Rozdział trzeci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Tego ranka zapukała do mojego okna, po czym wyciągnęła mnie nad wyschniętą fontannę. Nie miałem bladego pojęcia, co mogło się jej podobać w obrośniętej mchem rzeźbie Afrodyty i brudnym dnie posadzki, ale nie protestowałem ani przez chwilę. 

Od kiedy Andzi nas odwiedziła, stale wplątywała między swoje zdania coś o swoim domu, pełnym miłości (i rudzielców). Raz opowiedziała mi nawet o tym, jak ojciec próbował wybudować dla niej i brata domek na drzewie. Tyle że jedynym, co jako tako rosło w okolicy ich domu, była niestabilna brzoza. 

Akurat puszczała bańki. Tym razem jedna z jej kropek na paznokciach była czerwona.

— Upiekłam dziś rano ciastka — oświadczyła. — Musisz ich kiedyś spróbować! Ciągle się szkolę, ale jestem pewna, że ci zasmakują. 

— Kiedy zdążyłaś to zrobić?

— Wstałam o wschodzie — uśmiechnęła się, puszczając bańkę w moją stronę. Ta jednak zmieniła kierunek dzięki wiatrowi i pękła, rozbijając się o krzaki. Słońce ogrzewało nasze blade twarze i jej piegowate uda. 

— Chodźmy do ciebie — wprosiłem się do Andzi, choć normalnie zdarzenia mają się inaczej. Ale — u nas wszystko zdawało się być trochę na odwrót.

Powiedziałbym, że zaklaskała w dłonie, uśmiechnęła się promieniejąco, po czym zaciągnęła mnie na drugi koniec osiedla, gdzie znajdował się jej dom, ale tak naprawdę nie pamiętam jej reakcji.

Pamiętam jej uśmiechy. Ulubioną firmę dżemów. Jak mówiła, że nutella nie jest dostatecznie słodka, a ja zastanawiałem się, czy coś zaspokoi jej rządzę cukru. Lecz nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co wtedy powiedziała, co zrobiła. 

Pamiętam uczucie słów zastygłych w gardle. Obraz jej dłoni złożonej na mym nadgarstku. Wszystko zdawała się robić gwałtownie, ale gdy zbliżała się do kogoś w sposób fizyczny — miałem wrażenie, że waży każdy ruch. Na początku myślałem, że chodzi o mnie. Teoryzowałem co do jej obaw dotyczących mojej reakcji na zbliżenie się naszych dłoni. Później jednak okazało się, że nie jestem pępkiem świata. 

Kolejnymi migawkami są obraz matki Andżeliki z puklami włosów opadających na jej twarz z koka. Pani Biedroń upomniała córkę w kwestii przypalonych wypieków, gdy ta nieustannie ciągała mnie po schodach na piętro. 

Jej pokój można było określić dokładnie takimi przymiotnikami, jakie nasuwały się wcześniej w mych wyobrażeniach. Inny. Pełny. Dziwny. Bezładny. 

Od podłogi aż po sufit pomieszczenie zostało wypełnione roślinami. Ściany zajmowały przede wszystkim zdjęcia z polaroida i duża przybrudzona kawą mapa, ale też wydruki gwiazdozbiorów czy informacje dotyczące życia delfinów. Gdzieś po kątach zostały rozsadzone pluszowe zwierzątka. Koło łóżka — jako wyraźna część kompozycji osoby Andżeliki — została umieszczona niedopita butelka z wodą i paczka po żelkach. Koło lampki nocnej spoczywał średniej wielkości żuraw z origami. To on najbardziej mnie intrygował. 

Przeniosłem jednak swoją uwagę na winylowe płyty.

— Mówiłaś, że to twój ojciec je zbiera. — Wskazałem kiwnięciem głowy na półkę pełną winyli. 

— Potwierdzam ponownie, i — nie umiem kłamać — oznajmiła, jednocześnie stojąc na palcach i sięgając do regału stojącego naprzeciwko mnie. — Moja matka twierdzi, że wszystko można wyczytać z moich oczu. Przechowuję te płyty dla taty.

— Nie możecie ich trzymać w garażu? Albo na poddaszu, na strychu? 

— Nie ma opcji — roześmiała się. — On je traktuje jak swoje dzieci. A poddasze jest tutaj. Nie masz czegoś takiego? Rzeczy, które traktujesz, tak jakby miały duszę.

— Nie sądzę.

Potem przez dwie godziny nasłuchiwałem, jak Andzi opowiadała mi o swoich dzieciach. Każda z jej roślin miała imię i osobną historię. A ona potrafiła je wszystkie spamiętać i dbać o każdą w odpowiedni sposób. Upierała się, iż dotąd nie odnalazła zajęcia, na którym byłaby w stanie w pełni się skupić. Ja byłem odmiennego zdania. 

Miałem tak wiele pytań i tak mało (odwagi na dojście do) odpowiedzi. Na przykład: kto złożył tego żurawia? Albo czemu sama mnie nie zaprosiła, skoro otwarcie fascynowało ją ukazywanie innym swojego świata? 

Powoli się ściemniało. Ciocia wysłała do mnie wiadomość z zapytaniem o godzinę powrotu. Podniosłem się z dywanu, chcąc się pożegnać. Andżelika szybko wzięła jednak sprawy w swoje ręce, namawiając mnie do zostania. Zgodziłem się zostać na dziesięć minut. 

Wtem Andzi zasłoniła rolety, następnie zaciągając swoje bordowo-czerwone zasłony. Pokój zasłała ciemność. Ponownie ułożyliśmy się na dywanie. Oboje wpatrywaliśmy się w świecące gwiazdy na suficie. Andżela, której trudno było milczeć, ucichła na minutę, czyniąc ten moment wzniosłym, aby zaraz potem opowiedzieć mi piękną historię o tym, jak zachowała te naklejki, żeby nigdy nie musieć w pełni dorastać. 

Taka właśnie była — w jej oczach mogłem wyczytać wszystkie swoje pragnienia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro