49 | Ivy, Simon, Chloe

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tego dnia w Lambertville zapowiadało się na burzę.

*

Ivy Cooper miała problemy z koncentracją w czasie lekcji. Większe niż zazwyczaj. Na matematyce dwa razy podała błędny wynik, na chemii po prostu patrzyła na nauczycielkę i nie była w stanie wpaść na jakąkolwiek odpowiedź na postawione wcześniej pytanie, a na angielskim, cóż, zazwyczaj, jak to było na angielskim, po prostu starała się nie wyróżniać i przeżyć, co było jej małym sukcesem, bo przeżyła.

     Przeżyła i żyła.

     Atmosfera w szkole była ciężka, jakby oprócz uczniów, także i cały budynek pamiętał o ostatniej kłótni na środku stołówki. W tej szkole istniała niepisana zasada o przynależności do hierarchii. Wszyscy znali swoje miejsce, wszyscy wiedzieli kto jest fajny, a kto nie, wszyscy wiedzieli kto się z kim kłócił, a kto się z kim nie kłócił. A Carter nie kłócił się z Joshem Grinsonem. A Carter nie powinien kłócić się z Joshem Grinsonem. Jednak miało to miejsce i na pewien czas absolutnie zaburzyło funkcjonowanie wszystkich dookoła. Mimo że od tamtego momentu minęły dwa dni, nikt o tym nie zapominał, a sprawę pogarszała tylko nieobecność Josha Grinsona poplątana z obecnością Cartera i Melanie. Ivy pamiętała tamto zdarzenia, siedziała wtedy przy jednym z dalszych stolików, próbując nie patrzeć na Rachel i nie zastanawiać się nad tym, co mogłaby w sobie zmienić, aby stać się nią.

     Pamiętała jak w dzieciństwie rodzice zapisali ją na lekcje baletu i mimo że bardzo się starała, nigdy nie potrafiła dostatecznie dobrze skoordynować swoich ruchów. Na treningi chodziła z nią dziewczynka rok młodsza od niej, o królewskich rysach, blond włosach i niebieskich oczach. Zawsze zbierała wszystkie pochwały, uśmiechy i spojrzenia. Ivy pamiętała to, jak przebierały się w szatni, a ona ukradkiem na nią patrzyła, zastanawiając się - co mogłabym w sobie zmienić, aby stać się nią? Może chodziło o sposób, w jaki zawiązywała buty? Albo chodziła? Albo o postawę jej ciała? Ze zdziwieniem jednak zawsze stwierdzała, że robiła wszystko tak, jak ona. Identycznie. Zawiązywały nawet kokardki tą samą metodą.

     Nie odkryła jej zagadki. I patrząc wtedy na Rachel, obawiała się, że podobnie będzie z tą zagadką.

     Biorąc pod uwagę temat jej rozmyślań, była wdzięczna, gdy ktoś jej przerwał. Później jednak, biorąc pod uwagę rozwój wydarzeń, wolała, aby nikt jej nie przerywał.

     Była dwudziesta dwanaście, gdy stanęła przed lustrem w pełni ubrana i pomalowana. Miała na sobie eleganckie granatowe spodnie i białą koszulkę z kołnierzykiem, a usta pomalowała na bordowo, co przypomniało jej o Chloe Fields, która od jakiegoś czasu cały czas się tak malowała. Do uszu włożyła kolczyki. Wzięła telefon, oddech i zeszła na dół.

     Wujostwo zastała w salonie. Oglądali telewizję. Coś się w niej otworzyło na ten domowy obraz.

     - Idę na tę imprezę, o której wam mówiłam - powiedziała, tym samym zwracając na siebie ich uwagę.

     - O której wrócisz? I u kogo jest ta impreza? - To był jej wujek.

     - Nie będę późno. Będę pisała do was co godzinę. U Josha Grinsona? - Zabrzmiało to bardziej jak pytanie, choć nim nie było.

     - Baw się dobrze - powiedziała jej ciocia, a gdy Ivy się uśmiechnęła i już wychodziła z domu, usłyszała jeszcze jej krzyk. - I pisz co pół godziny!

     Właściwie nie szła na imprezę Josha. To znaczy - nie wiedziała, czy szła. Rozmawiali o niej z Yatesem, wtedy na Dołach, ale ta rozmowa wydawała się odległa, mimo że była najświeższą, jaką dzielili. Nie rozmawiali od tamtego czasu, ponieważ Ivy była tchórzem i ponieważ się w nim zakochała, i ponieważ nie było najmniejszej szansy, aby on zakochał się w niej. I ponieważ nie przychodził do szkoły. I ponieważ odezwanie się do niego wymagałoby odwagi, a o Ivy Cooper można było powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że była odważna.

     Czuła się bardzo smutna, gdy tak szła przed siebie (do Yatesa) i próbowała sobie wmówić, że idzie po prostu przed siebie (a nie do Yatesa). Czuła się głupio. Ale byli przecież umówieni. Tak jakby. Choć on pewnie był na nią zły. Choć nie wiadomo, czy Josh nie odwołał imprezy. (Choć wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały na to, że zwariowała.)

     Myślała o tym, aby się nie rozpadało, gdy dochodziła pod jego dom. Gdy stała przy ogrodzeniu, myślała o tym, aby nie obudziła się burza, która krążyła nad miastem cały dzień. A gdy Yates się do niej zbliżał, w sumie już nie myślała.

     - Cześć - powiedział.

     - Cześć - odpowiedziała.

    Miała wrażenie, że z jej twarzy można było wszystko odczytać, dlatego spuściła głowę i kopnęła kamyczek, który leżał obok niej. Potoczył się do jego stóp, a ona uznała to za znak, aby spojrzeć mu w twarz.

     Wyglądał okropnie. To trochę ją podburzyło. Nieważne jaki humor miał Yates, zawsze wyglądał dobrze. I mówiąc 'okropnie' oraz 'dobrze', nikt nie miał na myśli jego wyglądu zewnętrznego. Chodziło o to, jak wyglądały na nim jego emocje. A wtedy jego emocje krzyczały.

     Ivy Cooper poczuła jak usuwa jej się grunt spod nóg.

     - Przepraszam, że wtedy cię tam zostawiłem - zaczął. - I że się nie odezwałem. Zachowałem się jak tchórz.

     To zabawne, bo o sobie myślała to samo.

     Wzruszyła ramionami z dwóch powodów. Po pierwsze, nie miała słów na języku. Po drugie, wzruszenie ramion wydawało się wymowne.

     Yates westchnął.

     - Jest w porządku - odpowiedziała, zanim zdążyłby jeszcze raz ją przeprosić. - Nic się nie stało. To właściwie moja wina.

     Zmarszczył brwi, jakby nie rozumiał. Ale przecież rozumiał. Ivy czuła się wytrącona z równowagi. Wiedział, musiał wiedzieć, co do niego czuła. Wiedział, musiał wiedzieć, dlaczego użyła jego imienia, choć ona sama zrozumiała to dopiero późnej nocy po tym wieczorze. Zrobiła to, ponieważ Yates był dla wszystkich, Yates był wesoły, pewny siebie, Yates był uosobieniem dobrych manier, dobrego wyczucia, komfortu. Tony jednak wydawał się tylko jej (Rachel), wydawał się indywidualny, osierocony w tej indywidualności.

     - Muszę ci...

     - Idę do Rachel.

     Powiedzieli to w tym samym momencie i zamilkli. Ivy wydawało się, że słowa Yatesa (bo to był Yates) wybrzmiały mocniej i głośniej od tych należących do niej. Skuliła się w środku, ale wyprostowała na zewnątrz.

     - Dokończ, co chciałaś... - zaczął, ale ona mu przerwała.

     - To nieważne. To nic. W takim razie... cześć.

     Jednak nie umówili się na tę imprezę.

     Przez chwilę jeszcze przed nim stała, choć na siebie nie patrzyli. W końcu zrobiła krok do przodu, a potem następny i następny, i wreszcie go minęła. Nie zawołał za nią, a ona się nie odwróciła. Właściwie - po co miał za nią wołać? Właściwie - po co miała się odwracać?

*

Problem Simona Atwooda polegał na tym, że sam był problemem.

     Jak mógł inaczej uważać po tym, co powiedział mu jego ojciec?

     To dlatego nie był w stanie patrzeć swojej mamie w twarz odkąd wrócił tamtego wieczoru do domu. Wszystko waliło mu się na głowę. Chase, cholerny Chase, za którym tak tęsknił i Judie, Judie, Judie, zawsze Judie, i jego ojciec, okropny jak w najgorszych koszmarach, i jego mama, kochana, dobra i lojalna. Jak miał to przeżyć?

     Myślał o tym, gdy siedział w szkole na lekcjach. Myślał o tym, gdy patrzył w szkole na Chase'a. Myślał o tym, obserwując na stołówce Josha i Cartera. Myślał o tym podczas jedzenia. Myślał o tym, gdy palił. Myślał o tym, gdy rozmawiał z Judie. Myślał o tym, gdy w pobliżu była jego mama i gdy jej nie było. Myślał o tym też wtedy, gdy siedział w kuchni, pochylony nad płatkami z mlekiem, które zrobił sobie na kolację.

     Nie miał zamiaru iść na imprezę Josha Grinsona. Jaki był w tym sens? Ostatni raz pokłócił się o prawie tę samą rzecz z Chasem, choć biorąc pod uwagę ich ostatnią kłótnię, tamta nawet nie była bliska nazwania jej kłótnią. Teraz nie rozmawiał z Chasem od blisko miesiąca, dłużej niż odkąd się poznali i Simon czuł, jak wypala mu dziurę w skórze, nowa dziura na każdy nowy dzień.

     - Znowu to jesz? Powinieneś zacząć jeść warzywa. I owoce. Bo nie urośniesz.

     Podniósł głowę. W drzwiach stała jego mama, ubrana w dresy i luźną koszulkę. Miała roztrzepane włosy i wory pod oczami, a on poczuł się równie zmęczony jak ona, choć miał za sobą jedynie dzień w szkole, a nie całą noc w szpitalu.

     - Już i tak nie urosnę. Nie rośnie się w tym wieku.

     - Urósłbyś, gdybyś jadł warzywa. I owoce. I nie kłóć się z matką.

     Przytaknął jej posłusznie i znowu zaczął bawić się łyżką. Czekoladowe płatki już zupełnie rozmiękły i nie miał zamiaru ich jeść, jednak odnajdywał coś uspokajającego w ciągłym mieszaniu ich z mlekiem.

     - Dzwonił do mnie Peter - powiedziała nagle Melanie, a jej głos zabrzmiał jak wzmocniony przez mikrofon. - Powiedz mi, Simon, dlaczego?

     Powinien zacząć przepraszać, powinien zacząć się łajać i błagać o wybaczenie, tak jak Peter w jego głowie, ale nie zrobił tego, zupełnie jak Peter w rzeczywistości.

     Po prostu na nią patrzył.

     Ale on nie był jak Peter. Był Simonem.

     - Mamo - To zabrzmiało jak łkanie. To słowo. Najładniejsze słowo na świecie. - Mamo.

     - Jest dobrze - uśmiechnęła się i podeszła do niego, a on wstał i pozwolił jej się objąć. - Jest dobrze, Simon.

     Nie było dobrze. Stracił wyobrażenie o ojcu. Stracił Chase'a. I miał stracić Judie, bo Judie kochała Chaza i nieważne co by zrobił, ten fakt nie uległby zmianie.

     Na zewnątrz zagrzmiało.

     - Nie jest dobrze. Mamo.

     Pogładziła go po włosach, jakby był małym dzieckiem. Może był małym dzieckiem.

     - Ale będzie.

*

Chloe Fields myślała o Chasie Brafordzie i czuła się wykończona.

     Ile można było o kimś myśleć?

     Ale z drugiej strony - jak mogła o nim nie myśleć?

     Wciąż czuła na skórze dotyk jego dłoni, gdy chciał powstrzymać ją przed cholerycznym wyłamywaniem sobie palców. Wciąż miała przed oczami jego twarz, taką bladą, gdy siedzieli obok siebie i wpatrywali się w siebie, jakby było to dozwolone i normalne, jakby byli wolni. Chloe była w stanie myśleć tylko o tym, że stało się to tak szybko, tak płynnie i niespodziewanie, jakby działo się od zawsze, ale dopiero teraz Chloe to zauważyła.

     Jak wcześniej mogła nie zauważać tych wszystkich miękkich gestów? Chase Braford był miękki nawet gdy mówił okropne rzeczy, nawet gdy był ironiczny, sarkastyczny i arogancki, nawet gdy na angielskim nie starał się poprawnie zinterpretować wiersza (istnieją poprawne interpretacje?), nawet gdy na francuskim mylił akcenty. Chase Braford wydawał się taki surrealistyczny, Chase Braford nie mógł istnieć, nie tak naprawdę.

     Ale istniał. Tak naprawdę.

     - Chloe? Masz zamiar jeść?

     Spojrzała na swojego tatę, a potem na swój talerz, a potem na mamę i na Deana.

     - Tak.

     Jej telefon zawibrował.

     Wyjęła go i odczytała wiadomość.

Chase Braford: idziesz na imprezę do josha?

Chloe Fields: to dość głupie pytanie

Chase Braford: jest głupie bo nie mogę używać mądrych słów

     Uśmiechnęła się. No. No i jak miała o nim nie myśleć?

     - Odłóż telefon, Chloe - powiedziała jej mama, a ona to zrobiła, choć jeszcze nie zdążyła mu odpisać. Położyła go obok talerza i wzięła do ręki widelec, choć nie chciała jeść.

     - Dean, myśleliśmy z mamą o twoich studiach - zaczął spokojnie jej tata, a Chloe spoglądała ukradkiem na brata, aby wychwycić jego reakcję. Wydawał się niewzruszony.

     - I co? Wpadliście na jakiś fantastyczny plan?

     - Nie możesz marnować swojej przyszłości - uzupełniła mama, a Dean spojrzał na nią z niedowierzaniem.

     - Boże, mamo - wydusił z siebie, a Chloe się wyprostowała, bo w tym domu stanowczo nie mówiło się tak do mamy. - Czy ty siebie słyszysz?

     - Nie odzywaj się tak do matki - To był ich tata.

     Telefon Chloe zawibrował.

     Emilie Fields zamknęła na chwilę oczy, po czym je otworzyła.

     - To ty, Dean, ty, chyba nie słyszysz co mówisz.

     - Nie chcę chodzić dłużej na studia!

     - Uwielbiasz je!

     - To nieprawda! - krzyknął i wstał, prawie wywracając krzesło do tyłu. - To jest moje życie! Wy macie swoje do przeżycia, a ja chcę przeżyć swoje!

     - Uspokój się, Dean! - zawołał Arthur Fields, także się podnosząc.

     Telefon Chloe zawibrował znowu.

     I nagle jej mama wrzasnęła. To nie był krzyk, ani pisk, ani coś powiedzianego podniesionym głosem. To był wrzask.

     W R Z A S K.

     Wszyscy zamilkli, oprócz Emilie. A gdy i ona zamilkła, patrzyła przez chwilę na nich załzawionymi ze wściekłości oczami, aż w końcu wzięła ze stołu butelkę białego wina i rzuciła nią o ścianę, tak, że szkło rozprysło się na wszystkie strony, podobnie jak wino, które oblało podłogę i samą ścianę.

     - Emilie... - zaczął spokojnie Arthur, ale zamilkł, widząc jej wzrok.

     Chloe pomyślała, że jeszcze nigdy nie bała się swojej mamy tak bardzo jak wtedy.

     - Zamknijcie się i dajcie mi święty spokój.

     Odwróciła się i wyszła.

*

Tego wieczoru w Lambertville rozpętała się burza.



a/n Następna sobota to rozdział pozostałej trójki. Kończymy pierwszą część. Be ready. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro