02 | Chase Braford

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Właściwie nie pamiętał kiedy zrobił to pierwszy raz.

     Może po pogrzebie swojej mamy, którą kochał bardziej niż wszystko, co kiedykolwiek kochał i mógł pokochać. Może parę dni po nim lub parę dni przed nim. Może wtedy, gdy nieświadoma nauczycielka angielskiego poprosiła ich, aby przeczytali przed całą klasą opowiadanie o swoich mamach, które mieli napisać z okazji ich zbliżającego się święta. Może dlatego, że wywołała go pierwszego, a on nic nie napisał. Może gdyby wtedy coś napisał, wszystko byłoby inaczej i lepiej. Może nie. Może zaczęło się to po tym, jak ojciec uderzył go w twarz, przez co obiecał sobie, że już nigdy więcej nie nazwie go tatą. A może wtedy, gdy uświadomił sobie, że nie zasługiwał na nic innego, jak jedynie na to.

     Nie znał dokładnej daty ani głównej przyczyny, szczególnej przyczyny, która spowodowała akurat to – bo przyczyn, które wywołały ogół było dużo i Chase był w stanie je wymienić bez oddychania, nawet jeśli musiałby nie oddychać całe godziny. Pamiętał za to okoliczności, pamiętał, jak wszedł do łazienki i ciężko dyszał, choć zdawało mu się, że umarł, a przecież umarli ludzie nie dyszeli – pamiętał, jak wyrzucił ze wszystkich szafek kosmetyki, ręczniki i koce – wszystko co tam było. I pamiętał żyletki w jednej dłoni i zapałki w drugiej, pamiętał ciężar podejmowanej decyzji (żyletki czy zapałki?), ale nie pamiętał za to samej czynności (wybrał żyletki), samego bólu, jak i samej reakcji na ten ból.

     Pamiętał za to, jak później leżał sztywno w łóżku, z piekącym ramieniem i sercem, które wciąż biło, bo jego akurat nie był w fizycznym stanie skrzywdzić i pamiętał o czym wtedy myślał – o tym, że to właściwie nie był pierwszy raz. Bo przed tym była niekończąca się alejka pomników jego krzywd – tych wyrządzonych przez innych i tych wyrządzonych samemu sobie. Na przykład w dniu śmierci jego matki, gdy jeszcze nie wiedział, że umarła i siedział w szpitalu, w ręku trzymając parującą herbatę z kawiarenki na dole, którą przyniosła mu babcia. Wylał wrzątek na swoją dłoń, a potem był tak zdziwiony brakiem bólu, że nawet nie zapłakał, nie wydał z siebie żadnego dźwięku – zareagowała jedynie pielęgniarka akurat przechodząca obok. Czasami, rzadziej niż sądził, że będzie to robił, zastanawiał się, czy ta kobieta mogła pomóc jego mamie, wtedy, gdy pomagała jemu - a gdyby mogła, świadomość, że mógłby obwinić się za śmierć swojej mamy była tak kojąca i stała, że pozwalał sobie o tym marzyć. Każdemu człowiekowi jest lepiej, gdy może kogoś o coś obwinić. Wiele jeszcze było takich sytuacji – nawet przed Wielką Śmiercią, gdy jechał na quadzie ze swoim starszym kolegą i wpadli na drzewo, a pojazd się wywrócił. Chase leżał przygnieciony jego ciężarem, benzyna ściekała mu na włosy i szyję, a reszta jego ciała powinna piec, ale on prawie tego nie wyczuwał.

     Może zaczęło się to wtedy - a może wiele lat później. Nie wiedział. I prawdopodobnie miał się już nie dowiedzieć.

     Teraz, gdy Chase Braford miał siedemnaście, prawie osiemnaście lat i za równy tydzień miał zacząć kolejny, ostatni już rok w liceum, z dumą mógł stwierdzić, że wypracował nowego Chase'a Braforda – tego dla ludzi i dla ojca, tego nowego i sztucznego dla samego siebie, ale starego i prawdziwego dla innych. Czasami myślał o tym czy mama takiego by go chciała i dochodził do druzgocącego wniosku, że raczej nie.

     Choć nie mógł tego wiedzieć. Nie mógł.

     Chase Braford wyrósł na wysokiego chłopaka. Miał jasne włosy, z przedziałkiem bardziej po lewej stronie i niebieskie oczy, które sprawiały, że wyglądał wyjątkowo chłopięco - był to rodzaj urody dodający mu niewinności i uroku, którego sam nie był w pełni świadomy. Wiedział, że podobał się niektórym dziewczynom i że starsze panie zachwycały się jego wyglądem i zawsze miło się do niego uśmiechały – czasami zbyt miło - gdy ściskał grzecznie ich dłoń i mówił: Nazywam się Chase Braford, bardzo miło mi panią poznać, ale nie wiedział, że niekiedy ludzie potrafili znaleźć w nim coś więcej, mimo że sam uporczywie twierdził, że czegoś więcej nie posiadał. Był tak uparty w swoich niemych zapewnieniach, że inni powoli zaczynali w to wierzyć – wierzyć do tego stopnia, że ich wiara przekształcała się w słowa i opinie, tak brzydkie i tak uwłaczające mu jako dobremu człowiekowi, że sam zaczął zachowywać się tak, jak opisywali go ludzie. Może zrobił to pierwszy raz wtedy. Może faktycznie wcześniej.

     Czuł się, jakby nigdy nie było tego pierwszego razu – były drugie, piąte, sześćdziesiąte, setne i dalsze, ale nigdy nie było pierwszego. Zresztą tak, jakby nigdy po raz pierwszy się nie urodził, jakby nigdy po raz pierwszy nie zjadł zdrowego posiłku, jakby nigdy po raz pierwszy nie pocałował dziewczyny. Pamiętał tylko dwa pierwsze razy.

     Drugi pierwszy raz był wtedy, gdy ojciec podniósł na niego rękę.

     A pierwszy pierwszy raz okazał się pierwszym razem, który przewyższył każdy inny, wymazał je i sprawił, że zniknęły - a zdarzył się wtedy, gdy Chase Braford po raz pierwszy stracił mamę. Już nigdy więcej miał nie stracić swojej mamy, bo już nigdy więcej miał żadnej nie mieć.

*

     - Nie idź jeszcze – poprosiła go, owijając się szczelniej pościelą.

     - Muszę.

     - Pięć minut.

     - Przepraszam.

     Zwinął z podłogi koszulkę i założył ją przez głowę. Długie rękawy miło otuliły jego ręce. W pokoju jedynym źródłem światła był księżyc, którego poświata wpadała do środka przez odsłonięte okna. Poczuł się niewyobrażalnie zmęczony, tak zmęczony, że najchętniej położyłby się obok niej i po prostu usnął, ale wiedział, że nie mógł. Już dawno powinien postąpić jak rozsądny człowiek i przestać się z nią spotykać. Pamiętał dokładnie, jak jej ciemne włosy opadły na jej plecy, gdy zorientowała się, że nie miał zamiaru jednak się do niej zbliżyć. Właściwie się nie wytłumaczył – po prostu skończyli na leżeniu w jej łóżku, ona już w koszulce, on jeszcze bez, wpatrując się beznamiętnie w telewizję rażącą ich oczy. Jednak teraz, mimo zmęczenia, podszedł do łóżka i wziął z szafki nocnej swój telefon, wsuwając go do tylnej kieszeni spodni. Już miał odejść, gdy jednak cofnął się i dzięki tej namiastce światła zdołał odnaleźć jej twarz i pocałować ją delikatnie w czoło. Miał wrażenie, że nawet jej nie musnął.

     - Dzięki za wszystko – wydusił. Zabrzmiało to strasznie arogancko i pretensjonalnie, zbyt bardzo, nawet jak na niego. – Jesteś-jesteś świetną dziewczyną. Zasługujesz na coś więcej, wiesz.

     - Powiedz to jeszcze raz.

     - Zasługujesz na coś więcej.

     Wydawało mu się, że kiwnęła głową, ale może tylko mu się wydawało. Nie odpowiedziała, a on nie oczekiwał, że to zrobi. Zasłonił okna roletami, tak że zapanowała całkowita ciemność i dopiero wtedy wyszedł.

     Zamknął za sobą frontowe drzwi na klucz. Potem wsunął go ponownie do środka domu, poprzez szparkę między drzwiami a ziemią.

     Pierwsze co zrobił po wyjściu z domu to wyjęcie papierosa, zapalniczki i telefonu, na którym sprawdził godzinę; dwie minuty po północy. Zapalił i zaciągnął się, a wydmuchując siwy dym szukał w kontaktach numeru swojego najlepszego przyjaciela, Simona Atwooda, do którego od razu zadzwonił. Było całkiem chłodno, a on miał na sobie tylko koszulkę z długimi rękawami – mimo to i tak była zbyt cienka na taką pogodę. Żałował, że nie założył jakiejś bluzy, kurtki, czegokolwiek, choć nigdy nie miał głowy do ubrań, przewidywania różnych zjawisk, a także martwienia się o swoje zdrowie.

     - Halo?

     - Hej. Słuchaj, stoję pod domem Emily i zamarzam. Możesz przyjechać? – spytał, obserwując jarzącą się końcówkę papierosa. Wyciągnął dłoń, w której go trzymał przed siebie i przez chwilę się jej przyglądał. Było mu cholernie zimno.

     - Pod czyim domem? W ogóle co ty tam robisz? Człowieku, jest środek nocy.

     - Pod domem Emily. Tej Emily. Przyjedziesz? Jestem trochę pijany.

     Minęła chwila. Chase słyszał ciężki oddech Simona w słuchawce i po paru sekundach wreszcie coś zaszeleściło.

     - Nienawidzę cię. Jadę.

     - Dzięki.

     Simon się rozłączył. Chase usiadł na schodach prowadzących na ganek i kolejny raz zaciągnął się papierosem. Schował telefon do kieszeni, a sam oparł się na wyprostowanej dłoni i spojrzał do góry. Niebo tej nocy było czyste i bezchmurne, aż ciężko było uwierzyć, że temperatura nie była zbyt wysoka. W końcu był koniec sierpnia – Chase jednak wiedział, że inaczej odbierał ciepło lub zimno. Już od małego narzekał na chłód i nosił bluzy, gdy inni chodzili w krótkim rękawku, a gdy inni nawet nie spali pod pościelą w lato, on potrafił okryć się nią po sam czubek głowy. Był do tego przyzwyczajony.

     Kończąc papierosa, zgasił go o beton i rzucił w bok, na trawnik. Cały czas myślał o Emily leżącej na górze i czuł tak wielkie wyrzuty sumienia, że marzył tylko o tym, aby wreszcie Simon przyjechał i go stąd zabrał.

     Emily Drower nie była jego dziewczyną. W gruncie rzeczy, sam Chase nie wiedział kim była dla niego Emily – może miłą koleżanką, którą zawsze mógł pocałować, gdy było mu źle (nie chciał tego przed sobą przyznać, ale dosyć często ją całował) lub kimś, do kogo zawsze mógł się zwrócić po ciężkim dniu. Rozumiał doskonale co mówił o nim fakt, że po półrocznej znajomości zostawił ją właściwie bez słowa wyjaśnienia. Czuł się skończony jako człowiek. Ludzie mieli co do niego zupełną rację – uwielbiał to przed sobą przyznawać, napajać się tą myślą i później spokojnie kłaść się spać, jakby dobrze wykonywał swoją robotę. Dzięki temu nikogo nie zawodził, bo nikt nie miał wygórowanych oczekiwań. Ale Emily – była miła. Ładna. Nie męczyła go. W tamtej chwili był szczęśliwy, że była od niego o rok starsza i wyjeżdżała na studia, dzięki czemu nie będzie jej widywać.

     Chase obserwował jak jakiś samochód wyłonił się zza zakrętu, aby zatrzymać się wzdłuż chodnika. Z okna kierowcy wychyliła się czyjaś głowa.

     - Wiedziałem, że chodziło ci o tę Emily – powiedział Simon, kiwając głową. – Chodź.

     Chase podniósł się z krawężnika i już parę sekund później siedział obok swojego przyjaciela w środku ciepłego auta. Z radia sączyła się cicho muzyka, której Simon zawsze obsesyjnie słuchał przy nauce - powolne i uspokajające dźwięki, bez niepotrzebnych słów.  Dopiero gdy ruszyli, Chase zwrócił uwagę na jego ubrania – miał na sobie białą koszulkę i same bokserki.

     - To jak tam, stary? Z Emily było miło?

     - Nie było nic z Emily.

     - Żartujesz. Poważnie?

     - Poważnie – odpowiedział i wyciągnął papierosa. Gdy już chciał go podpalać, Simon strzelił go w dłoń, tak, że wypadł on przez otwarte okno na jezdnie. – Co, kurwa?

     - Nie palisz w tym samochodzie. Zaśpiewać ci to? Nie palisz w tym samochodzie.

     - Nieważne – odwarknął, trochę zły, ale bardziej zmęczony, a przez to zirytowany.

     Simon odezwał się po dłuższej chwili ciszy:

     - Wcale nie jesteś pijany.

     Nacisnął guzik, a okno po stronie Chase'a zakryło się szybą. On wdzięcznie oparł o nią głowę i prawie się uśmiechnął.

     - Czemu tak myślisz?

     - Nie kłóciłeś się ze mną o palenie.

     Chase przez chwilę się nad tym zastanawiał – i, faktycznie, za każdym razem, gdy Simon zakazywał mu palenia w samochodzie, Chase prawie zawsze starał się postawić na swoim. To przez to, że palił od przeszło roku, był prawdziwie uzależniony i nie było powodu, aby tego przed sobą nie przyznać. A palenie rozluźniało go i sprawiało, że potrafił trzeźwiej myśleć. Wtedy jednak czuł się zbyt zmęczony, aby powiedzieć chociaż słowo na ten temat.

     - Wypiłem dwa piwa.

     - No mówię, że nie jesteś pijany – mruknął Simon, skręcając. – Idziemy spać. Jest mi zimno w tyłek.

     - Mogłeś się ubrać.

     - Mogłeś do mnie nie dzwonić. A teraz się zamknij.

     Chase cicho się roześmiał, głównie z wycieńczenia niż ze słów przyjaciela.

     Chase Braford raczej mało się śmiał.


a/n Cześć!

Dzisiaj Chase - jestem bardzo ciekawa co myślicie o nim po tym rozdziale, jak i co będziecie o nim myśleć po następnych, gdzie będzie trochę więcej jego zachowania z perspektywy innych osób. Bardzo dziękuję Wam za wszystkie komentarze pod pierwszym rozdziałem, staram się na wszystkie odpowiadać, więc jeśli coś Was interesuje - nie wstydźcie się pytać. Mam nadzieję, że nie zawiodłam dzisiaj Waszych oczekiwań. Naprawdę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro