

Ralph natychmiast padł w pobliżu drzwi.  Zaskoczona Cassie spojrzał na swoją rękę, a potem na niego. Leżał nieprzytomny na mokrym od deszczu asfalcie.

— Babciu! – krzyknęła Cassandra i pobiegła do sklepu. — Ja... ja... – Dosłownie sapała, od czasu do czasu spoglądając wstecz na nieruchome ciało. — Zabiłam go! Zabiłam!

Ogarnęła ją histeria. Zaczęła płakać i chwyciła babcię za kołnierz kurtki. Agnes położyła wnuczkę na podłodze i pobiegła do Ralpha. Padając przed nim na kolana, poczuła jego puls.  Żywy...

— Nie zabiłaś go. – Agnes weszła do sklepu i usiadła obok niej. — Co ty zrobiłaś?

— Ja... – Jąkając się, Cassandra otarła łzy i wzięła drżący oddech. — Powiedziałam „Aisling".

— Dobrze zrobiłaś. – Agnes zaśmiała się cicho.  — Zapamiętałaś. Po prostu uśpiłaś go. Tak samo ja cię dzisiaj uśpiłam.

— Ale... – Wzrok Cassie zatrzymał się na nodze Chrisa, który leżał za półką. — A on...

— On też żyje. Niestety.

— Babciu! – zawołała i odwróciła się do niej.

Cassandra podczołgała się w jego stronę. Chris leżał nieprzytomny na podłodze. Kurtka khaki była poplamiona na czerwono wokół prawego ramienia. A na lewym ramieniu była ledwo zauważalna rana od ostrza. Zwróciła się do babci.

— Dzięki temu nie krwawi – odpowiedziała Agnes na nieme pytanie. — Ostrze zostało nasączone eliksirem wiecznego snu. Więc zanim jego bękart się obudzi, musimy wyciągnąć go na zewnątrz. A potem pozwolimy tacie to przemyśleć.

— Zaczekaj... – Cassandra zmarszczyła brwi w zakłopotaniu. — Jeśli magia ma na niego wpływ, nawet szpital nie pomoże mu się obudzić, prawda?

— Jestem zdumiona twoją inteligencją! – odpowiedziała sarkastycznie Agnes i zabierając ostrze, ruszyła w stronę wyjścia.

Na progu leżał pistolet. Parsknęła i wyjęła chusteczkę z kieszeni kurtki. A potem wzięła pistolet dwoma palcami i wyszła. Cassandra zerwała się i pobiegła za nią.

— Nie zrobisz tego! – Dziewczyna pobiegła za nią, podczas gdy ona niosła broń przed sobą.

— Nie zrobię czego? – Przykucnięta przy głowie Ralpha, Agnes przez chwilę patrzyła na wnuczkę, po czym umieściła rękojeść pistoletu w prawej ręce Evansa.

— Nie zostawisz osoby w tarapatach. – Cassandra skrzyżowała ramiona i spojrzała wyzywająco na babcię. — Widziałaś – wskazała na sklep. — On mnie uratował! Gdyby nie Ch... Gdyby nie ten facet, leżałabym ranna!

— Więc co? – Agnes uniosła brwi i przechyliła głowę. — Nie obchodzi mnie, kto kogo uratował. Evansowie przybyli na moje terytorium! Oni zaatakowali nas pierwsi!

— Nauczyłaś mnie, że ludzie nas potrzebują i powinnyśmy pomagać! – Cassandra zagrodziła jej drogę. — Nauczyłaś, że to nasz zasrany obowiązek!

— Cassie, nie musisz się starać. – Znowu usiadła obok Ralpha i wyjęła ostrze. — Ci dwaj zapadną dziś w sen wieczny...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro