68 | Ivy Cooper

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Cześć. Mogę się dosiąść?

     Najpierw spojrzała na nogę w gipsie, a dopiero potem na twarz Chase'a Braforda. Miał na sobie zwykłą czarną koszulkę na długi rękaw i Ivy pomyślała, że jest onieśmielający. Chciała uciec. Absolutnie nie chciała, aby się do niej dosiadał. Ale kiwnęła głową i przesunęła się w lewo, robiąc mu miejsce na ławce.

     Siedziała na Dołach i jakiś czas temu skończyła palić papierosa. Dotychczas przeglądała Instagrama, ale gdy tylko Chase usiadł, zablokowała telefon i wsunęła go do torby leżącej na ziemi. Miała za sobą stresujący dzień pełen angielskiego i unikania Yatesa, i rozmowa z Chasem Brafordem była ostatnią rzeczą, na którą miała ochotę. Ale nie wybierało się, kiedy się z nim porozmawia – to on wybierał. Dlatego Ivy zacisnęła dłonie w pięści, próbując skupić się na paznokciach wżynających się w skórę, a nie na wspomnieniu jego twarzy i blond włosów we krwi, gdy przejeżdżał obok niej na noszach.

     - Masz może papierosa? – spytał, a ona kiwnęła głową i wyciągnęła w jego stronę paczkę. – Mogę dwa? Na razie nie mam skąd kupować.

     - Pewnie.

     Wyjął dwa, jednego włożył do ust, a drugi założył za ucho. Wyjął z tylnej kieszeni spodni fioletową zapalniczkę i po zapaleniu wydmuchał dym.

     - Bogu dzięki – jęknął, po czym pochylił się delikatnie do przodu i spojrzał na Ivy. – Chyba nigdy oficjalnie się nie poznaliśmy. Chase.

     Uścisnęła mu dłoń.

     - Ivy. Cześć.

     - Cześć – powtórzył, uśmiechając się kącikiem ust.

     Ivy pomyślała – Boże, ten uśmiech.

     - Jak się czujesz? – spytała, kiwając głową w stronę jego nogi.

     - Nieźle. Jeszcze trochę i zdejmą.

     - Miałeś już kiedyś złamaną nogę?

     - Nie. Tylko rękę. A ty?

     - Złamałam kostkę na deskorolce.

     - Bolało? – Zmrużył oczy, a Ivy się zaśmiała.

     - Tak. Nie chcę tego pamiętać.

     Też się zaśmiał i Ivy pomyślała – to normalny człowiek. Dlaczego tak się stresujesz? On też się śmieje. On potrafi się śmiać. Wszystko z nim w porządku.

     - A może ty mogłabyś załatwić mi fajki, co?

     - Jasne. Nie ma problemu. Zgadamy się jakoś jutro, dobra?

     - Dzięki. Ratujesz mi życie.

     Zastanawiała się, czy wreszcie poruszy TEN temat. Rozmawiali pierwszy raz odkąd wrócił (tak właściwie pierwszy raz kiedykolwiek), a Ivy wątpiła, aby mogli tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego. Nic jednak nie wskazywało, aby Chase miał zamiar jej podziękować, albo chociażby o tym wspomnieć. Przypomniała sobie nagle jak zimno i okropnie jej się zrobiło, gdy zobaczyła go pierwszy raz w szkole. Jak spojrzał na nią, jakby szczerze jej nienawidził za to, że wrócił. Ale czy mógł jej szczerze nienawidzić i teraz siedzieć obok, jak gdyby nigdy nic?

     A wtedy, gdy przeprowadziła się do Lambertville i pomógł jej podnieść książki z ziemi? Jak pocieszył ją, że ludzie są idiotami i nie powinna się nimi przejmować? Ivy pomyślała o Rogersie, z którym chodziła kiedyś do szkoły i o którym wspomniała Jackowi, gdy napisała do niego po pogrzebie Josha. Wtedy zdawało jej się, że Rogers i Josh byli do siebie podobni, ale teraz, im dłużej siedziała obok Chase'a, nie mogła pozbyć się wrażenia, że pomyliła osoby. To Josh i Chase byli do siebie podobni, nie Rogers i Josh. Podczas gdy Rogers był głośny i sławny, Josh i Chase byli po prostu sławni – z niewiadomych powodów. Dlaczego wszyscy tak się ich uczepili? Jasne, Josh często robił imprezy i często całował się na nich z różnymi dziewczynami, ale tak samo robiła dziesiątka innych chłopców (chociażby Chaz Crawford – on jednak całował się tylko z Judie), a o żadnym z nich nie mówiono tyle, co o Joshu. A Chase? Przecież Chase właściwie się nie wyróżniał – pewnie, był onieśmielająco piękny i onieśmielająco arogancki, ale pięknych i aroganckich była jeszcze dziesiątka innych chłopców. Nawet nie przyjaźnili się z wieloma osobami. Josh miał tylko Cartera i Matta, choć nawet nie całkiem, a Chase od zawsze na zawsze patrzył na Simona, tak jak Simon od zawsze na zawsze patrzył na Chase'a. Nie spoufalali się. Nie plotkowali. Nie byli w drużynach sportowych. Nie popisywali się.

     - Wszystko okej?

     Spojrzała otumaniona na Chase'a, jakby zupełnie zapomniała, że siedział obok niej. Kiwnęła głową.

     - Tak. Zamyśliłam się.

     - Chyba musimy porozmawiać – powiedział, a ona w pierwszej chwili nie miała zupełnie pojęcia o czym mógł mówić, dlatego zmarszczyła brwi. – Wiesz. O tym.

     I wskazał na swoją nogę.

     Odsunęła się od niego. Nie miała w zamiarze się od niego odsunąć, ale zrobiła to instynktownie, ponieważ ją zaatakował. To był atak. To był wstęp do tyrady o życiu, które mu zafundowała.

     - Przepraszam – odparła szczerze.

     - Nie możesz przepraszać za uratowanie czyjegoś życia. Twoi rodzice nie żyją, prawda?

     Spojrzała na niego bystro, zresztą tak jak on patrzył na nią. Chase Braford miał w sobie coś z lisa, pewną zdolność do fałszu i oszustw, ale wtedy jego oczy były jasne i żywe, i błyszczące, i zupełnie niefałszywe ani nieobłudne i Ivy pomyślała – jeśli kiedykolwiek chciałaś porozmawiać z kimś o stracie rodziców, oto jest. On też nie ma rodzica.

     - Tak.

     - Moja mama nie żyje – odpowiedział na to z przerażająco czystą twarzą. – I myślę, że gdybym ja ciebie uratował, twoi rodzice byliby szczęśliwi. Więc na pewno moja mama jest z tego szczęśliwa.

      Miała łzy w oczach. Zupełnie nie spodziewała się usłyszeć od niego czegoś takiego. Wyczuła jednak spomiędzy jego słów niepewność, jakby nie wierzył w to co mówił i Ivy nagle zapragnęła go przytulić, powiedzieć mu, że świat jest okropny, bo tyle na nim cierpienia i nienawiści, ale nie jest na tyle okropny, aby się poddać, bo w tym okropnym świecie cierpienia i nienawiści, jest także dużo spokoju, komfortu i miłości, a jedna z rzeczy, którą Ivy wyniosła z dzieciństwa było przekonanie, że dobro zawsze wygrywa.

     - Chase... - zaczęła, będąc w stanie powiedzieć mu to wszystko, ale on już się podniósł. Podparł się o kulach.

     - To zgadamy się w szkole z tymi fajkami, co?

     - Jasne.

     Patrzyła, jak odchodził. 

*

Yates zadzwonił do niej koło północy, kiedy Ivy dawno już spała. Słysząc dzwonek, przez chwilę leżała, wściekła, że położyła się chwilę temu, a już musi wstawać do szkoły, ale w końcu zorientowała się, że nie był to budzik. Przesunęła się i wzięła do ręki telefon, mrużąc oczy z powodu oślepiającego światła. Nawet za dużo nie myślała, gdy odebrała.

     - Boże, Yates – zaczęła. – Jest środek nocy.

     - Obudziłem cię? – Brzmiał na przejętego.

     - Nie odpowiem na to pytanie.

     - Przepraszam. Przepraszam.

     - Wszystko okej?

     - Mogę zadzwonić później... - urwał.

     Przez chwilę Ivy leżała bez ruchu, z telefonem przy uchu, wpatrując się w sufit i słuchała oddechu Yatesa po drugiej stronie. Pomyślała sobie jakby to było, gdyby za parę lat słyszała ten sam oddech, już nie przez telefon, ale obok siebie, w środku nocy, gdy budziła się z koszmarów. A rano musiałaby wstać na zajęcia lub później do pracy, a Yates już dawno byłby na nogach, bo kochał zrywać się razem ze świtem, siedział w kuchni nad kawą i książką, może Dostojewskim lub starym dobrym Salingerem, jedną ręką (lewą) szkicował coś w notatniku, a poranne słońce padało na jego czarne włosy. Ivy zamknęła oczy, czując, jak przyspieszyło jej serce. Usiadła.

     - Yates, co się dzieje?

     - Pokłóciłem się z ojcem. Kazał mi się wynosić.

     - Słucham?

     Nie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Serce dudniło jej w uszach.

     - Więc wyszedłem. Pieprzony... tak go nienawidzę, tak go nienawidzę.

     - Gdzie jesteś?

     - Pod domem Simona. Rozmawiałem z nim chwilę temu i powiedział, że mogę przenocować, ale co to da? Nie mogę mieszkać u niego całej wieczności, a nie mam dokąd wrócić. Ivy, za cztery miesiące kończymy szkołę, a ja nie mam pomysłu na życie, jestem skończony, naprawdę skończony. Nie mam Rachel, nie mam domu, kurwa, nie mam nawet rodziców. Nie mam pieniędzy. Co ja ze sobą zrobię?

     Po "nie mam Rachel'' Ivy przestała słuchać. Miała gulę w gardle.

     - Yates... co to znaczy, że nie masz Rachel? Przecież...

     - Kurwa.

     Teraz Ivy już wstała, bo nagle rozbolał ją brzuch. Podeszła do biurka i zaczęła szukać pomiędzy długopisami w kubeczku zapalniczki, bo stara już nie paliła.

     - Powinienem był ci powiedzieć.

     - Nie jesteście już razem? – spytała. A potem pomyślała: Boże, dlaczego mi nie powiedział? On naprawdę nic do mnie nie czuje.

     Wiedziała o tym już dawno, a jednak wciąż próbowała doszukiwać się w jego zachowaniach czegoś świadczącego o przeciwieństwie. A wtedy, gdy ją przytulił, gdy stali na korytarzu razem z Rachel, już po pogrzebie Josha? Jak przytulił ją, gdy przyszedł do niej po samym wypadku i pozwolił jej płakać, bo płacz był żałosną reakcją na tragedię? Jak zawsze uśmiechał się do niej, tak miękko i promieniście, jakby świat był dokładnie taki, jakim wymarzył go sobie Martin Luther King, stojąc przed mównicą i mówiąc o swoich marzeniach.

     - Zerwała ze mną parę dni temu.

     To ona zerwała z nim. Ivy poczuła się stłamszona i skrzywdzona, bo robiła sobie beznadziejnie nadzieje. Yates stał akurat przed domem Simona, który powiedział jej, że nieważne jak świetna, mądra i piękna będzie, Yates nigdy nie zostawi dla niej Rachel i to była prawda, w którą Ivy wierzyła, ale nie całkiem.

     - Nie wiem czy jestem w stanie się z tobą dłużej widywać – powiedziała nagle, bo jej świat był Yatesem w różnych odsłonach, a szczególnie w tych dwóch; wtedy, gdy był Yatesem i wtedy, gdy był Tonym. Za bardzo przywiązała się do obu tych wersji, a Yates za mało przywiązał się do jej wersji samej siebie.

     - O czym ty mówisz, Ivy?

     Była rozdarta. Jeszcze nigdy nie bolało jej wszystko w tak rozbrajający sposób, jakby była Ofelią patrzącą w innej rzeczywistości na Hamleta i nie potrafiąc zrozumieć tego, kim się stał.

     - Idź do Simona. Proszę. Zostań u niego parę dni. Spróbuj porozmawiać z mamą. Ona bardzo cię kocha.

     - Nie chciałem zrobić ci przykrości – powiedział, a Ivy poczuła, że te słowa nie pasowały do ich sytuacji. On wcale nie sprawił jej przykrości. – Nie jestem w stanie myśleć o świecie, w którym nie ma Rachel, ona była przy mnie, gdy świat walił mi się na głowę...

     - A czy teraz świat nie wali ci się na głowę?

     Wtedy już płakała, choć starała się uspokoić, aby tego nie usłyszał. Płakała nad swoją miłością do niego, ale i nad samym Yatesem – jak można być tak ślepo zapatrzonym w jakąś osobę, tak ślepo wiązać z nią plany na przyszłość i tak ślepo wierzyć, że akurat te plany muszą się spełnić?

     - To inna sytuacja.

     - Nieprawda – zaprzeczyła szybko Ivy. – Nieprawda. Nie kochasz jej, Yates. Przestań wmawiać sobie, że twój świat bez niej nie ma sensu, bo to nieprawda. Jesteś do niej przyzwyczajony, przyzwyczajony do tego, że nie szanuje twoich marzeń, że ona także jest do ciebie przyzwyczajona. Naprawdę pasuje ci takie życie? To jest fałsz, Yates, fałsz i gówno.

     To było niesamowite jaką Yates przeszedł ewolucję na jej oczach. Pamiętała go wiecznie uśmiechniętego, potem lekko podłamanego, a teraz zdruzgotanego. Yates był szczerością, czernią i bielą, był pokojem, bezpieczeństwem, książkami o przyjaźni, wierszami o miłości, malarzami przedstawiającymi swoje upiory. Ale był też sobą – człowiekiem.

     - Nie zasługuje na ciebie – kontynuowała Ivy, czując, że Yates musi to usłyszeć, bo nikt mu tego nie powie, a on wciąż będzie chodził w kółko. – Zerwała z tobą. Nie układa wam się od miesięcy.

     - Przestań.

     - Masz osiemnaście lat, przestań zachowywać się, jakbyś miał osiem.

     - Nie rozumiesz.

     - Ty zrozum. Zrozum.

     - Yates, kurwa, czemu nie wchodzisz? Jest zimno – Głos Simona był ostatnią rzeczą, którą usłyszała, nim się rozłączyła.

     A Yates nie oddzwonił. Już nie usnęła. Uklęknęła przy swoim łóżku, przeżegnała się i próbowała się modlić, ale nie pamiętała żadnej z modlitw, których uczyła ją mama (co okazało się dla niej przeraźliwie smutne), więc po prostu zaczęła mówić.

     Yates jej nie kochał i nie chciał słyszeć jej oddechu rano, nie chciał siedzieć w kuchni z kawą i rysować, nie chciał robić tego ze świadomością, że obok śpi Ivy. Już to wiedziała i teraz musiała tylko się z tym pogodzić. Co, wbrew pozorom, było najtrudniejsze.


a/n Chciałabym życzyć Wam dużo spokoju, radości i wiary, czasu spędzonego z rodziną w miłej atmosferze! Kocham Was!!!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro