Rozdział pierwszy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przejrzyste niebo i lejący się z niego żar. To jedno zdanie opisywało właściwie (prawie) każdy z moich wakacyjnych popołudni. Takimi dniami przesiadywałem pośrodku niczego, wypatrując pary skrzydeł — właściwie najlepiej jaskółek. Lubiłem ornitologię, choć ostatecznie stawała się ona jedynie wymówką do samotnych posiedzeń. Poza mną jedynie garstka cymbałów — na szczęście odległych ode mnie — wydawała się nią interesować.

Odnalazłem spokój w mojej własnej, samotnej rutynie, dla mnie — definicji wakacyjnej sielanki. Najchętniej wtopiłbym się w trawę, gdyby nie obawa przed mrówkami.

— Co robisz? — zaskoczył mnie głos zza pleców.

Wtedy na usta cisnęło mi się jedno słowo: odejdź, ale teraz już wiem, że jeżeli pośrodku polany zaczepi was rudowłosa dziewczyna, to są dwie opcje: albo zostaniecie zaraz napadnięci, albo to właśnie Andżelika Muchomor Biedroń, dziewczyna z dwuczłonowym nazwiskiem, która skradnie wasze serce. Spoglądając na to z perspektywy czasu, nadal czuję się też w pewnym sensie przez nią napadnięty. Jakkolwiek by to nie brzmiało, to właśnie ona nieświadomie dokonała na mnie napaści. Sprawiła, że poczułem się bardziej bezbronny niż zazwyczaj. I nie chodzi tu o to, że zawsze byłem chucherkiem. Chodzi o to, że byłem pustym płótnem, a — nagle — Andżelika przyszła i wylała na nie farbę (dosłownie i w przenośni).

— Obserwuję ptaki — odrzekłem.

— Aa... — odpowiedziała, a ja już wtedy nie wiedziałem, co poczynić z dźwiękami, które wydobywały się z jej ust. Przygniatały mnie.

Chwilę potem, jak gdyby nigdy nic, dosiadła się koło mnie. Jej dżinsowe spodenki spoczęły na trawie, bowiem mój kraciasty koc był za mały dla dwóch osób.

Uniosła głowę w zadumie, patrząc gdzieś ponad niebo. Przypominała mi kota ciotki wygrzewającego się na parapecie (cóż za dziwne porównania przychodziły mi wtedy do głowy).

Dziś, gdy przywołuję ten obraz w pamięci, myślę raczej o roślinie, która pnie się ku słońcu. Była wtedy jak pomarańczowy bratek, grzejący swe płatki w promieniach; jak niezauważalny balkonowy kwiat, którego widujemy tylko przez parę miesięcy. A jednak było w niej coś wyjątkowego. Nie była zwykłym, nudnym, fioletowym pąkiem. To była ona. I gdyby ktoś wcześniej przedstawił mi taką perspektywę, uwierzcie, wcale by mnie nie urzekła. Jednak to lato (i ona) zmieniło wszystko.

— Używasz polaroida? — Jej głos znów zakłócił mój spokój. Jakby nie dość jej było, że dzielenie z nią powietrza źle wpływało na funkcjonowanie mej samotnej przestrzeni. Rosła we mnie frustracja, lecz jak zawsze starałem się tego nie okazywać. — Denerwujesz się? — spytała, gdy nie zdążyłem się nawet zająknąć. Te pytania. Mój polaroid w jej dłoniach. Poczucie jej obecność. Jej nagie stopy w trawie, obok moich odzianych w trampki.

— Skoro pytasz, to już wiesz — odpowiedziałem, zaraz się poprawiając. — Przepraszam, to nie było najmilsze.

— Jestem Andżelika — odparła, przekrzywiając głowę. — Andżelika przez „dż”. Ale dobre dusze mówią mi Andzi. A rodzice Andżela.

— Antek — również się przedstawiłem, cicho parskając śmiechem. — Antoni Zakrzewski.

— Andżelika Muchomor Biedroń.

Wtedy przez ułamek sekundy przez myśl przeszło mi, iż ją znienawidzę. O ile w ogóle mogłem kogoś nienawidzić.

~ * ~

Ogólnie rzecz biorąc, nie mam pewności co do tego, jak znalazła się ona w mojej codzienności. Czasem miałem wrażenie, że coś po prostu nas do siebie prowadzi. I choć z początku frustrowała mnie jej obecność — przywykłem. Tak jak normą stało się dla mnie uczęszczanie do nielubianej klasy. Tak jak czymś zwyczajnym jest dziura w ścianie po gwoździu. Wolałbyś, żeby jej nie było. Ale czy ona ci przeszkadza? Oczywiście, że nie.

Widywaliśmy się przede wszystkim na łące. Za trzecim razem zdałem sobie sprawę, iż dziewczyna nie zamierza się poddawać. Zacząłem więc przynosić większy koc.

Była nadpobudliwa. Ganiała za motylami. Spożywała ogromne ilości cukru i bez przerwy trajkotała. Jako moje bezsprzeczne przeciwieństwo — zdawała się interesować wszystkim i niczym. Na początku mówiła mi o swoim zamiłowaniu do ornitologii, aby zaraz potem przejść do astronomii. Starałem się wyciszyć jej głos w myślach, lecz to nie zawsze skutkowało.

Najdziwniejszy był jednak jej dość częsty brak butów. Dziś ten obraz nie wyłania się jednak na pierwszy plan mojej świadomości, gdy myślę o mojej drogiej przyjaciółce. To tylko kolejna część złożonego i na pozór oderwanego od rzeczywistości uniwersum jej cech, część, do której zwyczajnie przywykłem — gdzieś między tostami bez skórek w kształcie misiów (smarowanych dżemem i masłem orzechowym) a jej paznokciami, na których widniały krzywe niebieskie kropki z biedronkowego lakieru.

Taka właśnie była — inna niż ktokolwiek, kogo poznałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro