Rozdział siódmy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

To był ostatni dzień. Prażyliśmy się w słońcu na osobnych ręcznikach ułożonych na prowizorycznej pseudo-plaży, czyli kupie piasku, którą rozsypano przy jeziorze ku uciesze przyjezdnych. Andzi mówiła o tym, że nie znajdzie się w tym miejscu żywej duszy poza sezonem.

Trzymała wtedy w prawej dłoni Big Milk'a. Tego klasycznego, śmietankowego; uwielbiała je, to były jej ulubione. Akurat skapywał jej po ręce. Czułem lepkość jej dłoni, choć moja przyjaciółka znajdowała się jakieś pół metra ode mnie. Zatoczyła ostatnie okrążenie językiem ku czubkowi loda, następnie oblizując własny nadgarstek.

Nosiła wtedy ten dwuczęściowy morski kostium kąpielowy. Był wiązany z tyłu. Kiedyś, gdy wieszałem pranie na sznurku za domkiem, napotkałem okazję, aby pogładzić teksturę jego górnej części. Była usztywniana i prążkowana na zewnątrz, a jednak miła w dotyku. Jak na człowieka z marzeniami ubierała się zupełnie przeciętnie. Podobał mi się ten kolor, ale nie wydawał mi się oczywistym wyborem. Spodziewałem się czegoś gładkiego (jak na przykład jej skóra, gdy opieraliśmy się czasem wieczorami o swoje plecy, a ona miała bluzkę na ramiączkach, lub gdy otarła się o mnie, wślizgując mi się rano pod pościel, rzekomo lunatykując).

Widziałem wówczas mnóstwo znaków. Nie będąc pewnym, czy obdarowuje mnie nimi ona czy też może wszechświat lub ewentualnie moja własna podświadomość, złakniony odpowiedzi snułem teorie.

Wtem moja przyjaciółka odczuła nagłą potrzebę zjedzenia brzoskwini. Oświadczyła to, zrywając się na równe nogi, a następnie szybkimi ruchami (właściwie prawie już idąc) zaczęła wkładać na siebie ubranie. Przerzucając ręcznik przez ramię, zaczęła się kierować ku głównej drodze do miasta (choć właściwie miasto to i tak za dużo powiedziane). Przeklinając swój opóźniony refleks, zaraz pospieszyłem za nią, truchtając. Dźwięk, który wydawały przy tym klapki, ranił moje uszy.

Nie zważywszy na moje porady i uwagi (w końcu Andzia była wolnym ptakiem, grecką boginią i wiecznym dzieckiem) dotyczące mojego nieodpowiedniego obuwia oraz dyskomfortu, który miał sprawiać ręcznik niesiony podczas wędrówki, ruszyliśmy wzdłuż pogranicza leśnej dziczy i asfaltowej drogi. Pół trasy prowadziło przez las, drugie pół natomiast znajdowało się na poboczu jezdni. Szliśmy tak przez dwie godziny. Ja w klekoczących klapkach, ona natomiast na bosaka. Gwizdałem. Andżelika natomiast udawała, że umie gwizdać. Usłyszałem też wtedy historię o tym, jak dzieciaki z pobliskich domków letniskowych wyśmiewały ją za brak owej zdolności. Jess splątała włosy jednemu z nich.

Stale mnie to gryzło. Obie nie pasowały mi do tego obrazka. Ona ze swoją wrodzoną żywotnością, własnymi zasadami, zielonymi dziećmi i stosem opakowań po słodyczach oraz ekstrawertyczna, wyrazista, niebieskowłosa Jessica. Zbyt mocno odstawały od rutynnych cichych tygodni wypełnionych zbieraniem jagód, jeziorem i lasem.

Jeszcze nie wyjechaliśmy, lecz ja już pragnąłem zatęsknić za tym miejscem. Za tą spokojną wersją dziewczyny, która niegdyś włamała się na dach swojej szkoły. Za zapachem ciasta jagodowego Pani Mireny. Za poranną jajecznicą ze świeżymi kurkami Pana Stanisława. Lubiłem, gdy budziły mnie odgłosy ptaków.

Przez wzgląd na wygodę pewną część drogi przeszedłem bez butów. Starałem się delektować uczuciem trawy pod palcami, miałem jednak obtarte stopy, a z nieba lał się żar. Na końcu drogi zorientowaliśmy się również, że nie posiadamy pieniędzy. Drobne, za które kupowałem gumy do żucia oraz również i te, które Andżelika przeznaczała w pełni na lody, zostały w domku.

Nie czułem już prawie stóp, gdy Andżelika wciąż uśmiechała się, nucąc w drodze powrotnej.

~*~

Wracając, zahaczyliśmy o McDonald. Andzia otrzymała na wejściu niebieskiego balona. Zamówiła podwójny deser, choć jej matka łapała się za głowę. Ja w tym czasie skubałem natomiast swojego Cheeker'a, łącząc się w bólu z siedzącym naprzeciwko ojcem mej drogi przyjaciółki. Widziałem w nim część swojego odbicia, choć starałem się zaprzeczyć temu wrażeniu.

To właśnie ten mężczyzna zostaje zdany codziennie na łaskę władczej istoty o rudych włosach. Jej postanowił się poświęcić, i to z własnej woli. Do momentu tego poświęcenia ja i Andżelika byliśmy w pewnym sensie podobni do jej rodziców, jednakże on (rzekomo) stracił potem marzenia, aby móc pozostać przy córce. Ja natomiast zaczynałem je tworzyć.

Dookoła zaczynało się ściemniać, gdy zasiedliśmy na zimnym podłożu parkingu. Czekała na gwiazdy, choć niebo spowijały chmury. Wpatrywała się w górę, jakby siłą umysłu pragnęła je przesunąć. Ojciec Andżeliki stał w tamtym momencie przy masce samochodu, wymieniając baterię w swoim papierosie, podczas gdy jego wybranka oczekiwała w kolejce na toaletę.

Było tak zwyczajnie i tak pięknie.

Taka właśnie była: wytrwała niczym nieskończoność; niczym czarna dziura, pochłaniała cię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro