61 | Simon Atwood

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Był wrzesień, początek pierwszej klasy liceum.

     Jeśli chodziło o Simona Atwood, sprawa przedstawiała się następująco: wszyscy go lubili. I, pisząc ''wszyscy go lubili", naprawdę należało mieć to na myśli. Simon od dziecka był miły, od dziecka miał twarz aniołka, od dziecka roztaczał wokół siebie aurę bezpieczeństwa, aurę, która aż krzyczała, że można powierzyć mu swoje najskrytsze sekrety i się o nie dłużej nie martwić. Wszyscy naprawdę go lubili. Z chłopakami gadał o koszykówce lub futbolu, nowych grach komputerowych, deskorolkach i dziewczynach. Z dziewczynami zawsze sobie żartował, potrafił poprawić im humor (głównie tej jednej Dziewczynie). Simona Atwooda nie dało się nie lubić. Lubiło się go wraz z poznaniem jego imienia i nazwiska, wraz z zobaczeniem jego twarzy i uściśnięciem mu dłoni.

     Sprawa z Chasem Brafordem przedstawiała się inaczej.

     Jeśli pragnęłoby się opisać dwójkę tych chłopców za pomocą kolorów, Simon byłby biały, a Chase czarny. Podczas gdy Simon potrafił zjednać sobie każdą napotkaną osobę, Chase potrafił sprawić, że każda napotkana osoba zaczęłaby go nienawidzić. Podczas gdy Simon bardzo szybko i łatwo potrafił wpleść się w nową społeczność, Chase to sobie uniemożliwiał. I podczas gdy Simon się starał, Chase nawet nie mrugnął.

     Stawiając ich za to obok siebie, równo, ramię przy ramieniu i mając odpowiedzieć na pytanie: który? który? który? odpowiedź dla większości wydawałaby się prosta. Oczywista. Ten z jasnymi włosami. Widzicie go, prawda? Nie da się go nie zauważyć.

     Po prostu Chase Braford miał w sobie coś, podczas gdy Simon Atwood musiał na to zapracować. Po prostu Chase Braford z wielką czcią i uwielbieniem odrzucał ze swojego życia wszystko to, co stworzył dla niego Bóg, wszystko to, co było dobre i krzyczał NIE, jak rozzłoszczony bachor, tupiąc i płacząc, czerwony ze złości.

     Simon Atwood wiedział o tej różnicy. Wiedział, że ludzie wolą Chase'a. Wolą go, dopóki się nie odezwie. A gdy już się odezwie, uśmiechnie się, zrobi cokolwiek, odwracają się w prawo lub w lewo, w lewo lub w prawo, a ich oczy mówią: to był zły wybór, ty, tytyty, teraz rozmawiamy z tobą.

     Simon pamiętał ten moment, w którym poznał Chase'a.

     Mieli wtedy osiem lat. W szkole nigdy nie rozmawiali, choć Simon go widział. Chase był tym dzieckiem, wokół którego rozsiani byli inni, jedni go obgadywali, aby zaraz się do niego przymilać, drudzy, wierni, jak najbliższy przyjaciel człowieka, czekali, aż zwróci na nich uwagę. Simonowi zawsze zdawało się, że mogliby nawet nie istnieć, że Chase nawet nie zauważyłby, gdyby zniknęli. Simon lubił przyglądać mu się na korytarzu. Wyglądał tak drobno w ubraniach, które nosił – dżinsy i bluzy z kapturami, zakładane przez głowę. Wtedy miał jeszcze ciemne włosy, które z biegiem lat zjaśniały mu od słońca.

     I pewnego wieczoru, Simon nie pamiętał dnia tygodnia, skręcili w tym samym momencie na tę samą ulicę. Wpadli na siebie, kierownica przy kierownicy i z hukiem upadli w różne strony. Słychać było ich okrzyki i trzask rowerów o beton. Simon nie leżał na ziemi długo, od razu obejrzał się na swoje starte łokcie, a dopiero potem spojrzał na Chase'a (później już nigdy miał nie zajmować się sobą w pierwszej kolejności) i zobaczył go pochylonego nad swoim kolanem. Simon nieśmiało wstał i podszedł bliżej.

     - Cześć – powiedział. – Nic ci nie jest?

     Chase spojrzał na niego przestraszony, jakby Simon pojawił się znikąd, jakby w ogóle nie spodziewał się, że na tym świecie są ludzie, zadziwiająco podobni do niego i że w ogóle ktoś na tej planecie także potrafi mówić.

     - Cześć – odparł. Miał chłopięcy, ale zarazem twardy głos. – Nic. A tobie?

     - Nic.

     Simon widział jednak jego kolano, zdarte aż do krwi, brudne od kurzu. Gdy wstał, nie wydając żadnego dźwięku mogącego świadczyć o cierpieniu, strużka krwi spłynęła w dół jego nogi i utonęła w materiale białej skarpetki. Simon zobaczył krew po wewnętrznej stronie jego lewej ręki, którą musiał otrzeć kolano. Chase podniósł rower i stanął, a gdy nic się nie wydarzyło, spojrzał na Simona. Simon na to czekał, tyle czasu, czekał, aż chłopiec, który nigdy nikogo nie widzi, w końcu zobaczy jego. Było to niesamowite uczucie, rozpierała go najprawdziwsza duma.

     Chase zmarszczył brwi.

     - Idziesz? – spytał.

     Zupełnie jakby było oczywiste, że Simon miał zamiar z nim iść.

     Nie mógł jednak się nie zgodzić. Podniósł swój rower.

     - Mam na imię Chase.

     - A ja Simon.

     - Wiem – Kiwnął głową. – Chodź, moja mama robi najlepsze naleśniki, a Tessy nie ma w domu, więc jeśli się pospieszymy, zjemy wszystkie, zanim zdąży wrócić.

     Potem już trzymali się razem. Jakoś tak wyszło.

     A później, wiele lat później, nastał wrzesień, początek pierwszej klasy liceum.

     Akurat odpoczywali po jedynej wspólnej lekcji, którą mieli, czyli po angielskim i siedzieli na dworze. Skończyli jeść lunch, który wcześniej sobie kupili i siedzieli wciśnięci w oparcie ławek, śmiejąc się, czasami milcząc, po prostu będąc sobą.

     - Wiesz jak tam Judie? – spytał w końcu Chase. Miał krótkie włosy i Simon nie mógł się przyzwyczaić do tej nowej fryzury, którą zafundowało mu strzyżenie.

     - Raczej dobrze. Judie to Judie, wszyscy ją kochają i wszyscy chcą zbawiać z nią świat.

     Chase się uśmiechnął. To był ironiczny uśmiech, ale znajomy i ciepły. Simon był jedynym człowiekiem, który uważał ten uśmiech za ciepły.

     - Jak miło.

     Nagle ktoś do nich podszedł, zasłaniając słońce. Cień spadł na Simona i Chase'a, gdy podnosili głowy. Przed nimi stało trzech chłopców (Carter, Chaz i Matt – choć wtedy Simon jeszcze tego nie wiedział) i wyglądali co najmniej imponująco. Byli wysocy i dobrze zbudowani, ten stojący pośrodku (Chaz) pod pachą trzymał piłkę od koszykówki.

     - Siema – powiedział, kiwając do nich głowami. – Macie może notatki z angielskiego? Nie zrozumiałem nic z tego, co mówiła.

     Simon się zaśmiał i spojrzał na Chase'a. On, jak zawsze, był zimny i odległy, ten ciepły uśmiech sprzed chwili zniknął. Simon wstał, w myślach ciągnąć Chase'a do góry. Zupełnie, jakby przyjaciel potrafił czytać mu w myślach, bo w końcu się podniósł. Chaz się uśmiechnął. Był to złoty uśmiech. I się przedstawił.

     Wyciągnął rękę w stronę Chase'a.

     O to chodziło.

     To zawsze był Chase.

     - Chaz Crawford – powiedział, czekając, aż Chase uściśnie jego dłoń.

     To była ledwo sekunda, ale Simon z zapartym tchem czekał na jego reakcję. Poczuł irracjonalne pragnienie przypodobania się tym chłopcom, tym ich postawnym sylwetkom i złotym uśmiechom. W myślach znowu zaczął błagać Chase'a, aby choć na chwilę przestał być Chasem, aby uścisnął mu tę cholerną dłoń i się zaśmiał, zrobił cokolwiek, cokolwiek sympatycznego, naprawdę cokolwiek.

     - To był tylko Salinger – odparł arogancko.

     Simon patrzył, jak uścisnęli sobie dłonie. Potem przedstawili się jemu, Simonowi. Bardzo starał się nie być zły na Chase'a, zły na tę jego obojętność. Wcale nie chodziło o to, że Simon chciał mieć więcej przyjaciół, nie, absolutnie. Miał jego i Judie, oni mu wystarczali. Ale tak miło byłoby mieć jeszcze kogoś... kogoś do luźnego pogadania, do pośmiania się bez zobowiązań. Miał niemal wyrzuty sumienia.

     Gdy zadzwonił dzwonek, Carter wyrwał Chazowi piłkę z ręki i rzucił ją w stronę Simona. Simon ją złapał i się uśmiechnął, złapał ją, jakby była liną rzuconą w przepaść, mającą podciągnąć go ku niebu.

     - Wieczorem spotykamy się na Dołach – powiedział. – Zapraszamy.

     To zabrzmiało zachęcająco. Jak obietnica. Czegoś nowego.

     I Chase nie chciał iść.

     Simon wiedział, że Chase nie będzie chciał. Wiedział o tym. Ale gdy tego samego wieczoru naciągał na głowę bluzę, wiedział też, że nie jest Chasem, że jest sobą, że nie musi całe życie podporządkowywać się pod niego.

     (Tylko że zapomniał, że wtedy, gdy się poznali i Chase z zakrwawionym kolanem spojrzał mu w oczy, zaufał mu w ułamku sekundy, bo właśnie takim człowiekiem był Simon dla Chase'a: godnym zaufania. I to on w pewien sposób podporządkował się pod niego, podporządkował się pod Boga, który mówił: to on, wybieram dla ciebie jego, to on będzie dla ciebie. Chase podporządkowywał mu się niemal codziennie, patrząc mu w oczy, bo Chase niczego nie znosił bardziej od patrzenia komuś w oczy z prawdziwą szczerością i uznaniem.)

     Byli tam. Na Dołach. Mieli po szesnaście lat, niektórzy wciąż piętnaście, ale mimo to widać było po nich, że będą coś znaczyć, nawet jeśli nie w wielkiej przyszłości, to w tej małej, całkiem bliskiej. Simon spędził ten wieczór z nimi, słuchając ich żartów, słuchając ich rozmów, słuchając tonu i sposobu, w jaki te rozmowy prowadzili. Nigdy nie miał problemu z dopasowaniem się do środowiska, nigdy, nie tak naprawdę, ale wtedy czuł się, jakby znalazł się w naprawdę złym miejscu, naprawdę okropnym, w miejscu nie dla niego.

     Nigdy nie powiedział Chase'owi o tym, że wtedy się z nimi spotkał. I nigdy go nie przeprosił. Czuł, że Chase, choćby mu tego nie powiedział, potraktowałby to jako ujmę, potraktowałby to jako wytknięcie mu wad, powiedzenie mu prosto w twarz: nie jesteś dla mnie wystarczający, nie jestem jednym z tych dzieciaków, które siedziały przy tobie w szkole i czekały, aż na nich spojrzysz.

     Simonowi wiele czasu zajęło zrozumienie, że Chase, choć tak inny od niego samego, choć wydawać by się mogło, że lepszy, że bardziej ciekawszy, był równy wartością jemu. Byli zupełnie różni i dzięki temu się przyjaźnili. Gdy Simon był rozzłoszczony, Chase zawsze potrafił zachować spokój, a gdy Chase zachowywał się arogancko, Simon zawsze zacierał po nim złe wrażenie.

     Bo o to chodzi w przyjaźni – nie o chęć bycia na pierwszym miejscu, nie o chęć ciągłego zwyciężania i pokonywania, nie o rywalizację, a o proste współżycie z wadami swojego przyjaciela, zaakceptowania ich i powiedzenia sobie: pomimo tych wad, pomimo nich, to ty, to ty, wybieram ciebie.

*

Judie próbowała z nim porozmawiać od paru dni, właściwie już od tamtego dnia, od tamtego wieczoru, kiedy wrócił do domu. Simon jednak nie wiedział co mogłaby mu powiedzieć, a tym bardziej co on mógłby jej odpowiedzieć. Było jasne, jasne jak słońce, jaśniejsze od słońca to, że go nie kocha, nie w ten sposób. Simon nie był ani głupi, ani naiwny. Uważał jednak, że teraz, skoro ona już wie, nie jest w stanie udawać, że wszystko jest w porządku. Otworzył się przed nią. Pokazał jej, co ma w sercu. Teraz chciałby ją tylko całować, trzymać za rękę, obejmować i po prostu na nią patrzeć. Nie chciał już kiwać głową na opowiadania o Chazie, nie chciał już dłużej kłamać. Więc chyba tak to się skończyło.

     Chase wiedziałby co zrobić.

     Może nie tyle, co zrobić – wiedziałby, co zrobić, aby poprawić Simonowi humor. Pewnie powiedziałby coś w stylu: i masz za swoje, dupku, albo: a nie mówiłem?, a Simon pomyślałby: Boże, nienawidzę go, a potem: Boże, dziękuję.

     Był trzydziesty pierwszy grudnia. Nie miał żadnych planów na Nowy Rok. Miał zamiar spędzić sylwestra ze swoją mamą, napić się z nią szampana o północy i poprosić pierwszego stycznia, dwa tysiące siedemnastego roku, aby zwrócono mu Chase'a, bo dłużej nie wytrzyma.

     Było po szesnastej, gdy wyszedł na Doły. Nie spodziewał się, że kogoś tam zastanie, ale gdy zobaczył skulonego Yatesa na jednej z ławek, poczuł się szczęśliwy. Długo nie rozmawiali, nie tak na serio, jedynie o Chasie. Simon właściwie nie wiedział co u niego, czy wszystko okej.

     Podszedł bliżej. Widział dym unoszący się nad głową Yatesa, ale gdy tylko Yates na niego spojrzał, Simon przestał martwić się dymem, a zaczął martwić się wyrazem jego twarzy.

     Stanął. Yates kiwnął do niego i znowu spuścił głowę. Przeczesał swoje czarne włosy, kontrastujące z bielą palców jak nienawiść kontrastująca z miłością, sacrum kontrastujące z profanum, albo po prostu jak czerń kontrastująca z bielą. Rozsypały się dookoła jego głowy, jak spuszczona w dół aureola.

     - Wszystko dobrze?

     Simon czuł, jak waliło mu serce.

     - Co?

     - Nie udawaj. Jestem zbyt zmęczony. 

     Yates wzruszył ramionami.

     - Zrób coś ze sobą, bo nie mogę znieść, gdy stoisz tak w miejscu – odparł tylko.

     Wszystko w Simonie krzyczało: to CHASE. CHASE.

     - Nie zachowuj się jak kretyn.

     Zapalił swoje papierosa

     - Okej. To była moja wina – wytłumaczył się Yates, wciąż nie podnosząc na Simona wzroku. – Pokłóciłem się z ojcem.

     Simon nie wiedział zbyt wiele o kontakcie Yatesa ze swoim tatą. Wiedział jedynie, że Yates miał po nim imię, Tony, Anthony i że gdy był mniejszy, nigdy nie było wiadomo którego z nich woła ich mama.

     - A co zrobiłeś? – spytał Simon, robiąc krok i siadając obok niego. – Krzywo się spojrzałeś?

     Yates się zaśmiał. Przynajmniej tyle.

     - Powiedziałem coś w stylu: tato. Tato. Nie idę na studia. A on powiedział: ty pieprzony debilu.

     - Serio nazwał cię debilem?

     - Tak. To niezłe. Mam wrażenie, że to zawsze mówili do mnie rodzice Rachel, ale grzeczniej, a on postanowił się z tym nie pieprzyć.

     Zamilkli na chwilę. Studia. Boże. Ostatnio tyle się działo, że Simon nawet nie zaprzątał sobie głowy myślami o nauce, egzaminach, a co dopiero o studiach. Nagle poczuł, że jest w tyle, że jest głęboko w tyle, tak daleko, że nawet jeśli biegłby najszybciej jak umie i tak nie dogoniłby swojej przyszłości.

     - Wiesz, że nie musisz iść na studia – powiedział Simon. – Pewnie też nie pójdę. Nie dostanę się, bo jestem pieprzonym debilem.

     Czekał na śmiech Yatesa, ale się nie doczekał. Akurat gdy podnosił papierosa do ust, Yates się odezwał.

     - Rachel ze mną zerwała.

     O mało co się nie opluł. Spojrzał na niego gwałtownie.

     - Słucham?

     Yates wstał i zdeptał papierosa. Był wiązaniem różnych kolorów: czerwieni, fioletu, czerni i bieli. Był Yatesem. To był Yates, ale jednak i nie.

     - Czuję się jak kompletny idiota – wyznał, ale nie brzmiał, jakby był smutny. Bardziej jakby spalono przed jego oczami cały świat, a on stał i się patrzył. – Zerwała ze mną.

     - Kiedy?

     - Wczoraj. A dzisiaj ojciec spytał się, czy idę na studia, a ja pomyślałem... - urwał, biorąc głęboki wdech. Nagle ukucnął i schował twarz w dłoniach. – A ja pomyślałem, że kurwa mać, odpierdolcie się ode mnie. Dlaczego wszyscy się mnie uczepili? Ja tylko chcę świętego spokoju.

     - Boże, Yates... - zaczął Simon, ale akurat zaczął dzwonić jego telefon. Miał wyrzuty sumienia, czując ulgę na ten dźwięk, bo, właściwie, co miał zamiar mu powiedzieć? Co można było powiedzieć? Dzwonił tata Chase'a. – Halo?

     - Mamy go, Simon. Mamy go.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro