Rozdział 7 - Napój bogów

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Podczas gdy Cassandra spała spokojnie w swoim pokoju, Agnes biegała po salonie. Ona nie może być następną Najwyższą. Po prostu nie może! Co to do diabła ma znaczyć?! Osobiście testowała ją już w wieku niemowlęcym! Kciuk jej lewej ręki, przeżuty krwią, nie pulsował już bólem – Ba była tak pogrążona w myślach. Jedyną osobą, która ją irytowała, był Chris, do cholery, przeklęty Evans. Gdyby nie jego pojawienie się kilka dni temu, nic by się nie wydarzyło.

— Wyglądam jak trup, który leżał w ziemi co najmniej rok...

Odwróciła się i podeszła do babci, a ona już wstała, żeby podejść, ale potem osłupiała i usiadła z powrotem na krześle. Agnes w ogóle nie interesowała się jej „esencją”. O wiele bardziej interesowały ją płonące oczy wnuczki...

Pani McQueen prawie pochyliła głowę, jak zawsze to robiła przed Najwyższą. Gdyby nie umiejętność ukrywania emocji, na jej twarzy byłoby wypisane wszystko: zmieszanie, szacunek, zdziwienie, złość i… ogromny strach.

— Jesteś piękna – wychrypiała i uśmiechnęła się, wstając z krzesła. Dużo wysiłku kosztowało ją zebranie się w sobie. Kobieta nie chciała przestraszyć wnuczki.

— Tak myślisz? – zapytała niepewnie Cassandra.

Wyglądało na to, że w ogóle nie rozpoznawała swoich emocji. Tak będzie najlepiej. Najpierw musi pomyśleć o tym, co robić, a dopiero potem dać się zaskoczyć takimi wiadomościami...

— Jestem tego pewna, – uśmiech nie schodził z jej twarzy. — Taka jest nasza natura i nasza istota. Nie powinnaś się tego wstydzić, a tym bardziej czuć się jak trędowata. – Agnes uspokajająco ścisnęła jej ramiona. — Chodźmy odpocząć. Już świta, a my jeszcze oddałyśmy się w objęcia Morfeusza.

Dziewczyna skinęła głową i jak za machnięciem magicznej różdżki ziewnęła. Nawiasem mówiąc, to był tylko zbieg okoliczności: Agnes nie musiała „uśpić jej” – obie chciały szaleńczo spać. Wyglądało jednak na to, że nie mogła teraz odpocząć…

Staruszka usiadła na krześle przy kominku i ze zmęczeniem zakryła oczy dłonią. Węgle prawie wygasły, pozostawiając przyjemny drzewny aromat. Przez komin unosiła się lekka mgła. Agnes wiedziała na pewno, że Evansowie dowiedzą się o tym i teraz z pewnością nie zostawią Cassie w spokoju. Jednak babcia McQueen dokonała już jednego z słusznych wyborów: wczoraj zdecydowała, że jej wnuczka powinna ukryć się. I nie tylko pojechać do innego miasta – musi opuścić Irlandię. A jeśli wczoraj chciała to zrobić tylko po to, aby wykluczyć kontakty między wnuczką a irytującym „szczeniakiem” Chrisem – głupotą byłoby zaprzeczać, że jest przystojnym młodym mężczyzną, jednak jak wszyscy cholerni Evansowie – to teraz powód był całkiem godny. Powinna też skontaktować się z Arieen...

Ręka się ześlizgnęła i kobieta prawie spadła z krzesła. Nie pamiętała, kiedy jej powieki się zamknęły, ale najwyraźniej minęło już wystarczająco dużo czasu: kominek całkowicie zgasł, a za oknem wzeszło już słońce. Spojrzała na zegarek na lewej ręce: dziewiąta. Wydychając głośno, kobieta poszła do kuchni, aby zaparzyć uspokajającą herbatę. Krótki i oczywiście płytki sen przyprawiał ją o ból głowy.

Kiedy woda w czajniku się zagotowała, Agnes postanowiła zadzwonić się z Arieen. Nie żeby potrzebowała jej pozwolenia… po prostu zdecydowała się ogłosić swoją decyzję. Tak, a Najwyższa powinna wiedzieć o następczyni. Już miała wybrać numer telefonu, kiedy zdecydowała się skontaktować z nią w staromodny sposób. Poszła do swojego pokoju i szczelnie zamknęła za sobą drzwi.

Agnes przybrała swoją prawdziwą postać.

Nuair a fheicim féin, taispeáin scáthán dom, Arieen Bishop.

Koścista, przezroczysta, szara dłoń przesunęła się po zimnej powierzchni, wywołując zmarszczki na lustrze. Słychać było lekką wibrację, jakby pod poduszką dzwonił telefon. Agnes chwyciła ramę lustra i nerwowo zapukała w drewno krzywym i zgniłym paznokciem. Arieen nigdy nie odpowiadała szybko, ale teraz Agnes wydawało się, że czeka znacznie dłużej niż zwykle, choć minęło nie więcej niż dziesięć sekund.

W końcu lustro się zatrząsło i odbicie Agnes zaczęło się rozmazywać. Wyprostowała się i przywróciła ludzką twarz. Chwilę później w lustrze pojawiła się twarz Najwyższej.

— Dlaczego kontaktujesz się ze mną tak wcześnie? – mruknęła z irytacją. — Czy ona naprawdę zabiła Evansa?

— Są ważniejsze rzeczy do zrobienia niż ten szczeniak – odpowiedziała Agnes, znacznie spokojniejsza, niż początkowo planowała, ale tak było jeszcze lepiej. — Chociaż moje kłopoty zaczęły się właśnie od niego! – Zamknęła oczy, aby stłumić złość, i odetchnęła. — Musimy ponownie zebrać wszystkie razem.

— A jaki jest powód tym razem? Jeśli chcesz jeszcze raz...

— Porozmawiamy o nowej Najwyższej.

Arieen otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Niemożliwe. Nie znaleziono jeszcze nowej następczyni.

— Jaki jest sens ponownego spotykania się, jeśli nie ma o kim rozmawiać?

— A co jeśli powiem, że już istnieje? – Agnes uniosła brwi, przechylając głowę.

Arieen zmrużyła oczy i podeszła nieco bliżej do lustra, żeby sprawdzić, czy córka blefuje. Ale ona nie blefowała. Kobieta zacisnęła usta i odchyliła się na krześle.

— A gdzie jest ta nowa Najwyższa? – zapytała z ledwie zauważalną kpiną. Nie miała powodu nie ufać Agnes, ale na ostatnim spotkaniu, które, nawiasem mówiąc, zajęło trochę więcej niż jeden dzień! — Nie czułam dziedziczki.

Zgodnie z dawno ustalonymi tradycjami i zasadami, Najwyższa wyznaczała jedną z Pierwszych na swoją następczynię, jeśli nie pojawiła się ona przy urodzeniu. Gdy tylko urodziła się Pierwsza, jej esencja budziła się pierwszego dnia. Z reguły oczy nowonarodzonej następczyni świeciły w swojej prawdziwej postaci. Oczywiście zdarzały się przypadki, gdy nowa Najwyższa nie „budziła się” po urodzeniu. Wtedy o Najwyższej decydował rytuał Roghnaithe – rytuał wybrania. Bardzo rzadko to „stanowisko” było przenoszone po śmierci poprzedniczki. Był to bowiem dość bolesny proces, dlatego zawsze starały się znaleźć nową, póki stara jeszcze żyła.

— Śpi w sąsiednim pokoju – Agnes wychrypiała nienaturalnie, przez co jej głos wydawał się obcy.

— Cassandra – Arieen uśmiechnęła się chytrze i zamknęła oczy, jakby delektując się tym imieniem. — To było możliwe do przewidzenia.

— Możliwe do przewidzenia?! – Agnes podniosła głos i zatrzymała się: nie chciała obudzić wnuczki. Nie powinna słyszeć tej rozmowy. Przynajmniej na razie. — Do przewidzenia?  – syknęła. — Evansowie z pewnością będą teraz na nią polować!

— A czego się spodziewałaś?  – zapytała spokojnie Arieen. An Chéad Cailleach na nią nie działało. Nie sądziłaś chyba, że stało się tak tylko dlatego, że była częścią przepowiedni, prawda?

Agnes przewróciła oczami i wyjrzała przez okno: dokładnie to pomyślała. A dokładniej miała nadzieję... Bycie częścią proroctwa w roli Najwyższej to bardzo zły znak: jeśli Najwyższa umrze w młodym wieku, a następczyni nie zostanie z góry ustalona lub siła nie znajdzie „wejścia”, wtedy zacznie się chaos. Przynajmniej w sabacie. Oczywiście pani McQueen nie chciała śmierci swojej wnuczki, ale tej opcji nie należało lekceważyć.

To wszystko było bardzo złe...

— Ogłoszę walne zgromadzenie – oznajmiła Arieen, co wyrwało ją z zamyśleń. — Muszą zobaczyć, co do nas przyszło...

— Boże, mamo – Agnes ponownie przewróciła oczami. — Takie słowa działają tylko na twoją popleczniczkę. – Przechyliła głowę i uśmiechnęła się dwuznacznie.

— Ona przynajmniej jest lojalna.

— Oczywiście... – Agnes przewróciła oczami i spojrzała sarkastycznie. — To kiedy się spotykamy?

Umówiły się dziś wieczorem i zakończyły rozmowę. Lustro pociemniało i staruszka głośno wypuściła powietrze. Wszystko to ją przerażało i rozzłościło. Zbyt wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni i każde opóźnienie mogło je dużo kosztować. Jednak teraz nie martwiła się tym, że ona i Cassandra były w niebezpieczeństwie. Agnes martwiła się, że jej wnuczka odmówi wyjazdu. Nawiasem mówiąc, był powód odmowy. I nawet nie jeden.

Po pierwsze, Cassie przez całe życie znała tylko swoją babcię i nie wiedziała nic o innych krewnych. Dlatego propozycja wyjazdu do ciotki zostanie przyjęta, delikatnie mówiąc, ze zdziwieniem. Po drugie, nie będzie musiała wyjeżdżać do jakiegoś Londynu czy Edynburga. I nawet nie do sąsiedniego kraju...

Melbourne. To właśnie tam około piętnaście lat temu osiedliła się siostra Isli, Mariel. Cassandra nigdy nie widziała ciotki, gdyż niemal natychmiast po śmierci siostry opuściła ich dotychczasowe miejsce zamieszkania – Monachium. Mariel zdecydowała wtedy, że chce zobaczyć świat, ale dla wszystkich było oczywiste, że ucieka. Ucieka od ciągłych przypomnień o śmierci siostry, ucieka od pragnienia zemsty. Ucieka od siebie samej.

Agnes wcale nie była przeciwna temu, aby jej córka „wywietrzyła się”. Nie wyobrażała sobie jednak, że będzie potrzebować więcej czasu. Znacznie więcej czasu...

— Cześć, mamo – odezwał się cichy głos w telefonie. Pomimo tego, że Agnes od razu rozpoznała właścicielkę, głos wydawał się obcy.

— Mariel – Agnes odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy. — Czy wszystko w porządku? Gdzie jesteś?  Myślałam…

— Wszystko w porządku. Przepraszam, że zniknęłam. – Mariel westchnęła. — Przykro mi, że zostawiłam ciebie i Cassandre. Ale… – Jej głos drżał i wybuchnęła płaczem. — Nie mogę wrócić, mamo. Po prostu nie mogę! Im bliżej ciebie jestem, tym bardziej mam ochotę zabić każdego Evansa. I nie muszę oglądać Arieen.

— Kochanie, ale to już dziewięć lat...

— Myślisz, że to wystarczy, żeby zapomnieć...?

Mariel zdecydowała się na poważny krok: opuścić sabat na zawsze. Przez lata podróżowania po świecie uświadomiła sobie, że świat nie kręci się wokół czarów i magii. Bishop i Evans nie są centrum Wszechświata. I nie powinna rezygnować ze swojego życia, a tym bardziej poświęcać się sabatowi i rodzinie. Zwłaszcza po tym, jak Arieen nic nie zrobiła aby ukarać zabójcę Isli.

Po tej wiadomości sabat przeżył mieszane uczucia: z jednej strony większość czarownic była zachwycona – Mariel była jedną z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych czarownic na świecie. Słuchali jej, bali się jej i szanowali jej zdanie. Z drugiej strony istniała obawa wynikająca z braku zrozumienia ich przyszłości: przewidywano, że Mariel zostanie Najwyższą po Arieen. Sama Arieen myślała podobnie, chociaż nie czuła w niej następczyni.

Jednak jako Najwyższa była kategoryczna: odkąd Mariel zdecydowała się opuścić sabat, jej droga tutaj była na zawsze zablokowana. Mimo że wciąż miała w sobie krew Pierwszych Czarownic, Arieen wygnała ją z sabatu na zawsze. A gdyby nie Agnes, jej moce też zostałyby odebrane...

Agnes zeszła na dół i zadrżała: wnuczka kręciła się już w kuchni i przygotowywała śniadanie. Dziwne... Dlaczego ona tego nie czuła? Czy naprawdę była tak pochłonięta rozmową i refleksją na temat przeszłości? Oczywiście było to coś do przemyślenia. Nie widziała Mariel od ponad dziesięciu lat...

— Dlaczego wstałaś tak wcześnie? – zapytała staruszka siadając przy stole tyłem do wyjścia z kuchni.

— Nie wiem. – Cassandra wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. — Czuję się bardzo dobrze. – Naprawdę czuła się bardzo dobrze. — A ty wyglądasz na zbyt zmęczoną. Czy w ogóle udało ci się zdrzemnąć? – Dziewczyna postawiła na stole kubki z gorącą herbatą.

— Trochę – odpowiedziała zmęczona Agnes i westchnęła. — Po zamknięciu apteki musimy jechać do Wesandorfu.

— Po co? – zapytała Cassie, chociaż wiedziała dlaczego: oczywiście na spotkanie. Ale dlaczego tak szybko? Chociaż nie znała harmonogramu, czy sabat czarownic w ogóle miał harmonogram? Nawet ona uważała, że spotkania co drugi dzień to nie jest normalne.

— Dziś nowa Najwyższa pojawi się przed sabatem. – Agnes dmuchnęła na herbatę i upiła łyk, patrząc na wnuczkę. Z jakiegoś powodu nie chciała od razu powiedzieć, że chodzi o nią.

— Naprawdę? – Cassie odepchnęła od niej podniesiony kubek. — A co z Arieen?

— Jej następczyni zostanie ogłoszona.

— A dlaczego ja mam iść? – Cassie wzruszyła ramionami i w końcu upiła łyk herbaty. — Nie jestem członkiem waszego sabatu. Nie sądzę, żeby kochana służąca twojej matki była zadowolona z mojej obecności.

Agnes uniosła brwi i uśmiechnęła się: złośliwość wnuczki bawiła ją, a nawet mile zaskoczyła. I nie tylko dlatego, że podzieliła się swoją opinią na temat Fionnuali…

— Bal nie może odbyć się bez debiutantki, moja droga. – Babcia uśmiechnęła się przebiegle, czekając na reakcję.

Swoją drogą, nie było co czekać: Cassandra upiła jeszcze kilka łyków herbaty, jakby wcale nie poruszyła jej wypowiedź babci, ale sekundę później, uświadamiając sobie metaforę, zakrztusiła się. Coś, ale najwyraźniej nie tego się spodziewała.

— Jestem deb... – powiedziała Cassie z niedowierzaniem. — To żart?

— Czy wyglądam, jakbym żartowała? – Agnes spokojnie piła herbatę i przyglądała się jej uważnie.

— Jak... Ale... Babciu ale... – Cassandra zaczęła się jąkać, prawie wyrywając do połowy pusty kubek. — Ale to nierealne! Jak mogłaś na to wpaść?

— Twoje oczy, kochanie.

Cassandra z dezorientacją zmarszczyła brwi, a chwilę później przypomniała sobie: kiedy patrzyła na swoją twarz w jej prawdziwej postaci, w ogóle nie zwracała uwagi na swoje oczy... Pstryknęła językiem i ze złości zamknęła oczy.

— Co jeśli nie chcę? – Zapytała.

— Czego dokładnie? – zapytała w odpowiedzi Agnes, przeżuwając kruche ciasteczko. — Iść czy być Najwyższą?

— Full pakiet, babciu! – Cassandra zerwała się z krzesła i rozłożyła ręce. — To jest za dużo! Powiedzmy sobie jasno. Nie zdążyłam jeszcze przyzwyczaić się do mojej... naszej natury, naszej historii, w ogóle, aby przyzwyczaić się do nowego sposobu życia tego przeklętego świata, a ty mi mówisz, że to ja będę rządziła? Nieee! To jest niemożliwe! – Wyciągnęła ręce przed siebie i zaśmiała się histerycznie. — To nie zadziała!

— Chcesz zrezygnować ze stanowiska Najwyższej? – zapytała spokojnie Agnes, a Cassandra zmrużyła oczy: coś jej mówiło, że w tym drobnym pytaniu kryje się duży haczyk. Jednak nie zastanawiając się dwa razy, odpowiedziała:

— Oczywiście, że tego chcę!

— Wtedy i ty będziesz musiała oddać swoje moce. – Agnes uśmiechnęła się i odstawiła filiżankę na stół.

— A…

Cassie umilkła nagle, najwyraźniej zapominając o wszystkich powodach i argumentach. Nie znaczyło to, że miała nadzieję, że babcia ją od tego odwiedzie, ale była już zdeterminowana, że będzie musiała „odwalczyć”. Jednak jej odpowiedź tak wytrąciła ją z równowagi, że Cassie nie wiedziała, jak odpowiedzieć. A nie chciała stracić sił i mocy...

— Swoją drogą, jest to dość bolesny proces. – Agnes podniosła kubek do ust, ale Cassandra miała wrażenie, że uśmiecha się chytrze, a nawet nieco sarkastycznie.

— Jesteś nie do zniesienia! – warknęła Cassie i pospiesznie opuściła kuchnię.

Agnes podążała wzrokiem za wnuczką, aż ta zniknęła za drzwiami i uśmiechnęła się triumfalnie. Popijając prawie wystudzoną herbatę, uznała swoje słowa za odpowiedź i była pewna, że problem został rozwiązany.

Cassandra spędziła cały dzień jak na szpilkach. Wszystko wymknęło się spod kontroli, a jej myśli nie układały się w jedną układankę. Przerażona dziewczyna walczyła ze sobą, żeby nie stracić ze strachu przytomności. Ona ma być Najwyższą? To niedopowiedzenie roku. Mimo że nie chciała w ogóle nadejścia wieczoru, strasznie się denerwowała, że wskazówki zegara poruszały się zbyt wolno. Bała się też stanąć przed wszystkimi czarownicami w roli następczyni. Oczywiście rozumiała, że „balu” nie będzie, ale brak zrozumienia, że tak powiem, całej procedury zżerał jej mózg. Zapytanie babci oczywiście nie wchodzi w grę: ona od razu zrozumie, że jest zmartwiona, zaniepokojona i… zainteresowana. To oczywiście głupie...

— Idź, rozgrzej samochód, a ja na razie wszystko tutaj zamknę – powiedziała Agnes, wychodząc do pokoju socjalnego.

Chciała życzliwie naśmiewać się ze swojej wnuczki, ale widząc, że wygląda jak goły drut, zdecydowała się tego nie robić. Cassandra nawet wzdrygnęła się, gdy babcia zatrzepotała zasłonami. Szyja wciśnięta w ramiona, napięte ciało, ledwo zauważalne drżenie rąk... Wszystko wskazywało, że Cassie była na skraju histerii.

Dziewczyna chciała sprzeciwić się, twierdząc, że wszystko zrobi sama, ale zrozumiała, że nie ma sensu zwlekać: i tak to się stanie. A perspektywa odetchnięcia świeżym powietrzem urzekła ją bardziej niż przebywanie w dusznym sklepie, w którym notabene okno było otwarte prawie cały dzień, a w pokoju było nawet całkiem chłodno.

Uruchomiwszy samochód, Cassie zamknęła drzwi i oparła się o nie. Nie minęło nawet kilka minut, zanim zamarła. Zakryła nos ciemną stułą i skrzyżowała ramiona. Jak może być Najwyższą?! Pięć minut temu nauczyła się przyzywać ogień i wtedy... spędziła nad tym pół nocy... Chciała zapalić, żeby zmniejszyć stopień napięcia.

Tak, do tego stopnia, że opamiętała się już po pierwszym zaciągnięciu. Cassandra ostatni raz paliła, gdy miała siedemnaście lat, kiedy prawie potrąciła mężczyznę, jadąc samochodem bez pozwolenia. Na szczęście problem udało się bardzo szybko rozwiązać: Babcia na miejscu doszła do porozumienia z mężczyzną, który omal nie wpadł pod koła Subaru. Teraz Cassie zrozumiała, jak rozwiązano tę kwestię... Ale „dzięki” temu incydentowi musiały przenieść się z Vancouver, najpierw do Dublina, a potem do Cork.

Nawiasem mówiąc, ta sprawa prawie nie była omawiana. Agnes tylko zapytała o stan zdrowia swojej wnuczki i zapytała, czy warto rozbić samochód ze względu na idiotę Shane'a. I po raz setny prosiła, żeby ją uprzedziła, że chce pojechać samochodem.

Nie warto było rozbijać samochodu dla Shane'a. Kto by pomyślał, że przyjemna przejażdżka wieczornym miastem zamieni się w wypadek, a najlepsi przyjaciele w obawie przed badaniem alkomatem natychmiast uciekną, zostawiając Cassie samą na drodze przy samym wyjeździe z miasta. To wtedy paczka papierosów pozostawiona przez Shane'a trafiła w ręce nieletniej Cassandry.

Kiedy Agnes wyszła ze sklepu, Cassie szybko zgasiła prawie wypalonego papierosa i wrzuciła go do pierwszego napotkanego kosza na śmieci. Nie chodziło o to, że bała się, że babcia przeklnie – wtedy Agnes jej nie skarciła, a tym bardziej – po prostu nie chciała, żeby zobaczyła ją z papierosem.

— Jesteś gotowa? – zapytała z troską Agnes i uśmiechnęła się krótko.

— Czy mam inny wybór? – Cassandra odwróciła wzrok i wsiadła do samochodu.

Agnes zacisnęła usta, twierdząc, że to logiczne, i usiadła na siedzeniu od strony pasażera.

Julia spacerowała po lesie i gwizdała melodię, którą usłyszała wczoraj wieczorem w tawernie.  Zebrana torebka ziół wydawała się przyjemnie ciężka. Dziś wieczorem przygotuje eliksir, aby jutro przekazać go jednemu z oficerów gwardii królewskiej.

Powoli, ale pewnie zbliżała się do celu: uwolnienia siostry. Oficer ten, którego imienia Julia wciąż nie pamiętała, zaczął wpadać do tawerny pani Brown w idealnym momencie. To on odpowiadał za cele z więźniami. Mogła więc odebrać mu jedyne cenne klucze.

Jej mamie też udało się na jakiś czas załatwić sprawę z Łowcą: Julia całkiem rozsądnie zaproponowała najpierw uratowanie Camille, a dopiero potem zajęcie się kwestią zbliżenia się do Evansów. Nawiasem mówiąc, nie widziała go dłużej niż tydzień. Od dnia, w którym opatrzyła jego siniaki i rany. Z czego niesamowicie się ucieszyła. Pomimo tego, że Julia wiedziała, kim są ci Łowcy z rodziny Evans, czuła w Matthew jest coś dobrego i jasnego. I nawet przy niej ani razu się nie przechwalał, że sprawia mu przyjemność wykonywanie egzekucji na czarownicach.

W przeciwieństwie do Sebastiana, który przy każdej okazji przypomina mieszkańcom Wesandorfu, że czarownice to czyste zło, że trzeba je leczyć i niszczyć. Jego wezwania do zniszczenia wszelkich czarownic są tak zakorzenione w głowach mieszkańców miasta, że są gotowi położyć głowę na desce do krojenia każdej dziewczyny, która powiedziała niewłaściwą rzecz, spojrzała w niewłaściwą stronę, uśmiechnęła się w niewłaściwy sposób…

Julia nie chciała wykorzystywać młodego mężczyzny w sprawach Bishop. Przynajmniej na razie.

Ale jak to wytłumaczyć Lynne...? Matka, jeśli nie poszła za przykładem Sebastiana – zachęcając je do zabijania – to dość wyraźnie wpoiła w głowy młodych i niedoświadczonych bishopowych czarownic nienawiść do łowców. I zupełnie zapomniała o głównej zasadzie: oceniaj sprawiedliwie. Jak można piętnować osobę tylko dlatego, że pochodzi z linii katów...

Julia była tak zamyślona, że opamiętała się, gdy niemal „czołowo” zderzyła się z… niedźwiedziem. Ledwo zdążyła się przestraszyć, gdy zwierzę stanęło na tylnych łapach i zawarczało.

— Uspokój się, przyjacielu, uspokój się... – Julia wyciągnęła ręce przed siebie i powoli wróciła.

Albo zmyślała, albo niedźwiedź naprawdę warczał tak głośno, że wydawało się, jakby sam las trząsł się od jego ryku. Zwierzę opadło na przednie łapy i ruszyło w jej stronę. Nieprzyjemne dreszcze przebiegły jej po plecach. Ostatnią rzeczą, jakiej chciała, było zranienie stopy końsko-szpotawej. Stłumienie jego woli i ujarzmienie go – także: po zaklęciu zwierzę praktycznie zamieni się w przytulnego i wiernego towarzysza. A jeśli nie podąży za nią, to przynajmniej stale będzie kręć się koło jej domu. I taki „znajomy” nie jest do niczego potrzebny – przyciąga zbyt wiele uwagi. A naturalna czarownica nie potrzebowała asystenta.

Zgadza się, ogień... Płomień pomoże go odstraszyć. I jej esencja też... Julia przybrała swoją prawdziwą postać, przywołała ogień i już miała się zamachnąć, gdy poczuła ludzki zapach. Szarpnęła się i wróciła do ludzkiej twarzy, zaciskając dłoń. Ogień zgasł. Julia odwróciła głowę, szukając dźwięku łamanych gałęzi. I to był błąd...

Niedźwiedź reagując na jej nagłe ruchy machnął łapą.

Julia, dostrzegła niebezpieczeństwo w swoim peryferyjnym polu widzenia, potknęła się ze strachu i upadła, prawie uderzając głową o korzenie. Pisnęła i wyciągnęła rękę, żeby się zakryć. Ale... nie było żadnego ciosu z masywnej łapy. Rozległ się tylko żałosny jęk.

Przełykając, otworzyła oczy. Niedźwiedź uciekł ze strzałą wystającą gdzieś przy szyi. Odwróciła się i zobaczyła Matta z kuszą w rękach. Do cholery, to ten przeklęty, Evans! Podszedł bliżej i podał jej rękę.

— Czy specjalnie przyciągasz kłopoty? – zapytał Matthew i szerzej rozłożył dłoń, bardziej natarczywie oferując pomoc.

— Czy wyczuwasz określenie „dam w opałach”? – zjadliwie odpowiedziała pytaniem na pytanie Julia, kładąc mu dłoń na dłoni.

— Jakoś nie rozumiem tego języka… – Mężczyzna zmarszczył teatralnie i w zamyśleniu twarz i przyciągnął ją do siebie. — Nie usłyszałem „dziękuję” w tym dziwnym zestawie słów!

— Dziękuję! Zaprzyjaźniliśmy się! Nie tylko znowu ratujesz mi życie, ale także zraniłeś zwierzę! – pomyślała Julia. Nie powiedziała tego jednak na głos.

— Dziękuję – podziękowała i otrzepała spódnicę. I to była prawdziwa wdzięczność: w zasadzie gdyby nie była czarownicą, jej martwe ciało leżałoby już pod tym drzewem.

— Tak jest lepiej. – Matthew uśmiechnął się i puścił jej rękę.

Zraniłeś niedźwiedzia – powiedziała z goryczą Julia i poszła w stronę ścieżki.

— Na rany Chrystusa! – Matthew śmiał się głośno, co spłoszyło ptaki z górnych gałęzi, a ona odwróciła się do niego i patrzyła z niedowierzaniem. — Nigdy w życiu nie słyszałem nic bardziej dobrodusznego! – Nadal wybuchał śmiechem, a Julia naprawdę nie rozumiała, co go tak bawiło. Podążyła za nim wzrokiem, a mężczyzna, kończąc śmiech, poszedł kawałek dalej. — A ten niedźwiedź mógł cię skrzywdzić! I nie tylko zranić, ale zabić!

— Wciąż szkoda… – mruknęła Julia i dogoniła go. — Co tu robiłeś?

— Nie uwierzysz! – Matthew zaśmiał się i pokręcił głową. — Ścigałem się! – Stłumił śmiech. — A ty, jak rozumiem, znowu zbierałaś zioła?

— Tak. – Julia skinęła głową.

— Odeszłaś daleko od domu.

— W północnej części lasu rośnie dużo nagietka i dziurawca zwyczajnego. – Wzruszyła ramionami. — Używam ich do maści. Czas zrobić zapasy. Zima już niedługo…

— Swoją drogą, lekarz nadworny docenił twoje leczenie. – Matthew uśmiechnął się i z wdzięcznością pokiwał głową. — Wszystko zagoiło się w ciągu kilku dni. W ogóle nic nie zostało. Tylko, kilka małych blizn.

— Cieszę się, że pomogłam, Matt. – Julia odwzajemniła uśmiech.

— I chce cię widzieć w swojej służbie.

Zatrzymała się i przełknęła, patrząc na niego z niedowierzaniem. Sam Duncan Dunlop oferuje pracę?! To niemożliwe... Julia o mało nie rzuciła się Matthew na szyję z radości. Jednak radość i duma ledwie zdążyły ją otoczyć: świadomość, że w ten sposób tylko zwróci na siebie niepotrzebną uwagę, szybko sprawiła, że zstąpiła z nieba na ziemię. Przybrała obojętny wyraz twarzy i poszła dalej ścieżką.

— Nic nie powiesz? – Mężczyzna poszedł za nią.

— Co powinnam powiedzieć? Bardzo mi schlebia, że lekarz docenił moje umiejętności. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się krótko. — Od kiedy kobiety mogą leczyć razem z głównym lekarzem?

— Nie oferują ci jego miejsca, Jasnowłosy Lisie! – Matthew się roześmiał. — Tak, nie wkładaj palca do ust!

— Nie unikaj odpowiedzi, Matt. – Julia z niezadowoleniem zmarszczyła brwi. — Bez względu na to, co ktoś mówi, twój ojciec wypełnia tutaj wolę króla. I pomimo tego, że jesteśmy skolonizowani przez Brytyjczyków, Jego Królewska Mość za bardzo poluzował smycz na szyi Sebastiana ze względu na to, że jest on Łowcą Czarownic.

Mężczyzna już miał zareagować, ale ona podniosła ręce, uciszając go tym gestem. 

— Tak naprawdę jesteśmy tylko małym i odrębnym miastem, mającym własne prawa i zasady życia. W którym twój ojciec, Matthew, odgrywa rolę króla. Tak, nawet zwykły lekarz miejski nazywany jest dworzaninem! Ty, ja, a nawet Duncan Dunlop rozumiemy, że ostateczna decyzja dotycząca mojej przyszłości w dworze należy do gubernatora Evansa.

— Dlaczego zdecydowałaś, że mój ojciec może mieć na to wpływ? – Matthew prawie się zakrztusił z oburzenia, choć doskonale rozumiał, że miała rację. Po prostu był zły na jej sformułowania.

— Nie udawaj głupiego, Matt. – Julia spojrzała na niego, pochyliła głowę i odeszła. — Sam wiesz, co Sebastian myśli o kobietach, które myślałyby nawet o stanowisku wyższym niż kucharz.

— Skąd w ogóle to wszystko wiesz? – Mężczyzna spojrzał na nią podejrzliwie. — Mieszkasz tu dopiero od niedawna, a już masz taką wiedzę!

— Zapomniałeś, gdzie pracuję? – Julia zaśmiała się. — Za dużo rozmawiają w karczmie. A plotki szybko się rozchodzą, Matt. Nie zapominaj, że sława zawsze wyprzedza człowieka.

— On nie jest taki straszny! – Matthew złożył ręce, a Julia przewróciła oczami. — Tak, potrafi być zbyt kategoryczny. Tak, czasami trzeba zastosować zbyt surowe środki, ale tak właśnie działa rząd!

— Kto by wątpił, Matthew, że ty...

Kontynuowali kłótnię. Oczywiście doskonale rozumiał, o czym mówiła, jednak coś kazało mu bronić honoru gubernatora Wesandorfu. A podczas tych sporów nawet nie zauważyli, jak zbliżyli się do jej domu.

— Słuchaj – Matt lekko ją wyprzedził i stanął naprzeciw niej, co sprawiło, że się zatrzymała. — Jeśli rozwiążę sprawę z moim ojcem, zgodzisz się przynajmniej porozmawiać z Dunlopem? W końcu chce najpierw na ciebie spojrzeć.

— Czyżby powiedział, że zaprasza na nabożeństwo? – Julia zrobiła się teatralnie poważna. — A jak przekonasz ojca, żeby nie zwracał na mnie uwagi?

Tak naprawdę, podczas gdy całą drogę się kłócili, Julia zdała sobie sprawę, że to świetna szansa, aby znaleźć się w Cytadeli* i pozostać praktycznie niezauważoną. Służba u głównego uzdrowiciela oznacza swobodne poruszanie się po fortecy.

— To już zostaw na mojej glowie.

— Więc przyznajesz, że twój ojciec jest wrzodem na tyłku? – zapytała Julia i od razu wybuchnęła śmiechem.

— Chyba sam Bóg zesłał cię na moją głowę! – Matthew udawał, że modli się do nieba.

— Pomyślę o tym, dobrze? – Julia uśmiechnęła się i poszła w stronę domu. — Dziękuję za pomoc.

— Mam już iść? – Niezdarnie wskazał na podest.

— Może wejdziesz? – zapytała. — Zasłużyłeś na kawę.

— Kawa? – zapytał z niedowierzaniem Matthew.  — Co to jest kawa?

— Och... to napój bogów...

* Cytadela to miejski zespół budynków, w którym zlokalizowana jest administracja, koszary, ambulatorium i inne budynki administracyjne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro