ROZDZIAŁ XX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

❝adeline❞


Adeline żałowała pójścia na tę imprezę. Nie z powodu wyznania, o nie, to była dla niej najlepsza rzecz, na jaką się zdobyła. Najgorszy był alkohol, który nie tylko doprowadził ją do stanu nieważkości, ale jeszcze bardziej uszkodził zdrowie. Wiedziała, że nie może pić, a jednak to zrobiła. A teraz leżała w łóżku, zastanawiając się, czy właśnie nie wbiła sobie gwoździa do trumny.

Tamtego wieczora jej mama omal nie zdarła sobie gardła, krzycząc na nią. Powtarzała jej, że przecież przyjmuje leki, że jej organizm nie daje już rady. Adeline zdawała sobie z tego sprawę aż za dobrze. To dlatego postanowiła złamać zakaz. Żeby chociaż przez chwilę poczuć się jak inni. Tyle że ona nie była jak inni. Oni mogli opić się bez konsekwencji, a ona — nawet umrzeć.

Zaraz po kłótni zemdlała. Obudziła się w swoim pokoju, a tuż obok leżała torba ze szkicownikiem. Była zbyt słaba, żeby po nią sięgnąć. Wszystko dookoła wirowało, jej głowa praktycznie pękała z bólu. Zamknęła napełnione łzami oczy, błagając kogoś, kogokolwiek, jakąkolwiek pozaludzką siłę, o pomoc.

Następnego ranka była wyczerpana, ale żywa. Niespokojna noc wydawała się jedynie odległym wspomnieniem, którego ślady pozostawały na przygnębionej twarzy jej matki. Czas przelatywał przez palce i w gruncie rzeczy Adeline zawsze znajdowała się zamknięta w czterech, murowanych ścianach. Świat istniał osobno, ukryty za zimnym szkłem, a razem z nim Keith. Nie miała marzeń. Jedyne, na co mogła liczyć, to aby przeżyć, choć dzień dłużej.

Domowe wizyty lekarskie były codziennością u Marlowów, jednak ta konkretna jawiła się w czarnych barwach. Adeline czuła, że coś było nie tak, a mimo to trzymała się złudnej nadziei, że to tylko umysł płatał jej figle. Do momentu, aż nie usłyszała diagnozy.

— Bardzo mi przykro, ale nie obędzie się bez operacji — rzucił sucho doktor. — Jej stan i tak był coraz gorszy.

Słowa, których Adeline najbardziej się bała. Operacja. Operacja. Operacja. Nie zwykła, ale taka o podwyższonym ryzyku. Taka, która miała być ostatecznością. Wszyscy liczyli, że leki i odpowiednio zachowany tryb życia będą wystarczającą pomocą.

Nie były.

— Jak to, niemożliwe, przecież stosowałyśmy się do procedur! — Pani Marlow histerycznie wymachiwała rękami.

— Proszę Pani, to już nie zależy od lekarzy, a od stanu i starań córki. Sytuacja się pokomplikowała i jeśli chce Pani, aby córka miała jakiekolwiek szanse na przeżycie, operacja jest absolutnie niezbędna.

Z tymi słowami doktor wyszedł z pokoju. Tuż za nim pobiegła Pani Marlow, a w pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Adeline mocniej otuliła się kołdrą, trzęsąc się z niezidentyfikowanego zimna. Być może stawała się trupem. Rozglądała się po porozkładanych wszędzie błyskotkach i świecidełkach, rzekomo mających odstraszać złe duchy. Oczywiście, nigdy nie wierzyła, że te wszystkie bibeloty w jakikolwiek sposób jej pomogą, ale przynajmniej dawały sztuczne poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Teraz zdawały się zwisać nad nią złowieszczo, w oczekiwaniu na koniec. Tu się urodziła i tu umrze, na zawsze zamknięta w swoim pokoju.

Gdy drzwi otworzyły się ponownie, stanęła w nich matka Adeline. Wydawała się dużo starsza, z worami pod oczami i siwymi włosami u nasady. A może wyglądała tak już od dawna? Jej blade usta uniosły się w coś na kształt uśmiechu, jednak był on tak nieporadny, że zamiast radości mógł nieść tylko gorycz. Adeline nie dała rady na nią patrzeć, więc odwróciła się do niej plecami.

— Nie chcesz porozmawiać? — zapytała. Gdy nie uzyskała żadnej odpowiedzi, usiadła na skraju łóżka. — Wiem, że nie tak to sobie wyobrażałaś.

— Nic sobie nie wyobrażałam. To cud, że w ogóle dotrwałam końca liceum.

— Co ty opowiadasz?!

Adeline nie widziała, jak wyglądała mina jej matki, ale była pewna, że tak samo, jak wtedy, gdy wróciła do domu pijana.

— Nie wiesz, co się wydarzy!

— Mamo. — Podniosła się do siadu. — Spójrz na mnie. Lekarze wyraźnie powiedzieli, że operacja może mnie uratować, ale jest bardzo duże ryzyko, że zrobi dokładnie na odwrót. Dlatego miała być ostatecznością. Wszyscy wiedzą, że jej wynik będzie zależeć od szczęścia. A ja, jak widać, go nie mam.

Pani Marlow zabrakło słów albo siły, kto to wiedział. Tak czy siak, wstała, przyjmując swoją porażkę. Nie potrafiła zmienić nastawienia córki. Zresztą, zdziwiłaby się, gdyby kilka pokrzepiających zdań sprawiło, że nagle dostałaby nowego zastrzyku nadziei.

Za dużo razy się na niej zawiodła.

— Zadzwonię do szpitala cię zapisać. Na pewno dostaniesz szybki termin, jesteś priorytetem.

— Skąd wiesz, że w ogóle chcę próbować?

— Bo nikt tak naprawdę nie chce umierać, córciu. Nawet ty.

Białe korytarze, oślepiające światła, woń sterylności — kolejne pudełko, w którym zamknięto Adeline Marlow, przypuszczalnie ostatnie, jakie zdoła zobaczyć. Czekała na operację, cudowną operację, bo realnie nie miała ona szans się udać. Choć na zewnątrz wydawała się spokojna, wewnątrz przeżywała prawdziwą burzę emocji, dryfując pomiędzy nadzieją a zwątpieniem. Śmiercią a życiem.

Myślała o Keithie. Swojej pierwszej (i ostatniej) miłości. O zapachu świeżych bułeczek, który zawsze towarzyszył mu przy pracy. Jego lokach, pokręconych jak fusilli. Uśmiechu posyłanym zza zaplecza. Ciepłym głosie. Przypominała sobie, jak powiedziała mu o tym, co czuje i jak patrzył na nią pod jej domem, gdy ją odwiózł. Czy gdy dowie się, że umarła, będzie żałował, że nie spędził z nią więcej czasu?

Oczywiście, że nie. Przecież nie była Madison Patton.

Zamknęła oczy. Wyobrażała sobie swoje normalne życie, takie, w którym jej mama nie musiałaby wydawać fortuny na leki ani czuwać nad nią w nocy. Takie, w którym codziennie chodziłaby do szkoły, uczestniczyła w imprezach i zdobywała przyjaciół. Takie, w którym mogłaby zostać artystką i takie, w którym Keith by się w niej zakochał. Gdyby była zdrowa, czy tak właśnie by to wyglądało?

Matka złapała jej rękę, co skutecznie wyrwało ją ze świata snów. Wróciła do zabieganego szpitala, obserwując zmęczonych pacjentów i jeszcze bardziej zmęczony personel. Białe kitle przemykały przez korytarze, to w prawo, to w lewo, tańcząc jakiś makabryczny taniec. Kilka kroków dalej rzewnie płakało dziecko, z jednej z sal wyjechał pacjent na wózku. Ciągle coś się działo, jedynie Adeline siedziała spokojnie, w zawieszeniu.

— Pani Adeline Marlow, już czas się przygotować.

To była tylko informacja, ale Adeline czuła się tak, jakby ktoś wyczytał jej wyrok śmierci. Nagle zaczęła tracić grunt pod nogami i gdy tylko wstała, upadła na kolana. Dookoła zrobił się szum, matka i pielęgniarka podbiegły do niej, troskliwie podtrzymując jej słabe ciało.

— To nic — wyszeptała. — Trochę zasłabłam, to wszystko.

— Niech pani na chwilę usiądzie i się uspokoi, wtedy zaczniemy. — W głosie pielęgniarki słychać było troskę.

Adeline kiwnęła głową. Oparła się o krzesło i brała głębokie oddechy, starając się uspokoić kołaczące serce. Za niedługo zaśnie i nigdy więcej niczego nie poczuje, więc równie dobrze mogła skorzystać z tej ostatniej chwili strachu, jak okropna by nie była. Zatapiała się w swojej bezradności, aż usłyszała swoje imię, ale inaczej, niż sobie wyobrażała.

Adeline brzmiało lepiej w ustach Keitha Daviesa.

Gdy zobaczyła go, biegnącego przez korytarz, pomyślała, że to sen. W rzeczywistości wcale nie zasłabła, tylko straciła przytomność i znalazła się w świecie swoich fantazji. Ta teoria była dla niej najbardziej prawdopodobna, dopóki Keith nie stanął z nią twarzą w twarz i nie objął jej, zdecydowanie, a jednocześnie najdelikatniej, jak potrafił.

— Adeline... — powiedział po raz setny, a ona zatapiała się w każdej sylabie. — Adeline, jak się czujesz?

Przez moment wpatrywała się w niego jak w obrazek, zapominając o szpitalu, operacji, a nawet swojej mamie, która siedziała tuż obok, zszokowana. Wreszcie otrząsnęła się, z radością odkrywając, że jego dłonie wciąż są na jej ramionach.

— Ja... wiesz... jak czuje się człowiek w sytuacji życia i śmierci? — Uśmiechnęła się słabo. — Ale to nie jest teraz ważne, co ty tu w ogóle robisz? Przecież nikomu nie mówiłam, że jestem...

— Maddie przejeżdżała obok i napisała mi, że widziała, jak wchodzisz. Miałem złe przeczucie, w końcu zawsze byłaś chorowita, więc... jestem.

— Madison? Po co miałaby ci mówić?

— Sprawy się trochę pokomplikowały i...

Przerwało im niecierpliwe chrząknięcie pielęgniarki. Adeline wiedziała, że nie miała prawa, a przede wszystkim nie powinna była kazać na siebie czekać, ale i tak spojrzała na nią błagalnie, prosząc o chociaż minutę. Gdy kobieta wreszcie się złamała, oboje zdecydowali się pójść w bardziej ustronne miejsce. Na odchodne Adeline wyjaśniła sytuację swojej wciąż zaskoczonej mamie.

— No więc? Co to za sprawy? — zaśmiała się. Przez moment było tak, jakby rzeczywiście wyzdrowiała.

— Ja... Nie wiem, od czego zacząć. — Keith zaczerwienił się po same uszy. Patrzył wszędzie, tylko nie na nią, tworząc najdziwniejsze konstrukcje ze swoich smukłych palców. — Najważniejsze jest chyba to, że rozstaliśmy się z Madison... A, tylko nie myśl, że teraz próbuję zrobić jakiś skok z jednej dziewczyny na drugą, to kompletnie nie tak, po prostu... — Wziął głęboki oddech. — Po tej imprezie, a właściwie, po twoim wyznaniu, bardzo długo myślałem. Zrozumiałem, że być może źle odczytałem swoje własne uczucia. Przez to skrzywdziłem Maddie i ciebie... Moje niezdecydowanie spowodowało same kłopoty i jest mi strasznie wstyd. Dlatego próbuję to naprawić. Maddie zasługuje na kogoś, kto naprawdę ją kocha, a ty zasługujesz na odpowiedź.

Serce Adeline znowu zaczęło biec, ale tym razem z zupełnie innego powodu. Nie mogła uwierzyć, że coś takiego działo się tuż przed jej sądem ostatecznym. Na początku rozważała, czy by tego nie przerwać. Przecież było za późno na marzenia. Rozważała, ale nie potrafiła. Chciała to usłyszeć.

— Adeline. Zakochałem się w tobie. Już dawno, dawno temu, w tamtej bibliotece. Przepraszam, że tyle mi to zajęło, ale...

Nie czekała na ciąg dalszy. Rzuciła mu się na szyję, a on, wciąż czerwony (a teraz również oszołomiony), chwycił ją w tali, ozdobiony najpiękniejszym z uśmiechów.

— Wystarczy... Muszę się tobą nacieszyć — chlipnęła.

— Przecież będziesz miała okazje — szepnął, ostrożnie ocierając jej łzy.

— Okazje? No tak, ty nic nie wiesz...

— Nie wiem? — Na jego twarz wkradł się niepokój.

— Keith, ja... Cierpię na poważną chorobę. Mój czas się kończy, a moją jedyną szansą jest bardzo ryzykowna operacja, którą będę miała właśnie teraz...

Keith przez moment stał w kompletnym bezruchu. Produkował tysiąc myśli na minutę, z czego większość była pytaniami, a pozostała część — wyrzutami sumienia. Spóźnił się. Stracił czas. Gdyby ogarnął się na samym początku, gdyby znał sytuację. Wiedział, że to tylko gdybanie, ale jednocześnie nie mógł wyzbyć się poczucia, że to była jego wina.

— Cholera jasna... — Jego oczy, napełnione łzami, świeciły jak szmaragdy.

— Keith, spokojnie, to nie jest ważne. Ważne jest to, że mi powiedziałeś i że sprawiłeś mi niesamowicie dużo radości. Naprawdę, nawet sobie nie wyobrażasz!

— Ale jakie to ma znaczenie w obliczu tego, co cię spotka?!

— Ogromne! Nie wiem, co się wydarzy, nie mam pojęcia, ale świadomość, że na mnie czekasz, wystarczy, żebym się nie bała i wierzyła, chociaż odrobinę, że mogę to przeżyć, rozumiesz?! Ja chcę przeżyć!

Patrzyli sobie głęboko w oczy. Niepewność zjadała ich od środka, ale łagodne spojrzenia dawały im swego rodzaju ukojenie. Może byli parą skazaną na porażkę, kompletnie beznadziejną. Niezależnie od tego wiedzieli jedno: nie mogli się poddać.

Nie chcieli.

— Lepiej, żebyś do mnie wróciła. Musimy nadrobić sporo czasu.

— Nawet nie wiesz, ile.

Splótł palce ich dłoni, a po plecach Adeline przeszedł dreszcz. Powoli zetknęli się czołami. Chwilę później, jeszcze wolniej, zbliżyli do siebie usta. To był pierwszy pocałunek Adeline Marlow — słodki jak miód, o smaku kawy i życia, którego zawsze pragnęła.

To była walka, którą musiała wygrać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro