Rozdział dziewiąty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Został nam już tylko tydzień. Nie mogłem przedłużać swojego wyjazdu w nieskończoność. Zbliżała się jesień. 

Andżelika znów wpadła w swoją rutynową chandrę, dnie spędzaliśmy więc głównie na obserwacji ptaków, a wieczorami słuchaliśmy winylowych płyt. Zawsze po zachodzie słońca opieraliśmy się też o swoje plecy, ale było w tym więcej ciszy niż zwykle. Nie rozmawialiśmy o końcu, chociaż wiedzieliśmy, że się zbliża. 

Przestałem mieć wrażenie, że jesteśmy wobec siebie tak otwarci jak przedtem. Nie wiedziałem, czy obrała to ona za świadomą strategię, która miała oszczędzić nam bólu rozłąki, lecz nie czułem się z tym dobrze. 

Zbieraliśmy się wtedy na obiad. Matka Andzi nalegała, aby tym razem dziewczyna się nie spóźniała, ponieważ kobieta ugotowała jej ulubioną zapiekankę. Tak jakby to ona się spóźniała, nie my. Miałem wrażenie, iż mama Andżeliki ma wobec mnie zdecydowanie mieszane uczucia, lecz musiała w niej iskrzeć jakaś empatia, skoro zapraszała mnie na swoją zapiekankę.

Podstawą jest oczyszczenie swoich myśli. Nie myśl. Rób. Mów.

Chwyciłem przyjaciółkę za nadgarstek; może tak jak wtedy, gdy ona ciągnęła mnie do swojego domu po raz pierwszy, a może zupełnie inaczej. 

— Pocałuj mnie — powiedziałem. Wiem, że robię z siebie kompletnego pacana, więc nie jest to raczej najlepszy moment na porady. Ale tak; nigdy nie róbcie tego w ten sposób.

— Nie lubię chłopców — odpowiedziała mi, tak po prostu. Z drugiej strony — jak mogła to powiedzieć inaczej? Nie mam bladego pojęcia. Lustrując mnie wzrokiem, dodała: — Dziewczyn też nie.

— Ale — zacząłem — czy kiedykolwiek się całowałaś? 

— Muszę iść.

Odeszła.

~*~

Napisała do mnie jakiś czas potem. W środku nocy. Zaproponowałem spotkanie na polanie, aby popatrzeć na ptaki. Tak jakby wszystko mogło być jak dawniej, gdy nie liczyliśmy dni do końca i (wydawało nam się, że) nie baliśmy się żadnych słów.

Zaspałem. Czułem się jak kompletna oferma do kwadratu. Poprosiłem An, abyśmy spotkali się na miejscu, ponieważ w ramach wyjątku chciałem zrobić jej niespodziankę i zamienić nasze spotkanie w piknik. Miałem jednak w zanadrzu plan. W pośpiechu zdążyłem wstąpić do piekarni po drożdżówkę. 

Spotkaliśmy się na skrzyżowaniu polnych ścieżek. Spytała mnie o aparat i lornetkę, po czym odrzekłem, że nie będą nam dziś potrzebne. Wspięliśmy się na najwyższą górkę w pobliżu. Niedaleko stamtąd właśnie się poznaliśmy, jakby godzinę temu, a może dwie. Pamiętam wszystko dokładnie, więc nie mogły minąć dwa miesiące, prawda?

Spoczęliśmy na kocu, po czym odpakowałem, a następnie wkłułem w drożdżówkę świeczkę. Gdy An spytała mnie o powód, powiedziałem, że celebrujemy przeprosiny, które jej składam.

Przypatrywałem się, jak odłamuje kawałek i wkłada do ust. Często tak robiła z jedzeniem. Łamała, a potem zjadała oddzielony kawałek, zamiast gryźć coś bezpośrednio. Przełknęła, po czym odłożyła wypiek, oświadczając mi, że jest niejadalny. 

Przez chwilę siedzieliśmy tak, nie za bardzo wiedząc, co począć w tej sytuacji, aż zaczęliśmy wkłuwać źdźbła trawy w przeterminowaną drożdżówkę. Po chwili pojawiło się przed nami nasze małe dzieło sztuki.

— Ja też powinnam cię przeprosić. Zwłaszcza jeśli dałam ci jakiś znak — powiedziała, przygryzając końcówkę trawy. Bawiła się nią, trzymając ją w ustach.

— Sam je sobie dawałem — odrzekłem. — Choć byłem naprawdę zmieszany, gdy weszłaś mi pod kołdrę.

— Mam problemy ze snem.

— Rozumiem. Mogłem się domyślić — dodałem. Siedzieliśmy wsparci o swoje plecy. Nie wiedziałem nawet, kiedy to się stało. Poczułem, jak jej ramię otarło się o moje.

— Muszę powiedzieć ci coś jeszcze. — Zaczęła się nerwowo śmiać, a ja odruchowo poszedłem w jej ślady. — Kiedyś zdeptałam stokrotkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro