52 | Ivy Cooper

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po spotkaniu z Yatesem w piątek, poszła na Doły. Było to miejsce najbliższe jej sercu, miejsce, z którym dzieliła wiele wspomnień, zresztą jak połowa nastolatków z jej liceum. Gdyby miała powiedzieć co najbardziej kocha w Lambertville, odpowiedziałaby, że właśnie Doły. Mimo że były w środku lasy, otoczone drzewami z każdej strony, które w ciemności wyglądały jak ludzie pragnący zrobić ci krzywdę. Mimo że ich nazwa kojarzyła się z cmentarzem i grobami. Ivy często próbowała zrozumieć czym musiały kierować się osoby, które tak zaczęły nazywać to miejsce. Potem uzmysłowiła sobie, że może zrobili to, ponieważ właśnie tutaj zostało pogrzebanych wiele rzeczy: wiele związków, wiele radości, wiele nadziei, wiele godzin młodości.

     Siedziała tam i paliła, zastanawiając się, kiedy jej płuca wybuchną, kiedy zczarnieją, kiedy jej głos zamieni się w chrypę, a gardło w tarkę. Myślała także o Yatesie, bo jej życie składało się tylko z niego, z jego twarzy i uśmiechów, i z jego sylwestki, z tego, jak zawsze miał przy sobie ołówek lub długopis, jak na lekcjach zawsze coś malował, słuchając nauczycieli. Myślała także o Rachel i o nim, o tym, co teraz robili. Może się całowali, może się kłócili, a może już godzili się po tej kłótni. Wracał do niej nieważne co się działo i Ivy czuła, że wróciłby do niej nawet jeśli skrzywdziłaby go w fizyczny sposób, jeśli wyrwałaby mu serce lub wycięła je scyzorykiem. Ta myśl ją nieprzyjemnie otrzeźwiała, uciszała, wprawiała ją w szczery strach. Nigdy dotąd nie była zakochana i nigdy nie potrafiła rozszyfrować skąd ludzie uświadamiali sobie, że są zakochani. Okazało się to proste. Po prostu chciała się o niego troszczyć, bo on był Słońcem, a ona małą, nic niewartą Ziemią.

     Nie wiedziała, która była godzina. Pisała do cioci co jakiś czas, czując, jak oczy szczypią ją od dymu papierosowego, ale nigdy nie patrzyła na godzinę. Gdy w końcu zdecydowała się wrócić do domu, szła wolno, najpierw wychodząc z lasu, potem mijając szkołę, to okropne liceum, którego nienawidziła, potem idąc przed siebie, aż skręcając w lewo i widząc wypadek, który musiał mieć miejsce chwilę temu.

     Nigdy jeszcze nie była tak przestraszona i oszołomiona.

     W połowie drogi stała ciężarówka, wykręcona w prawo. W jej przód został wgnieciony bok samochodu. Wszędzie było pełno dymu i Ivy nic nie widziała. Bała podejść się bliżej, aby samochód nie wybuchł, ale musiała to zrobić, żeby upewnić się, że ludzie uciekli z pojazdów. Gdy zbliżyła się do samochodu, zobaczyła sylwetkę leżącą na ziemi, wykręconą pod dziwnymi kątami. Zakryła usta dłonią, rozpoznając tę twarz, choć była zmasakrowana, cała we krwi. Wyjęła telefon i tak trzęsły jej się ręce, że o mało co go nie upuściła. Potem miała problem z wybraniem numeru ratunkowego, zastanawiając się - jaki on, do cholery, był? Aż w końcu go wykręciła, czując jak serce wali jej w klatce piersiowej.

     - 911, w czym mogę pomóc?

     Nie mogła oddychać. Zastanawiała się, czy to przez papierosy. Tak ich wtedy nienawidziła.

     - Halo? - Powtórzył ten głos. Należał do mężczyzny, był ciepły, nienatarczywy.

     - Tak - odezwała się. - Miał miejsce wypadek.

     - Gdzie jesteś?

     Gdzie była?

     - Nie wiem. To chyba ulica Waszyngtona? To... to Lambertville, w stanie New Jersey. Jestem zaraz przy szkole, przy liceum. To chyba droga stanowa? Nie jestem pewna...

     - Dobrze, uspokój się. Jak się nazywasz?

     Boże, jak się nazywała? Była taka roztrzęsiona.

     - Ivy Cooper.

     - Dobrze, Ivy. Jesteś w stanie powiedzieć mi co się dzieje?

     - Tak - Wzięła parę oddechów. - Jest tutaj tir i samochód osobowy. Jeden chłopak, Josh, o, Boże, Josh, leży na ziemi i on...

     - Czy jest bezpiecznie? Możesz sprawdzić, czy oddycha?

     - Tak. - Gdy zbliżyła się do niego, była w stanie myśleć tylko o tym, że klęka obok Josha Grinsona, tego Josha Grinsona, że jego życie zależy od niej. Przez chwilę sprawdzała jego oddech. - Oddycha, ale słabo.

     - Jest tam ktoś jeszcze?

     - Nie wiem. Chwila - odpowiedziała i zbliżyła się powoli do samochodu, przechodząc po szkle z szyby, całej rozbitej. Po stronie pasażera siedział jakiś chłopak, ale nie widziała jego twarzy, miał blond włosy we krwi. - Tak. Jest tu druga osoba.

     - W samochodzie?

     - Tak.

     - Nie wyciągaj go, bo może mieć uszkodzony kręgosłup. Jesteś w stanie sprawdzić czy oddycha?

     - Nie... on siedzi w taki dziwny... Chyba ma zmiażdżoną nogę.

     - Jest ktoś w ciężarówce?

     - Nie wiem. Nie wiem.

     - Już jedziemy.

     Rozłączył się pierwszy.

     Ivy usiadła pod drzewem i płakała, chyba pierwszy raz od dawna. Potem zadzwoniła do Judie, ale nie odebrała, więc nagrała jej się na pocztę głosową, bo Simon nie odpisywał na wiadomości. Gdy przyjechało pogotowie, a potem policja i straż pożarna, od razu zabrano Ivy do ambulansu. Przykryto ją kocem życia, dano coś na uspokojenie, zadzwoniono po jej wujostwo, ale nawet to nie zajęło jej na tyle, by nie widzieć twarzy Chase'a Braforda, gdy przejeżdżał obok niej na noszach.

*

Od powrotu do domu, nie wyszła ze swojego pokoju. Odkąd Sam i Wendy zabrali ją z miejsca wypadku, leżała na łóżku, przykryta dwoma kocami. Ciocia spała obok niej tej nocy, a gdy Ivy usnęła nad ranem i obudziła się po południu, poduszka po jej prawej stronie pachniała perfumami cioci. Miała do przeżycia cały dzień, całą sobotę, a bardzo tego nie chciała. Próbowała dalej usnąć, ale nie mogła, a jej telefon cały czas dzwonił, ale na szczęście rozładował się po godzinie. Nie zjadła obiadu. Nie wiedziała, jaka była pora, gdy do jej drzwi ktoś zapukał.

     - Ivy?

     To była ciocia, a jej szept był cichszy od niemego szlochu.

     Ivy nie odpowiedziała. Miała przed oczami twarz Josha i włosy Chase'a.

     - Ktoś do ciebie przyszedł.

     Nie zrozumiała tego. Ktoś do niej przyszedł? Niby kto? Czy kogokolwiek obchodziła?

     - Dziękuję.

     Ivy poruszyła się, słysząc ten głos. Ktoś zamknął drzwi, co zabrzmiało jak grzmot i oto byli.

     Tony Yates stał pośrodku jej pokoju, a Ivy leżała, odwrócona do niego plecami. Co chwila zaciskał i rozluźniał pięści, zastanawiając się, co miał zrobić, co miał zrobić, co miał zrobić, aż zostawił za sobą wszystko, dosłownie wszystko i po prostu usiadł na wolnym miejscu, a potem przysunął się w stronę Ivy, tak, aby siedzieć obok niej. Ona pozostawała nieruchoma, ale nie spała. Wiedział to po sposobie, w którym oddychała. Chyba nigdy wcześniej nie był nikomu tak wdzięczny za fakt, że oddychał.

     - Ivy - powiedział, bo co innego miał zrobić?

     Wydawało mu się, że w tym imieniu zawarte jest wszystko. Wymawiając jej imię, powiedział już wszystko.

     - Przepraszam - odparła na to, głośniej, niż się spodziewała, że potrafi.

     Czuła go obok siebie, czuła wszystko. Ale to nie pomagało.

     Dotknął jej ramienia i jego palce były ciepłe jak zawsze. Może to ją przekonało, to, albo fakt, że przyszedł, mimo że ostatnio nie było z nimi zbyt dobrze. Ale odwróciła się, a on delikatnie podciągnął ją do siebie, dzięki czemu mogła się do niego przytulić. Jeszcze nigdy się do niego nie przytulała.

      Pachniał papierosami.

     A potem zorientowała się, że płacze. Wszystkie wydarzenia dzisiejszej nocy uderzyły w nią z całym rozpędem, przed oczami co sekunda przelatywały jej nowe obrazy. Ten samochód, cały rozbity, to szkło na ziemi i we włosach Chase'a, ta krew, Josh, jakiś dziwnie nieruchomy i odległy bardziej niż zazwyczaj. Płakała tak i płakała, a Yates siedział obok niej i ją przytulał, bo co innego miał zrobić?

     - Cały czas widzę ich przed oczami - zapłakała.

     - Kogo?

     - Josha. Widziałam Josha. Leżał na ziemi. Oni żyją, prawda?

     Gdy spojrzała w górę, ich twarze dzieliły milimetry. Zapomniała o tym, jak musiała okropnie wyglądać, taka brudna, z tłustymi włosami, zaczerwienioną twarzą i mokrymi oczami. Rzęsy Yatesa były o wiele ciemniejsze od jego oczu, całe czarne.

     - Żyją - potwierdził cicho. - Żyją.

     Spuściła głowę, nie mogąc znieść tak intymnego kontaktu, ale nie odsunęła się od niego.

     - Co z Chasem?

     - Nie wiem, Ivy. Nie mam pojęcia.

     Te słowa zabrzmiały strasznie. Ivy przez cały ten czas myślała tylko o tym, że ich znalazła, że ich znalazła, że była najmniej odpowiednią osobą, aby ich znaleźć i miała o tym pamiętać już do końca życia, a nie pomyślała o tym, że przecież Yates przyjaźnił się z Chasem, bardziej lub mniej, ale przyjaźnił i on też musiał niewyobrażalnie cierpieć.

     - Wydobrzeje. Nieważne co się dzieje, Chase zawsze sobie radzi - wydukała, próbując przekonać jego, ale i siebie.

     - Byłem w szpitalu.

     - Tak?

     Kiwnął głową.

     - Wpuścili tylko ojca Chase'a. Rodzice Josha chyba nie wrócili jeszcze do miasta.

     - Boże, to były jego urodziny.

     Josh Grinson skończył wczoraj osiemnaście lat.

     - Tak. Jego urodziny.

     Potem się już nie odzywali. Bo co innego mieli robić?


a/n Następny rozdział w środę. Love you.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro