Rozdział czwarty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Minął miesiąc, od kiedy się poznaliśmy. Padał deszcz.

Przesłuchiwaliśmy kolekcję winyli ojca Andżeliki. Ona skubała odklejające się końcówki swoich plastrów. To był rodzaj tych śmiesznych, kolorowych (dla dzieci). Ona naprawdę nie chciała dorastać. Czasem wydawała mi się przy tym tak śmieszna i irracjonalna, ale mimo wszystko po cichu ją podziwiałem (przynajmniej o coś walczyła).

Ja byłem (prawie) równie bezkształtny, co przypadkowy chłopak na deskorolce w parku (tyle że on miał swoje siniaki, swoją deskorolkę i trzech najlepszych kumpli, którzy jechali razem z nim po jego ostatniej byłej dziewczynie). To ten rodzaj mojego rówieśnika, który pali tanie papierosy za szkołą i spóźnia się na trzecią matmę, ale przynajmniej znasz lub kojarzysz jego imię. Mojego nie zna nikt.

Miałem (małą) obsesję na punkcie swojej beznadziejności.

— To już ostatnie — wyrzuciła z siebie Andzi gdzieś pomiędzy zachwytem nad księżną Dianą a pomysłem obserwacji ślimaków, które wychodziły po deszczu.

— Co?

— No, plastry.

— To taka tragedia? — spytałem, wiedząc, że dla tego dziewczęcia tragedią może się nawet stać zdeptanie stokrotki.

— Tak, to były specjalne plastry.

Nie pytałem. Wiedziałam, że prędzej czy później (kiedyś) się dowiem.

Na poddaszu deszcz brzmiał strasznie. Krople odbijały się na skos o pochyłe dachowe okna. Pokój został wypełniony głośnymi, nieharmonijnymi dźwiękami.

Zobaczyliśmy się ponownie jeszcze tego samego dnia. Asfalt był mokry.

Przewidywaliśmy obecność kałuż i błota. Andżelika obiecała pożyczyć mi stare kalosze swojego starszego brata.

Zaszła mnie zza pleców tak samo jak pierwszego dnia. Poprosiła, abym zamknął oczy i się nie odwracał. Przystałem na tę prośbę, lecz znużyło mnie już dwusekundowe oczekiwane. Ruszyłem stopą w zamiarze odwrotu. Wtem poczułem, jak z moimi plecami zderza się jakaś ciężka ciecz. Szybko i odruchowo zacisnąłem powieki.

Obraz dzikiej masakry. Farba przystrajała połowę chodnika dookoła nas. Andżela z szerokim uśmiechem na twarzy i wiadrem farby w dłoniach wpatrywała się we mnie.  Przygniatała mnie pogarda, którą wyrażały dźwięk jej śmiechu i widok farby zasychającej na policzku.

Jej uśmiech przeniósł się do jednego kącika, po czym podała mi wiadro. A ja, chłopiec, który bał się jedynie czasem, że nic nie rozumie, wylałem całą resztę na chodnik.

Spytałem wtedy: Czy ty czasem myślisz? 

Te słowa zawisły w powietrzu i wymieszały się z chłodem pozostawionym po deszczu. Odszedłem.

~*~

Nikogo nie zdziwi takowy obrót spraw, ale niedługo po tym spotkaliśmy się ponownie. Zgodziłem się za drugim razem.

Znów padało. Pamiętam, jak Andzi pociągała nosem i kaszlała. Przeziębiła się przy pierwszej letniej ulewie, wybiegając z domu bez butów oraz płaszcza.

Ona zeskubywała lakier z paznokci, a ja kreśliłem palcem wzory na dywanie.

To wtedy Andżelika wymyśliła (a przynajmniej tak mi się wydawało), abyśmy rozmawiali oparci o swoje plecy. Nie mogliśmy wówczas nawet spojrzeć sobie w oczy, a ona nalegała na zwierzenia.

Oczami wyobraźni widziałem, jak zagryza dolną wargę, następnie chcąc założyć ręce do tyłu, bawiąc się swoimi palcami. Widziałem, jak chce przekrzywić głowę.

Czułem, jak cisza dookoła nas wypełnia nasze wnętrza. Jakbyśmy się zjednali, oparci o swoje plecy, wyrównując swoje oddechy. Przestałem odczuwać niezręczność. Widziałem przed sobą białe płótno pełne możliwości.

— Robię to już tak często i tak rzadko jednocześnie. Pogubiłam się — zaczęła, a ja, z początku nie mogąc się odnaleźć w sytuacji, odbijałem w swojej głowie te słowa echem. Wreszcie dotarło do mnie, że to odpowiedź na pytanie, które wcześniej zadałem.

— Już w porządku — powiedziałem.

— Zaczęłam chodzić na bosaka, gdy byłam jeszcze bardzo mała. Wcześniej wykrzywiałam wszystkie swoje buty. Tak mi zostało. Rodzice za dużo pracowali, aby zabrać mnie do lekarza. Potem przywykli.

— Jesteś odważna.

— Matka mówi, że jestem nierozsądna. To ty jesteś odważny. Jestem rudą, bosą wariatką, a ty nawet nie spytałeś, czemu tak często nie noszę butów. Nie bałeś się stracić w oczach innych, pokazując się ze mną.

— Boję się pytać.

— A ja mówić. — Chciałem jej przerwać, ale wtedy dodała: —Wylatuje ze mnie tyle słów, ale często pomijam wiele rzeczy.

Potem Andżelika opowiedziała mi o tym, jak bardzo pragnęła zrobić dla mnie (DLA MNIE!) coś wyjątkowego. Wybierając w końcu na chybił trafił, odwiedziła sklep budowlany, gdzie wpierw chciała pozyskać materiały do zbudowania regału, ale zgubiła się w alei przepełnionej farbami do ścian.

Spytałem o jej ukochany kolor, otrzymując przepełnioną zapałem odpowiedź. Andżelika wygłosiła całą epopeję o tym, czemu to właśnie żółty jest kolorem najlepszym i wyniesionym nade wszystko.

Potem pytałem. Pytałem o jej  najdziwniejsze prezenty. Pytałem o mapę zawieszoną na ścianie. Pytałem o najsmutniejsze i najszczęśliwsze miejsca, w jakich była.

Spytałem nawet o papierowego żurawia; był dziełem jej przyjaciółki.

Taka właśnie była — ciepła i dobra jak poranny tost.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro