43 | Simon Atwood

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Pobiłeś się z Chasem? Chyba żartujesz.

     Judie miała na sobie eleganckie czarne spodnie i białą koszulkę na cieniutkie ramiączka. Jej czerwone usta wyglądały wyjątkowo ładnie, nawet gdy mówiła takie okropne rzeczy.

     Byli na Dołach. Niecałe dziesięć minut temu skończyli lekcje, a biorąc pod uwagę fakt, że Judie nie miała w tym tygodniu już żadnych ważnych klasówek, a dodatkowo wciąż była pokłócona z Chazem, mogła spędzić z Simonem trochę czasu. Siedziała na ławce, a on stał przed nią i wydmuchiwał dym tak, aby na nią nie leciał. W końcu, po wielu prośbach, powiedział jej skąd wzięła się opuchlizna na jego twarzy, a ona słuchała go w ciszy, nie wierząc. Od razu przypomniał sobie o Yatesie i Ivy, którzy spotkali go od razu po jego wyjściu od Chase'a.

     Bardzo starał się o tym nie myśleć, ale nie mógł, bo pomimo tych okropnych rzeczy, które obydwoje sobie powiedzieli, Chase wciąż był jego najlepszym przyjacielem. Simon miał wyrzuty sumienia, bo on rozmawiał już o ich kłótni z trzema osobami, a Chase pewnie do nikogo się nie odezwał. Nigdy się nie odzywał. Nie było go w szkole cały tydzień, nawet dzisiaj, w czwartek. Nie był też dostępny na Messengerze, co Simon sprawdzał, mimo że nie miał zamiaru do niego pisać. Był na niego wściekły i nie chciał go widzieć, ale jakaś część jego chciała wiedzieć, czy wszystko dobrze. To on zawsze martwił się o Chase'a, a nie Chase o niego. Tak uważał. (A tak nie było.)

     - Jesteście siebie warci - powiedziała Judie, zakładając nogę na nogę. Simon posłał jej zirytowane spojrzenie. - Niby co? To nieprawda? Jesteście dla siebie jak bracia, a zachowujecie się jak kretyni.

     - Najwidoczniej nie jesteśmy dla siebie jak bracia.

     - Przysięgam, Simon... - zaczęła, ale nie skończyła. Westchnęła sfrustrowana. - Okej. W porządku. Wiem, że możesz być zmęczony, wiem... wiem jaki jest Chase. Ale to miłość twojego życia.

     Ty jesteś miłością mojego życia, pomyślał Simon. Nie Chase Braford.

     - Pomyśl, jak on musi się czuć, co? - powiedziała. Także wstała. Zaplotła ręce na piersi. - On ma... no wiesz, tylko ciebie. A właściwie już nie.

     - Miałaś mnie pocieszyć, a nie wprawiać w wyrzuty sumienia... dzięki.

     Rzucił papierosa i go zdeptał. W tym samym momencie Judie złapała go za rękę i najpierw spojrzał na jej palce zaciśnięte na jego dłoni, a dopiero potem na nią.

     - Wiesz, że nie o to mi chodziło... - westchnęła ciężko. - Wszystko będzie dobrze.

     Podeszła do niego i przytuliła go, stając na palcach. Simon przyciągnął ją do siebie. To był przyjacielski gest z jej strony, gest pocieszenia, tylko tyle, ale Simon miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Judie masowała otwartą dłonią jego plecy i po chwili pogładziła go po włosach. Odsunęła się, zanim zdążył ją zatrzymać.

     - Wszystko będzie dobrze, tak?

     Miała w sobie coś takiego, że Simon zgodziłby się z nią nawet jeśli powiedziałaby, że świat jest z plastiku.

     - Tak.

     Uśmiechnęła się, a on przełknął ślinę. Pomyślał: nie jest z Chazem. To najlepszy moment, aby jej powiedzieć. Po prostu to powiedz.

     - Muszę już iść - wydusił szybko, zarzucając plecak na ramię. - Zdzwonimy się?

     Kiwnęła głową i pocałowała go w policzek. Odszedł, nie odwracając się za siebie.

*

Mieszkał w pieprzonej Filadelfii.

     Nie żeby Simon Atwood jakoś specjalnie wyobrażał sobie miasto, w którym jego ojciec mieszka. Nigdy nie grało to zbyt wielkie roli, gdy o nim myślał. W końcu miasto nie było czymś ważnym, nie świadczyło o wykształceniu, albo o poziomie życia danego człowieka. Jednak myśl, że jego mama musiała harować na kilka zmian w szpitalu, aby utrzymać się w Lambertville, a on, mimo że ich zostawił, mógł pozwolić sobie na dostatnie życie w Filadelfii, poruszało w Simonie pewną zardzewiałą strunę.

     Strunę, która pękła, gdy stanął przed jego domem.

     Była godzina osiemnasta w piątek. Wyjechał z Lambertville chwilę po lekcjach, ale zatrzymywał się parę razy w czasie drogi, aby się uspokoić. Gdy wyobrażał sobie spotkania ze swoim ojcem, zawsze znajdywał się już w momencie, w którym Peter go przeprasza i błaga o wybaczenie. Nigdy nie musiał radzić sobie z powiedzeniem mu, że jest jego synem. Jak w ogóle miał zamiar to zrobić? I znowu, tak jak ostatnim razem, nie miał żadnego planu. Starał się zapomnieć o Chasie, o mamie, która odsypiała noc w swojej sypialni, o Judie i jej dotyku. Chciał stanąć przed nim z pustą kartą, jak wolny człowiek. I po prostu to powiedzieć: cześć, jestem twoim synem, bo pamiętasz, że masz syna?

     Dom był ulokowany w ładnej dzielnicy. Po chodniku jeździli chłopcy na rowerach, dwie dziewczynki bawiły się na placu zabaw przy skręcie na tę ulicę. Na podjeździe stał już jeden samochód, drogi SUV, dlatego Simon musiał zaparkować dalej. Budynek był duży i zadbany, widać było pieniądze włożone w jego postawienie. Wysiadł z samochodu i wolnym krokiem podszedł do drzwi, czując pewność siebie i odwagę, która wzbierała się w nim falami. W kieszeni kurtki zaciskał w pięść zapalniczkę.

     Zapukał.

     Simon nawet w najśmielszych snach nie pozwalał sobie na myślenie o wyglądzie swojego ojca. I dobrze, bo nawet najśmielsze sny by go na to nie przygotowały.

     Stojący w progu drzwi mężczyzna był wysoki i postawny. Simon widział w nim siebie, był dosłownie zdartą skórą z tego człowieka. Miał jego włosy, jego oczy, jego brwi i usta. Wszystko jego. Zabrakło mu powietrza.

     - Dzień dobry - powiedział.

     Peter Atwood uśmiechnął się i Simon z nienawiścią dostrzegł, że ten uśmiech też nie należał tylko do niego. Poczuł się jak złodziej.

     - Cześć - odparł Peter i kiwnął głową. - W czym mogę ci pomóc?

     Miał na sobie czarne eleganckie spodnie i niebieską koszulę z krawatem.

     Cześć. Jestem twoim synem.

     Cześć. Jestem twoim synem, którego zostawiłeś, pamiętasz?

     Cześć. Poznajesz mnie?

     - Cześć - powtórzył po nim Simon. - Jestem synem Melanie Rity.

     Zabrzmiało to pewniej niż się czuł. Wyraz twarzy Petera się zmienił.

     - Peter Atwood, prawda? - spytał. Nie wiedział skąd wzięła się w nim odwaga na te słowa, ale pozwolił sobie w niej utonąć. Simona zawsze zastanawiał fakt, że nosił jego nazwisko. - Nazywam się Simon Atwood. Miło mi pana poznać.

     Simon nigdy w życiu nie doświadczył czegoś takiego. Jakby został uderzony kulą ognia prosto w twarz. Miał wrażenie, że się roztapiał. Peter cofnął się o krok w tej samej chwili, w której od tyłu podbiegł do niego chłopiec, o takich samych ciemnych włosach i oczach, i uczepił się jego nogi. Sięgał mu może do biodra, miał góra dziesięć lat. Simon wiedział, że nie miało to znaczenia, ale poczuł się oszukany.

     - Idź do mamy, Charlie, dobrze? - powiedział Peter i spojrzał na Simona, wciąż klepiąc Charliego po głowie. - Muszę porozmawiać sobie z tym panem.

*

Simon nie tak to sobie wyobrażał. To wszystko było zbyt łatwe i szybkie, zbyt naturalnie przyszło Peterowi. Odwiedził go praktycznie obcy dzieciak i przedstawił się jego nazwiskiem, a on tak po prostu zabrał go na piwo do knajpy, jakby przygotowywał się na to całymi latami i był już tak wyćwiczony, że niepotrzebna była mu nawet próba generalna. Nie rozmawiali całą drogę, całe siedem minut, a gdy już weszli do środka, było pusto. Peter zamówił dwa piwa, a Simon poczuł do niego odrazę, bo wymagał od niego przynajmniej wiedzy na temat jego wieku. Nie mógł pić alkoholu. A on powinien to wiedzieć, nawet jeśli miał go w dupie.

     Usiedli naprzeciwko siebie. Simon odsunął piwo, choć już myślał o tym, jak kupi wódkę w czasie drogi do domu. Nienawidził siebie za to, że tu przyjechał. Czuł się bardziej niechciany, niż wcześniej.

     Peter pochylił się do przodu, a Simon z satysfakcją zauważył, że drżały mu ręce, gdy położył je na stole.

     - Kim jesteś, co? - spytał, a jego głos był neutralny, ani przesadnie miły, ani przesadnie szorstki.

     - Simon Atwood. Już mówiłem.

     - Simon? - powtórzył jego imię, jakby nie wierzył własnym uszom. - To niemożliwe.

     - Też nie wierzę, że cię widzę - odparł Simon. - Myślałem, że zwiejesz jak tylko mnie zobaczysz.

     Nie wiedział skąd wzięło się w nim tyle siły i odwagi, ale czuł pewność siebie wylewającą się z jego ciała. Zawsze sądził, że widząc ojca obudzi się w nim ten mały dzieciak, który patrzył na tatę Chase'a z podziwem, ale tymczasem Simon czuł tylko złość. Wyobrażał sobie, że Peter będzie się łajał, będzie się tłumaczył i przepraszał, a nie że będzie zachowywać się jak gdyby nigdy nic, jakby codziennie poznawał chłopaków podających się za jego synów.

     - Simon... - zaczął Peter, kończąc dopiero po chwili. - Czy twoja matka wie, że tu jesteś? Skąd masz mój adres?

      - Nie wie. I dobrze, bo byłaby na mnie wściekła.

     - Nie powinieneś był tu przyjeżdżać - powiedział Peter mocno. - Niepotrzebnie to zrobiłeś. Nie zmienimy przeszłości.

     - Myślałem, że damy radę zmienić przyszłość.

     Nagle Simon dostał SMS-a, ale nie wyjął telefonu, wciąż patrząc na swojego ojca. Był dla niego obcym człowiekiem, ale Simon nie mógł przestać nazywać go w głowie ojcem. Był do niego taki podobny, że zaczął zastanawiać się jakim cudem jego mama z nim wytrzymała.

     Peter pokręcił głową.

     - Czego ode mnie oczekujesz, co? Jestem dla ciebie obcym człowiekiem.

     - Prawdy - odparł Simon. - Tylko tyle.

     Peter zagryzł wargę tak mocno, że popłynęła z niej krew. W końcu pochylił się do przodu, a Simon oparł się o plecy krzesła, bo czuł, że ten facet znalazł się za blisko niego.

     - Proszę - powiedział. - Poznałem się z twoją matką...

     - Dlaczego nie powiesz jej imienia, co? Chyba pamiętasz jej imię.

     Pewnego rodzaju ból przebiegł przez twarzy Petera, ale zniknął w ułamku sekundy.

     - Melanie. Ma na imię Melanie.

     - Brawo.

     - Simon, masz prawo być złym...

     - Wiem i korzystam z tego. A teraz mów.

     - Kochałem ją. Naprawdę. Byliśmy... byliśmy złotą parą Lambertville. Olałem dla niej swoich rodziców, bo oni nigdy nas nie akceptowali. Nie w stu procentach. Nie znosili rodziny Melanie. To nie miało prawa zadziałać, wszystko było przeciwko nam, a my i tak szliśmy przed siebie. Tak robią młodzi. Sądzicie, że musicie stawić czoła całemu światu, jeśli jest przeciw wam. Ale to tak nie działa.

     - Ty tak uważasz.

     Peter zaśmiał się i pokręcił głową. Wziął serwetkę ze stolika i przyłożył ją do wargi, aby wsiąkła w nią krew.

     - Mieliśmy osiemnaście lat, gdy skończyliśmy szkołę. Myśleliśmy, że świat jest wielki i dobry, że przyjmie nas do siebie jak swoich. Poszliśmy na studia, Melanie dostała się na medycynę, a ja na prawo. Pracowaliśmy pomiędzy zajęciami, bo rodzice nie dawali nam żadnych pieniędzy. Mieszkaliśmy w akademiku. Było naprawdę źle. A potem Melanie powiedziała mi, że jest w ciąży - urwał, ciężko oddychając. Simonowi waliło serce. - Był dziewięćdziesiąty siódmy. Mieliśmy wystarczająco pieniędzy, aby kupić sobie tanie i brzydkie mieszkanie w biednej dzielnicy, ale potem było ich za mało na czynsz i resztę rzeczy. Melanie rzuciła studia, gdy się urodziłeś, właściwie parę miesięcy przed tym.

     Simon o tym nie wiedział.

     - Umarli jej rodzice. Byliśmy w dołku. Nie mogliśmy nawet na siebie patrzeć. A ty... a ty cały czas płakałeś, jakbyśmy robili ci krzywdę. Może robiliśmy. Ja... ja nie mogłem... nie byłem w stanie...

     Simon poczuł, że to wystarczy. Poczuł, że jeśli ten ohydny człowiek powie choć słowo więcej, to nie wytrzyma, że albo zabije go gołymi rękami, albo zabije siebie. 

     - Zamknij się, rozumiesz? - spytał głośno Simon i wstał, prawie wywracając krzesło na ziemię. - Po prostu się zamknij.

     - Simon...

     - Ty nie mogłeś, ale ona mogła?! Tak ją kochałeś, co?! Czytałem twoje listy, ty pieprzony... Skończyła studia, wiesz? Dała sobie radę. Jest mądra i dobra, o wiele lepsza od ciebie. I ani trochę cię nie potrzebujemy.

     Peter także wstał. Wszyscy w knajpie na nich patrzyli, a gdy złapał Simona za ramię, aby go wyprowadzić, on się wyrwał i sam wyszedł. Czuł, że Peter poszedł za nim. Czuł łzy w oczach, ale od bólu mocniejsza mogła być tylko wściekłość, więc wybrał ją ponad ból.

     - Zawsze zastanawiałem się dlaczego nie mam ojca, wiesz? - Peter stał przed nim, a Simon wiedział, że zachowywał się impulsywnie, ale ani trochę go to nie obchodziło. - A nie miałem go, bo był pieprzonym tchórzem!

     - Możesz mnie osądzać, ale nie wiesz jak zachowałbyś się w takiej sytuacji! To było popieprzone!

     - Ty jesteś popieprzony. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego! - Prawie to wykrzyczał i odwrócił się, chcąc wsiąść już do swojego samochodu.

     Nie był jednak w stanie iść. Był wykończony. Stał w miejscu, jak ostatni debil i czekał na cokolwiek, czekał na spadającą gwiazdę w biały dzień, na piorun, który by go trafił, na cokolwiek. Usłyszał chrzęst żwiru za sobą, ale był szybszy, nagle odnajdując w sobie siłę na postawienie kroku. Zanim odszedł, usłyszał jeszcze Petera, którego głos brzmiał jak wszystkie katastrofy astrologiczne w jednym.

     - Byliśmy za młodzi na dziecko, Simon.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro