40 | Simon Atwood

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

To wciąż było Lambertville w stanie New Jersey. Ale wyglądało inaczej.

     Była niedziela rano, koło dziesiątej. Miał pojechać tam jutro, ale był tak zdenerwowany, że wolał mieć to już za sobą. Simon wyruszył z domu o ósmej, bo nie mógł spać, ale po drodze zatrzymywał się chyba z trzy razy, aby zapalić. Wahał się także, czy zadzwonić do Judie, bo rozmowa z nią zawsze poprawiała mu humor, ale ona i tak miała zbyt wiele na głowie. Nie mógł jej zadręczać swoim życiem. Z Chasem nie chciał rozmawiać; czuł wewnętrzną blokadę, czuł, że jeśli tylko go zobaczy, coś w nim pęknie. Z Yatesem nie był aż tak blisko, zresztą on także miał problemy w domu i nie układało mu się z Rachel.

     Zatrzymał się pod domem, na który wskazywał adres. Był całkiem duży, jak na tę miejscowość, zadbany i ciepły, jak te wszystkie domy z filmów, w których żyją szczęśliwe rodziny. To spostrzeżenie sprawiło, że Simon jeszcze bardziej zaczął się stresować. Nie miał żadnego planu. Co, jeśli otworzą drzwi ludzie, którzy nie mają z nim nic wspólnego i po prostu kupili ten dom wiele lat temu od państwa Atwood? Co, jeśli drzwi otworzą jego dziadkowie? Co im powie? A najgorsze - co, jeśli drzwi otworzy jego tata? Prawdziwy człowiek, z krwi i kości?

     Nie przemyślał tego. W ogóle nie był na to przygotowany. Tylko siłą woli powstrzymał się przed odjechaniem z tego miejsca. Musiał to zrobić. Dla siebie. Aby wreszcie usnąć w nocy.

     Na sztywnych nogach wysiadł i zamknął samochód. Wszedł na ganek i dopiero po siedmiu minutach zdecydował się zapukać. Zrobił to znowu, gdy nikt po pewnym czasie się nie pojawił.

     Dobrze, pomyślał. Może nie ma nikogo w domu. Zrobię to kiedy indziej. Nic się nie stało.

     Naprawdę nic się nie stało.

     I nagle to - ktoś przekręcił zamek i otworzył drzwi.

     - Dzień dobry - powiedziała kobieta i uśmiechnęła się ciepło, tak, jak tylko starsze kobiety potrafiły.

     O, Boże, pomyślał Simon. To ona. To moja babcia.

     Nie był pewien skąd to wiedział. Może po jej oczach, które były prawie tak ciemne jak jego własne, może po sposobie w jaki się uśmiechnęła, albo po sposobie, w jaki ułożyły się jej usta, gdy się z nim witała, ale to była ONA. Ona. O N A.

     - W czym mogę ci pomóc? - spytała grzecznie, wcale nie wyrażając zdenerwowania, mimo że młody chłopak stał przed nią i nie odezwał się jeszcze ani słowem. - Wszystko w porządku?

     Miała na sobie granatowe spodnie i biała bluzkę z koronkowymi rękawami. Jej włosy były całkowicie siwe, krótko ścięte i zakręcone na lokówkę.

     - Proszę pana?

     O, Boże. Nie wytrzymam tego.

     - Dzień dobry - wykrztusił w końcu. - Dzień dobry. Ja...

     - Coś się stało? Może chciałby pan wejść i napić się wody?

- Nie! - Powiedział to zbyt głośno i zbyt szybko, a ona zmarszczyła brwi. - Nie. Dziękuję. Ja... Czy to tutaj mieszkał może Peter Atwood?

     Powiedzenie na głos tego imienia i nazwiska kosztowało go więcej niż myślał. O wiele za dużo.

     - Oczywiście. Peter to mój syn. A pan to...?

     - Simon. Mam na imię Simon. Jestem synem... Rona. Pamięta pani Rona? On i Peter byli najlepszymi przyjaciółmi.

     Przez chwilę wyglądała, jakby nie do końca rozumiała o co pytał, ale nie miał jej tego za złe.

     - Ja... - zaczęła niezręcznie, ale postanowił jej przerwać.

     - Zginął w wypadku samochodowym. Miesiąc temu. Bardzo... bardzo za nim tęsknię i zawsze opowiadał o swoim przyjacielu, Peterze, z którym siedział na każdej lekcji w ławce. I pomyślałem, że może... że może on mógłby opowiedzieć mi coś o moim tacie.

     - Och, skarbie... - odparła szybko i złożyła dłonie jak do modlitwy, przykładając je do ust. - Tak bardzo mi przykro.

     Miał wyrzuty sumienia, że tak skłamał, ale nie wiedział jak inaczej się zachować. Nie mógł tak po prostu powiedzieć, że jest synem jej syna, bo albo uznałaby go za wariata i kazałaby mu się wynosić, albo wezwałaby policję. Musiał mieć pewność, że wszystko odbędzie się tak, jak będzie tego chciał. To było jego życie. I jego ojciec.

     - Dziękuję. Czy może... czy może Peter jest w domu?

     - Nie, nie, Peter już tu nie mieszka.

     - Och... W takim razie... w takim razie nie będę pani dłużej przeszkadzać - odpowiedział, bo czuł, że zaraz naprawdę zacznie krzyczeć. Już nawet nie mógł na nią patrzeć. - Do widzenia.

     Odwrócił się i zaczął iść w stronę schodów, ale nagle poczuł, jak ktoś złapał go za rękę.

     - Nie, poczekaj, Simon. Mogę dać ci jego adres. Na pewno byłby szczęśliwy mogąc powspominać stare czasy.

     - Nie chcę robić pani kłopotu...

     - Przestań, to żaden kłopot! - wykrzyknęła uszczęśliwiona, że może komuś pomóc. - Poczekaj chwileczkę.

     Wróciła jakieś dwie minuty później, trzymając w jednej ręce kartkę papieru, a w drugiej babeczkę zawiniętą w serwetkę.

     - Proszę. Proszę.

     Wziął to, co mu podała. Czuł, jak zaciska mu się serce.

     - Bardzo pani dziękuję.

     - To żaden problem. Wpadnij kiedyś do nas na herbatę. Koniecznie. Przykro mi z powodu twojego ojca.

     Nie powinien tego robić, ale spojrzał jej w oczy. Dużo razy przez te całe lata zastanawiał się nad powodem rozstania jego rodziców i czasami myślał o tym, że może zawinili ich rodzice. Jednak dziadkowie od strony mamy nie żyli, a ta kobieta, ta delikatna, dobra kobieta, jego babcia, na pewno nie mogła być jednym z powodów. Nie z tymi oczami.

     - Dziękuję - odparł i uśmiechnął się.

     Odszedł w stronę samochodu i gdy już wsiadł, położył adres i babeczkę na siedzeniu pasażera. Akurat gdy odjeżdżał, pani Atwood zamykała za sobą drzwi wejściowe. Zatrzymał się przecznicę dalej, zapalił dwa papierosy, usiadł koło samochodu, opierając się plecami o blachę i pomyślał - mnie też jest przykro z powodu mojego ojca.

*

Simon długo zastanawiał się co ze sobą zrobić, jeżdżąc po całym Lambertville. Wypalił całą paczkę papierosów, przez co było mu niedobrze i kręciło mu się w głowie. Jego telefon parę razy dzwonił, ale nawet nie sprawdził kto próbował się z nim skontaktować. Cały czas myślał o swojej babci, o mamie i o ojcu; o tym, czy szukanie go miało jakiś sens. Nie chciał jednak obudzić się w tym samym życiu za dziesięć lat i żałować, że nie zaryzykował, gdy jeszcze miał ku temu okazję. Był przestraszony wszystkim, zestresowany szkołą, tym, że niedługo ją kończył i nie miał pomysłu na swoje życie, tym, że Judie pokłóciła się z Chazem, bo to oznaczało, że mógł się do niej zbliżyć, mógł ją pocieszyć, a to było wszystko, o czym marzył i dlatego tak go to przerażało. Martwił się także Chasem, jego uśmiechem, jego charakterem, martwił się o niego, gdy ten spytał go o Chloe i wtedy, gdy napisała do niego z życzeniami urodzinowymi. Martwił się tym, że czuł do niego coś dziwnego, niepokojącego, co tylko odsuwało go od niego z każdym dniem coraz bardziej.

     W końcu skręcił i zatrzymał się pod domem Chase'a. Nie było samochodu jego ojca, więc pewnie był na służbie. Przez chwilę Simon po prostu siedział, próbując przekonać się, że on i Chase to wciąż ci sami ludzie, że wciąż łączy ich ta sama przyjaźń, a on czuje się tak źle, bo po prostu jest zmęczony. Sięgnął po telefon, chcąc wysiąść, ale nagle komórka rozdzwoniła się w jego dłoni. Odebrał.

     - Halo? - spytał. Oparł głowę o siedzenie.

     - Gdzie jesteś? - odezwała się jego mama. - Zabrałeś mi samochód. Musiałam pojechać rowerem do szpitala.

     - Faktycznie. Zapomniałem.

     Gdy słyszał jej głos, nie był w stanie nie myśleć o listach, dlatego pragnął jak najszybciej się rozłączyć.

     - Jestem u Chase'a.

     - Dobrze. Masz w lodówce obiad do odgrzania.

     - Dzięki. To cześć.

     - Czekaj, Si...

     Nie zdążyła dokończyć, bo już się rozłączył. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie oddzwonić, ale sama by to zrobiła, jeśli byłoby to coś ważnego, więc wysiadł z samochodu dopóki miał jeszcze na tyle odwagi i ruszył do drzwi.

     Były otwarte. Na dole było cicho.

     Wbiegł po schodach na górę. Czuł zapach papierosów i zmarszczył brwi, bo Chase rzadko palił w domu. Nacisnął na klamkę od jego sypialni i gdy wszedł do środka, pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę był fakt, że Chase'a nie było w środku. Wszedł głębiej. Drzwi od balkonu były otwarte na oścież. Na podłodze walały się ubrania z całego tygodnia, pościel leżała na ziemi, koło łóżka. Laptop był odpalony i był jedynym jasnym punktem w całym pomieszczeniu. Gdy do niego podszedł, zobaczył, że obok leżała prawie pusta paczka papierosów i zapalniczka. Usiadł w tej samej chwili, w której Chase wszedł do pokoju.

     - Simon? Co tu robisz? - spytał szybko, przestraszony.

     Simon na niego spojrzał - był w krótkich spodenkach i bez koszulki, a gdy schylił się po leżącą na ziemi bluzę, Simon zobaczył czerwone kreski na jego ramionach, parę, w różnych miejscach, świeże. Poczuł, że stanęło mu serce. Chase wciągnął bluzę przez głowę i musiał przygładzić po tym włosy.

     - Co to ma być?

     Simon wstał i do niego podszedł, tak gwałtownie, że Chase cofnął się o krok. Miał obojętny wyraz twarzy, ale Simon widział strach w jego oczach -  był jednak taki zraniony i wściekły, że ani trochę go to nie obeszło.

     Stali naprzeciw siebie. Simon ciężko oddychał, próbując się uspokoić, ale nagle wszystko dotarło do niego z ogromną siłą - to, że Chase ciął się od nie wiadomo jak długiego czasu, a on nawet na to nie zareagował, choć uważał się dotąd za tak dobrego przyjaciela. Nienawidził w tamtym momencie siebie za to, że nic wcześniej nie zrobił, ale mocniej nienawidził Chase'a za to, że przez niego był zmuszony cokolwiek robić.

     - Co tu robisz, co? - powtórzył Chase zmienionym głosem, bardziej cichym. - Odpowiedz mi.

     - To ty odpowiedz mi.

     - Odpierdol się, Simon - warknął na niego Chase i minął go, uderzając ramieniem. Simon w jednej chwili odwrócił się w jego stronę i popchnął go mocno, ale Chase od zawsze miał świetną równowagę i tylko to uchroniło go przed upadkiem. - Zwariowałeś?!

     Simon nie odpowiedział, ale wyszedł z jego pokoju, idąc w stronę łazienki. Serce waliło mu w piersi. Słyszał kroki Chase'a za sobą.

     Gdy popchnął drzwi i wszedł do środka, uderzyła w niego gorąca para, jakby wcześniej ktoś kąpał się dłuższy czas we wrzącej wodzie. Zaczął otwierać szuflady pod umywalką i nie musiał długo szukać. Wziął do ręki pełne opakowanie żyletek i przez nieuwagę jedna wysypała się z niego niefortunnie, delikatnie zacinając go w palec. Nie poczuł tego, bo był tak wściekły, ale zarejestrował ten ruch, zapisał go sobie z tyłu głowy.

    - A to? Co to jest?

     - A jak myślisz?

     Simon przez chwilę nie mógł uwierzyć w ton, jakim Chase to powiedział, tak arogancko, tak, jak mówił Chase Braford, ten Chase Braford, którego nie znosiła Alison i Josh, którego Stara Reywood najchętniej oblałaby ze wszystkich przedmiotów, a przede wszystkim, ten Chase Braford, z którym Simon na pewno by się nie przyjaźnił, gdyby zachowywał się tak w stosunku do niego.

     - Wiesz co, Simon, ludzie trzymają w łazience żyletki. Po prostu - odparł w końcu Chase i uśmiechnął się swoim półuśmiechem, a Simon pomyślał, że chce go zabić.

     - Nie zachowuj się tak.

     - Jak?

     - Tak.

     - Nie wiem o co ci chodzi.

     - Pokaż ręce - powiedział Simon, mocno i głośno. - Pokaż je.

     - Po co?

     - Kurwa, Chase. Pokaż mi swoje ręce.

     Chase długo się nie odzywał, o wiele dłużej niż Bóg tworzył świat, a gdy w końcu to zrobił, Simon wolałby, aby milczał. Mógłby milczeć nawet dłużej od Boga, który zorientował się, że ludzie potrafią popsuć to, co jest dobre.

     - Nigdy wcześniej cię to nie obchodziło, więc nie rozumiem czego ode mnie chcesz.

     Niemalże ukłuło go to w uszy. Cofnął się o krok, jakby Chase go popchnął. On za to odwrócił się i tak po prostu wyszedł z pokoju. Simon długo stał w miejscu, zanim zdecydował się pójść za nim. Nie było go w jego pokoju, więc zszedł na dół. Zastał go w kuchni, odwróconego do niego plecami, z wodą lejącą się z kranu.

     - Chase... - zaczął Simon, jak nigdy wcześniej czując nienawiść do milczenia, którym zakrywał się przez te wszystkie lata.

     - Zamknij się! - Wybuchnął nagle Chase, a gdy odwrócił się w jego stronę, Simon zobaczył jego niebieskie oczy, te jasne niebieskie oczy, całe gniewne, jak burza. Nie miał w nich fizycznych łez, ale mimo to Simon je tam widział. Serce zacisnęło mu się w pięść. - Wszystko zepsułeś!

     - Ja?! Ja wszystko zepsułem?!

     - Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy! Kiedy to do ciebie dotrze, że nie chcę niczyjej, a tym bardziej twojej pomocy?! Pieprz się!

     ,,Nie chcę niczyjej, a tym bardziej twojej pomocy." Teraz naprawdę Simon miał wrażenie, że Chase go uderzył. Co to w ogóle miało oznaczać? To on przy nim był, gdy umarła mu mama, to on przy nim był, gdy psuł wszystko co zbudował i to on to wszystko po nim naprawiał. Jak teraz mógł powiedzieć, że nie chce jego pomocy? Simon powinien poczuć się zraniony i w istocie tak się poczuł, ale paradoksalnie wezbrał w nim gniew, gniew, którego wcześniej nie rozpoznał, a który był w nim od samego wejścia do tego domu.

      - Naprawdę jesteś nienormalny.

     W innej sytuacji Simon żałowałby, że to powiedział, ale nie wtedy. Miał dość Chase'a, miał dość pomagania mu i podziękowania jedynie przez kolejny kłopot, miał dość ustępowania mu z drogi, miał dość litowania się nad nim, bo stracił jednego z rodziców. ON TEŻ nie miał jednego z rodziców.

     - Jesteś taki pokrzywdzony, co? - zaczął Simon, robiąc krok w jego stronę. - Bo co? Bo masz ojca, który wypruwa dla ciebie żyły, mimo że traktujesz go jak śmiecia? Bo wszyscy dookoła rozpływają się nad tobą i tylko płaczą jaki to jesteś biedny? Bo masz siostrę, która skoczyłaby za tobą w ogień, nawet jeśli ty byś go jej podłożył? Bo wiesz co? Nie jesteś pokrzywdzony. Jesteś rozpieszczony i chcesz, żeby uwaga całego świata była skupiona tylko na tobie.

     Chase ciężko oddychał, podobnie jak Simon. Stali naprzeciw siebie, jeden ciemny, drugi jasny. Najlepsi przyjaciele.

     Simon wcale nie myślał o Chasie tego, co właśnie powiedział, ale gniew i krzywda zakryły mu oczy. Choć raz w życiu pragnął, aby to Chase się o niego zatroszczył, aby to Chase odebrał go w środku nocy od dziewczyny lub z bójki i pozwolił mu u siebie przenocować, aby to Chase martwił się o następny dzień, o każdą następną sekundę, w której Simon mógłby się zabić.

     Nagle Chase się roześmiał. To był cichy śmiech, gorzki. Śmiech czegoś złego.

     - A ty co? Jesteś ode mnie lepszy? Może powinieneś pojechać szukać swojego pieprzonego ojca, co? Albo leć do Judie, żeby wypłakała ci się na ramieniu, a potem i tak zachowaj się jak pizda i przez następny rok płacz przez to, że wciąż jest z Chazem! Kiedy zrozumiesz, że ona cię w ogóle nie chce?

     Simon nawet nie zorientował się kiedy zamachnął się i uderzył Chase'a w twarz, aż jego głowa odskoczyła do boku. On w odpowiedzi także się na niego rzucił i w całej tej szamotaninie Simon w pewnym momencie zobaczył na rękawie bluzy Chase'a krew, która zaczęła lecieć z otwartej rany na ramieniu. Chase popchnął go tak mocno, że Simon o mało co się nie wywrócił, a gdy chciał mu oddać, poczuł, jak nagle ktoś siłą odciąga go do boku i krzyczy.

     Andrew Braford trzymał go za ramię. Był w swoim policyjnym mundurze. Simon poczuł się znowu jak dwunastoletni chłopiec, taki mały obok niego. Chłopiec, który musi patrzeć z podziwem na obcego faceta, bo nie ma żadnego w domu.

     - Co wy robicie?!

     Simon wyszarpnął się i wybiegł. Krew ciekła mu z nosa.

           I z serca.


a/n Nie planowałam tego, dla usprawiedliwienia. Ale chyba niezbyt dobre usprawiedliwienie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro