Roz. 6 cz.3 - Nieszczęścia chodzą nie tylko po ludziach

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ostre promienie wschodzącego słońca z trudem przedzierały się przez oblane żółcią i rdzą korony powykręcanych jabłoni. W sadzie śmierdziało zgniłymi owocami i pleśnią. Mdły zapach stęchlizny wwiercał się w nozdrza, tłumiąc wszelkie inne wonie.

– Zające mają świetny słuch i węch, ale w tych warunkach oba te zmysły szwankują – rzekł Balszoj, a niedaleko niego spadło jedno z nadgniłych jabłek. – Najpierw poćwiczycie strzelanie tutaj, a dopiero potem ruszymy w głąb. – Poprawił przewieszoną przez bark strzelbę. – Gdybyście zobaczyli kruka albo dudka, macie od razu wołać, nawet gdybyście mieli przez to spłoszyć zwierzynę. Wolę byście sami nie stali się czyjąś ofiarą.

– Tak jest – przytaknęli obaj chłopcy.

Balszoj wyjął z torby na bełty kawałek białej kredy i narysował krzywą tarczę na jednym z drzew.

– Gdy całkiem się rozjaśni zaczniemy polowanie – powiedział myśliwy, biorąc od syna łuk, aby pokazać im jak naciągać cięciwę i zakładać strzałę, po czym odsunął się na jakieś dwanaście metrów i strzelił trafiając w sam środek najmniejszego z kółeczek. – Nie martw się Noah, jeśli będzie ci gorzej szło – zwrócił się do niebieskookiego wąsacz. – Ezeaw miał więcej treningów.

Poklepał jedenastolatka po plecach, po czym oddał synowi łuk.

 – Powodzenia. – Uśmiechnął się pod wąsem, po czym siadł na jednym z leżących w pobliżu konarów.

Starszy mężczyzna przez chwilę obserwował poczynania chłopców, po czym zabrał swoją kuszę i poszedł sprawdzić zastawione poprzedniego dnia wnyki.

Za chwilę drzewko zostało zasypane deszczem strzał. Jedne trafiały w obrzeża tarczy, a inne w ogóle ginęły w mokrej trawie. Chłopcy co jakiś czas kursowali zbierając wystrzelone pociski, by za chwilę ponownie ich użyć. Eze naturalnie szło lepiej niż koledze, gdyż czasami zdarzało mu się ćwiczyć strzelanie na podwórku.

W pewnym momencie zniecierpliwiony niepowodzeniami szatyn zaczął odrobinę oszukiwać, przy użyciu swojego kryształu. Wystarczyło ostrożnie dotknąć kamieniem strzały by ta bez względu na umiejętności strzelca trafiała w miejsce, w które łucznik celował grotem. Oczywiście nie zawsze dawało to zamierzony efekt, jednak zdecydowanie poprawiało celność niedoświadczonego myśliwego.

Gdy Balszoj wrócił z trzema bażantami kora jabłonki przypominała ser.

– Dość – rzekł wreszcie łowczy. – Czas zapolować. Zbierajcie ekwipunek, idziemy dalej!

Dzieciakom nieco zajęło skompletowanie strzał, ale na szczęście się udało. Teraz Eze mógł się pochwalić dziewięcioma grotami, zaś biedny Noah tylko sześcioma, co nieco go zmartwiło.

– Uszy do góry, oddam ci jedną swoją, byśmy mieli mniej więcej po równo – zaproponował rudy, wyciągając z kołczana leszczynowy pręt.

– Dziękuję – ucieszył się Neher.

Chwilę potem szli gęsiego pośród jabłoni, które niebawem ustąpiły miejsca skarlałym gruszom. Dawne przecinki między pniami zarosły gęstwiną malin i pokrzyw, czyniąc myśliwych niemal niewidocznymi dla potencjalnej zwierzyny. Nagle Balszoj ich zatrzymał, a potem wolno pokazał ręką na rozłupaną przez piorun gruszę, przy której pasło się kilka długouchych kulek.

– Celujcie w łeb, ale nie przejmujcie się gdybyście trafili gdzieś indziej – szepnął ledwie słyszalnie myśliwy.

Chłopcy pokiwali głowami, wyjęli strzały i zaczęli celować. Starszy mężczyzna rozejrzał się wokoło. Miał dziwne wrażenie, że w sadzie kryją się nie tylko zające. Podskórnie czuł, że coś jeszcze ich obserwuje, jednak nie był w stanie dostrzec intruza. Zmarszczył brwi i sprawdził czy ukryte w kieszeni, posrebrzane naboje dalej tam są. Miał trzy, tylko i aż, na więcej nie było go stać. Żywił więc nadzieję, że nie będzie zmuszony ich używać.

Tymczasem chłopcy ostrożnie przymierzali się do ataku. Noah dotknął kryształem metalowego grotu i spojrzał na siedzącego jakieś osiem metrów od niego zwierzaka.

Był taki maleńki, nie większy od butelki wina. Powoli wcinał nadgniłą gruszkę, mrużąc małe, czarne oczka, które przypominały chłopcu tycie guziczki jego ukochanej przytulanki. Nazimek co jakiś czas płochliwie strzygł długimi uszkami, poruszając niedużym noskiem. Niedaleko niego siedziało kilka innych szaraków nieco większych od niego, a jeden chyba w ogóle spał zupełnie się nie poruszając. Zajęcza rodzinka ze spokojem rozkoszowała się darami zapomnianego przez ludzi sadu, zupełnie nieświadoma czyhającego w pobliżu niebezpieczeństwa. Niewolny naciągnął cięciwę.

Chciał trafić. Chciał zadziwić Balszoja. Chciał pokazać, że nie jest gorszy niż Eze. I wreszcie chciał, aby mistrz był z niego dumny.

Spojrzał z żalem w te małe, czarne oczka młodego zająca, tak podobne do przerażonych oczu Flory i już wiedział, że nie da rady go ustrzelić.

Powietrze przeszył świst lotek, jednak tylko jedna strzała utkwiła w celu. Przerażone szaraki momentalnie się rozbiegły, porzucając w panice nadgryzione owoce.

– Trafiony! – zawołał ucieszony rudzielec, wyskakując na przecinkę, aby dopaść krwawiący cel.

– Wracaj! – ryknął szatyn, widząc jak zwierzak mimo strzały czmycha głębiej w sad.

Chłopcy popędzili za ranionym przez Ezego zającem, który dziwnie szybko sunął między drzewami, jakby był zwijany na niewidzialnej żyłce, a Balszoj ruszył za nimi. Był nieco zdziwiony, że już za pierwszą próbą udało im się coś ustrzelić, nie mógł jednak pozbyć się natrętnego uczucia obecności czegoś niedobrego. Zwolnił nieco, aby załadować osikowy bełt do swojej wysłużonej kuszy.

Przerażony szarak biegł na złamanie karku mimo grotu utkwionego w jego tylnej łapie. Wysoka trawa utrudniała prześladowcom orientację, jednak ścieżka z czarnawej krwi dawała dość jednoznaczne wskazówki. Strzała najwyraźniej przeszyła jedną z tętnic udowych i uciekinier tracił ją w strasznych ilościach.

Goniący za zającem chłopcy wypadli na ogromną polanę z pojedynczą, olbrzymią jabłonią. Noah znał to miejsce, to tu zagoniły go zimą wilki. Jednak nie to miało teraz znaczenie, ale umykający szarak, który znacząco zwolnił wpadając w olbrzymią kępę jeżyn.

– Mamy go! – ucieszył się młody łowca, widząc jak futrzak szamocze się wśród kolczastych pnączy.

Dzieciaki pochyliły się nad ofiarą, dostrzegając w końcu, że zając miast głowy ma dziwny, jakby drewniany supeł ginący gdzieś w trawie. Nagle zaszurały liście i wokół nóg napastników owinęły się długie, wężowe sploty, pozbawiając małych myśliwych równowagi. Gdy upadli na ziemię, ciężkie, walcowate cielsko owinęło się również wokół ich rąk i szyj, skutecznie pozbawiając tchu.

Dziwne bydlę wyglądało jak porośnięta jabłoniowymi liśćmi żmija, jednak jej głowa bardziej przypominała karpę z powykręcanymi na wszystkie strony korzeniami brzydkich rogów.

Demon wysunął powoli roztrojony jęzor i zamrugał zielonymi niczym szmaragdy ślepiami. Sześć pionowych źrenic skupiło się na pochwyconych dzieciakach, a łeb zakołysał, powoli spijając zapach wystraszonych ofiar. Domniemany zając został podniesiony do góry klekocząc obwisłymi łapami z wbitą strzałą. Długouch był tylko używanym przez monstrum truchełkiem, zwykłym wabikiem na znacznie bardziej apetyczne kąski.

Medalion Noaha świecił tak mocno, że mimo kurtki pod jego szyją dało się dostrzec słabą, czerwoną poświatę. Wężowe sploty zaciskały się powoli, usiłując zmiażdżyć krtanie i skruszyć żebra. Żaden z dzieciaków nie był w stanie krzyczeć, z trudem łapiąc co raz mniejsze chełsty powietrza.

– Ej poczwaro! – na polanę wyskoczył Balszoj. – Żryj osikę! – Trzasnął spust kuszy i gruby, drewniany bełt wbił się głęboko między oczy demona.

Bestia wydała przypominający szelest liści syk i zaczęła konwulsyjnie zwijać, przypadkowo wypuszczając obie niedoszłe ofiary. Myśliwy załadował srebrny pocisk do muszkietu i zbliżył nieco, po czym ponownie strzelił, bez pudła trafiając w rozwarty pysk wężowatego stwora. Czarna niczym smoła krew zalała polankę, gdy demon wydawał ostatnie tchnienie.

Chłopcy z trudem wyplątali się z objęć straszydła i ciężko dysząc padli obok siebie na ściółkę.

– Nic wam nie jest!? – zapytał łowczy, podbiegając do biednych jedenastolatków.

– N-nie... c-chyba nie – przełknął z trudem Eze, patrząc odrobinę zamglonym wzrokiem w poważną twarz ojca.

 – C-co, co to było? – stęknął Noah, z trudem łapiąc oddech.

 – Jabłón – wyjaśnił Balszoj. – Czasem się takie bydle w porzuconym sadzie zagnieździ, jednak zwykle są dużo mniejsze i nie polują na ludzi. Ten był wyjątkowo wielki. Dobre dziesięć metrów demona.

– Tate, czy skoro widzieliśmy Leszego to nie powinno go tu nie być? – zdumiał się Ezeaw.

– Powinno – westchnął myśliwy. – Wczoraj jak zastawiałem wnyki to go nie było, inaczej nie zabrałbym was tu na polowanie. Najwyraźniej Lunar odszedł. Trzeba będzie ostrożniej chodzić po lesie – mruknął niezadowolony wąsacz. – Będę musiał nazbierać werbeny i ususzyć...

– Po co? – Ezeaw z trudem usiadł i rozmsował obolałe nadgarstwki.

– Ponieważ odstrasza demony, a niektórzy twierdzą, że połknięta przez nie odbiera im zmysł wzroku i węchu – wyjaśnił mężczyzna.

– Jakim cudem go pan załatwił? – Szatyn powoli wstał i otrzepał ubabraną krwią demona kurtkę.

– Osika i srebro, warto je nosić przy sobie. Jedno osłabia, drugie katrupi. Najlepiej celować w łeb lub serce – wyjaśnił łowczy. – Na szczęście jabłóny szybko się męczą w czasie polowania, inaczej bym sobie z nim nie poradził. Zazwyczaj wabią ofiary nadzianym na koniec ogona owocem, ten zdecydował się na zająca. Nie typowe, choć powiedzmy, w granicach demoniej normy – stwierdził, zdejmując z ogona padłe zwierzę. – Trzeba to wszystko spalić... – Westchnął, widząc jak dzieciaki zbierają rozrzucony ekwipunek.

– Nie chce pan zatrzymać na pamiątkę skóry albo wziąć łba jako trofeum? – zdziwił się Neher, dostrzegając na krawędzi lasu znajomy, wychudły cień swego mistrza.

– Czy ja ci wyglądam na najemnika albo bacza od łowienia demonów? Jestem zwykłym myśliwym i mam swoje zasady. Takie paskudztwa się pali, by nie miały szansy się odrodzić i ponownie zatruwać ludziom życia. To potwory, takie same jak szpuki, wilkołaki, matohy czy wampiry. – Mężczyzna wydobył z kieszeni zapałki, po czym odpalił jedną i bezceremonialnie rzucił w stronę cielska, które momentalnie zajęło się ogniem jak kupa suchego chrustu.

Sylwetka szlachcica cofnęła się i po chwili znikła w gąszczu, upewniwszy się, że jego chłopiec jest bezpieczny.

Czy mistrz się poparzył od słońca? – Pytanie przemknęło przez zdumiony, ilością nowych informacji, umysł nastolatka.

– Jeśli dobrze się czujecie możemy iść dalej, nic tu po nas – stwierdził chłodnym tonem Balszoj.

༺❘🪶❘༻

– No ładnie, bażant i zając. Sam ustrzeliłeś? – zapytał hrabia, nasączając starą pieluchę jakimiś dziwnymi, żółtawymi cieczami.

Ścierki nie pachniały zbyt ładnie, ale miały zmniejszyć obrzęk i przyspieszyć gojenie.

– Nie, bażanta schwytał pan Balszoj, a szaraka ustrzelił Eze po ataku jabłóna – stęknął Noah, pozwalając, aby mistrz obłożył siniaki na jego żebrach szmatami z wyciągiem z kory kasztanowca i arniki górskiej. – Nie byłem w stanie niczego zabić. Po prostu nie umiałem. Ilekroć celowałem wystarczyło jedno spojrzenie i miękłem – westchnął ze smutkiem chłopak. – Ja zwyczajnie zawiodłem...

– To nic złego mieć empatię – rzekł pocieszająco wampir. – Powiedziałbym nawet, że to rzadkość. Nie masz nad czym płakać, w końcu ja też nie przyzwyczaiłem cię do tego. Co innego wyjąć martwego szczura z pułapki, a co innego własnoręcznie zabić. Pytanie brzmi czy jest ci to potrzebne i czy chcesz się tego nauczyć?

– Nie wiem... – westchnął dzieciak. – Chciałem ci zrobić przyjemność, przynosząc własną zdobycz byś nie musiał jeść szczurów.

– To miłe z twojej strony, naprawdę, choć nie konieczne. Nie zmuszaj się do gwałcenia swojej wrażliwości, zwłaszcza dla takiej kreatury jak ja.... Ja...ja nie zasługuję na tak dobre traktowanie. – Arystokrata odwrócił wzrok, biorąc kolejny strzęp materiału, który niegdyś był chyba rękawem koszuli.

– Ale ty potrafisz uciszać swoje instynkty dla mnie! Czemu ja nie miałbym zrobić tego samego!? – wybuchł zdenerwowany własną słabością dzieciak.

– Bo to ja jestem czarnym charakterem twojej historii. – Głos DeSallatha był łagodny, aczkolwiek przesiąknięty goryczą. – Jesteś niewolnym, a moja obecność odbiera tobie panowanie nad własnym życiem. – Wampir przyłożył następny kawałek lnu do ogromnego siniaka na szyi chłopca, obejmując jego delikatną krtań swoją wielką, pazurzastą łapą. – Zabijam twoją wolną wolę dla własnej korzyści. – Pod zimnymi jak lód palcami napięło się kilka żyłek. – Zwyczajnie nie należy mi się lepsze traktowanie. – Demon spojrzał chłopcu głęboko w niebieskie oczy. – Dlatego jeśli nie chcesz, nie zmuszaj się do polowań i nie niszcz w sobie tej wrażliwości. – Augustus odgarnął kilka zabłąkanych włosków z twarzy chłopca i uśmiechnął bardzo smutno. – Nie ma sensu byś to dla mnie robił, moja droga baryłko pełna krwi – westchnął, zabierając dłoń chłodną jak samateryjska zima.

Tłumacz chciał, aby chłopiec poczuł się uprzedmiotowiony, by przestał domniemywać, że przedstawia dla szlachcica większą wartość niż dudniąca w jego ciele, życiodajna, czerwona substancja. Niestety pośród jego myśli usłyszał coś zupełnie innego.

I ponownie poczuł jak zaciska mu się gardło na myśl, że ich więź już dawno wykroczyła poza relację pan i niewolnik, pociągając za tym wszystkie inne konsekwencje takie jak troska, oddanie, a nawet gotowość do poświęceń. 

Słysząc wypowiadane w głowie chłopca wyrzuty, w związku z nieudanym polowaniem, momentalne zechciał zrezygnować z lepszego pożywienia, byle chłopak zachował tę cudowną, dziecięcą niewinność, choć o parę lat dłużej i by po prostu był... szczęśliwy?

Bo przecież nikt nie powinien kochać tak straszliwej bestii jak wampir. Prawda? PRAWDA!?

Tym bardziej, że nastolatek nie wiedział o nim dostatecznie wiele, by móc w ten sposób okazywać drapieżnikowi oddanie. Zresztą, gdyby się dowiedział, prawdopodobnie nigdy nawet nie przeszłoby mu przez myśl, by zmuszać się do czegokolwiek, co byłoby przyjemne jego ciemiężcy, a może nawet wykorzystałby wiedzę jaką posiadał by się go pozbyć...

– Tylko, że ja tego chcę. – Cichy głos chłopca wyrwał go z zamyślenia. – Chcę mistrzu byś mimo niedojadania i powolnego odmładzania jak najmniej cierpiał. Ty się starasz bym ja nie głodował i był zaopiekowany, więc chcę odwdzięczyć się tym samym.

– Nie znasz mnie zupełnie – burknął hrabia głosem ciężkim jak ołowiany pocisk. – Nie masz pojęcia jaki byłem i jak bardzo zasługuję na co mnie spotyka...

– Może i nie, ale wiem jaki jesteś teraz! – zawołał nastolatek, zaciskając drobne dłonie w pięści. – Wiem, że wolisz herbatkę z krwawnikiem od maku, i że najbardziej smakuje ci moja krew, gdy zjem trochę miodu – zaczął wymieniać zdenerwowany chłopak. – Uwielbiasz książki, zwłaszcza naukowe, choć nie gardzisz baśniami. Kochasz grę w szachy, ale wiem, że nieco nudzisz się, gdy musisz pozwolić mi wygrać, abym się nie zrażał.

– Noah...

– Gdy się denerwujesz oblizujesz swoje szczerby między zębami, a gdy złościsz twoje oczy płoną. Gdy jesteś skupiony przygryzasz dolną wargę i nawet się nie skarżysz, gdy wiem, że twój żołądek zaciska się z bólu na widok najmniejszej ilości krwi. Jesteś czuły i troskliwy, nawet kiedy próbujesz to ukryć pod płaszczem wzajemnej nieagresji i chłodu. Chcę się o ciebie zatroszczyć! – zawołał dzieciak, z determinacją wypisaną na twarzy.

Umarlak pokręcił głową i westchnął.

– Wystarczy, że tutaj jesteś. Nic więcej mi nie potrzeba prócz twojej posoki. – Hrabia przełknął głośno ślinę, zerkając na obnażone ramiona chłopca, poznaczone wieloma bliznami po jego kłach oraz nowymi sińcami na szyi i nadgarstkach. – Nie powinienem cię puszczać tam samego – westchnął w końcu stary, odwracając wzrok ku leżącym w brytfance zwierzakom. – One nie były tego warte...

– Ale pan Balszoj nas obronił. – Neher zupełnie nie zrozumiał czemu szlachcic tak bardzo się tym martwił. – Poza tym, gdybyś się wmieszał, dowiedzieliby się, że jesteś wampirem! – pisnął, przypominając sobie jak bardzo się bał, gdy arystokrata walczył z dwoma rozbójnikami. – On umie zabijać demony i mógłby cię zranić albo...

– Widziałem – przerwał mu bibliofil – co nie zmienia faktu, że też powinienem tam być dla twojego bezpieczeństwa. Jesteś zbyt cenny bym pozwolił ci umrzeć w tak głupi sposób – zgrzytnął zębami krwiopijca. – Winienem cię nauczyć jak w takich wypadkach się zachować, a może nawet... – nerwowo oblizał miejsca po kłach – zapoznać cię z rodzajami demonów i ich słabymi punktami...

🙡🪶🪶🪶🙣

Jesień malowała liście na piękne ogniste barwy zasnuwając niebo ciemnymi, burzowymi chmurami. Eze wracał ze swojego małego polowania. Od ataku Jabłóna brał zawsze ze sobą parę osikowych strzał, które cicho klekotały w płóciennym kołczanie.

Stęknął przewieszając na drugi bark spory worek, w którym leżały trzy schwytane w kniei zające. Zdołał je upolować w lasku za cmentarzem i teraz dumnie wracał do domu ze wspaniałą zdobyczą. Zapatrzył się w niebo, kuląc pod nieprzyjemnym podmuchem wilgotnego wiatru. Pogoda pogarszała się z każdą chwilą.

Może nim lunie zdołam chociaż dotrzeć do domu Noaha – pomyślał, przyspieszając kroku.

Na werandzie starej rezydencji krzątał się Neher, pracowicie zamiatając pogryzione przez czas i pogodę tarasowe deski. Miał umyć okna, jednak patrząc na zbliżającą się ulewę wcale nie uśmiechało mu się zaczynać tej czynności zbyt szybko.

– Hej Noah! – zawołał rudy, dostrzegłszy przyjaciela.

– Hej! Co robisz tak daleko od domu? – zapytał zdziwiony niewolny, przestając na chwilę zamiatać.

– Na polowaniu byłem – powiedział z dumą rudy, wtarabaniając się wraz ze swoim łupem na taras. – Całkiem sam. – Wypiął drobną pierś. – I patrz co schwytałem. – Wyciągnął z worka ogromnego zająca, z którego szyi dalej kapała krew.

– Pięknie – zachwycił się młody czarownik, a potem zauważył jak czerwona ciecz brudzi schodki werandy. – Eze, teraz będę musiał jeszcze umyć podłogę – westchnął cierpiętniczo szatyn. – Schowaj to truchło – nakazał ostro.

– Oj, wybacz. Zupełnie nie pomyślałem – powiedział z lekkim zawstydzeniem syn myśliwego. – Ale musiałem się pochwalić. Poza tym boję się, że zaraz zacznie padać...

W tym momencie gdzieś daleko ryknął grom, a potem lunął rzęsisty deszcz.

– Nie ma sprawy, rozumiem – uśmiechnął się Noah. – Chyba nic tu po nas kiedy tak leje. Chodź do środka, zaparzę nam herbaty.

– A twój mistrz nie będzie miał nic przeciwko? – spytał niepewnie Eze. – Nie chcę mu się narzucać.

– Siedzi w bibliotece i pracuje. Pewnie nawet nie zauważy, że wszedłeś – stwierdził szatyn, przepuszczając przyjaciela w drzwiach.

– Och to dobrze, bo jak ostatnio się kryłem pod strzechą starej Dereniowej, to mnie grabiami pogoniła, że niby chciałem ją okraść, jędza parszywa. Dobrze, że się suce zmarło, nikt jej we wsi nie lubił... – burknął Eze, zrzucając obuwie w korytarzu.

– Zmarło? Jak to? Kiedy? – zdziwił się Noah, sięgając po blaszaną miskę, do której miał nalać sobie wody z octem, aby umyć szyby, teraz jednak była ona idealnym zbiornikiem na przesiąkającą przez worek, zajęczą krew.

– No... w sumie to wczoraj. Zwaliła se na łeb ciężką kankę z miodem. Tate mówi, że musiała się pół nocy męczyć nim się wykrwawiła. Kapłan zaprosił ludzi na śpiewy za jej dusze, ale w taki deszcz to raczej nikt nie przyjdzie – stwierdził z mściwą satysfakcją syn myśliwego, podążając za przyjacielem do kuchni.

– Szkoda mi jej, choć jej nie znałem – mruknął Neher, odsłaniając jeden z palników i stawiając czajnik z wodą na piecu

– A ja znałem i nie jest mi szkoda – burknął rudy, siadając za kuchennym stołem. – Wredne było z niej babsko, oby przywitała ją czerwona pełnia Karakowa. Czy wiesz, że jak moja matka urodziła Belinkę to nie chciała jej uszyć ubranka na ceremonię imienia, bo ją dzień wcześniej rozeźliła ciocia Ilia, nie chcąc Dereniowej na zeszyt sprzedać jakichś strasznie drogich igieł!? – spytał zezłoszczony Ezeaw.

– Co? – Wytrzeszczył oczy szatyn, przestając gmerać w szafce z ziołami. – Ale czemu chciała się mścić na biednej Belince? Ona jest malutka i słodka i nic jej przecież nie zrobiła. Zresztą, twoja mama też...

– No właśnie, taka to z niej była wredna bździągwa! – zawołał zdegustowany Eze. – A moja siostrzyczka w ogóle rośnie jak na drożdżach, już gada, a niebawem tata mówi, że powinna zacząć chodzić...

– Noah! Czy ktoś jest w domu!? – dobiegł ich z biura głos arystokraty.

– Tak, Eze! – odkrzyknął Neher, kładąc z lekkim lękiem dłoń na krysztale z warowni.

Był gotowy bronić kolegi przed tłumaczem, bo spodziewał się solidnej nagany za wpuszczanie kogoś bez zgody gospodarza.

– A co to za nowa moda, że wpuściłeś go bez mojej wiedzy!? – Głos hrabiego nie był zbyt przyjazny.

– Nie chciałem by mókł na werandzie! – wyjaśnił niewolny, choć nie był pewny czy to wystarczy by mistrz nie zdecydował się wygnać rudzielca na dwór.

– Przestanie lać to pójdę! – zadeklarował młody kłusownik.

Na moment zapadła niezręczna cisza, przerywana tylko bębnieniem deszczu o brudne szyby.

– Niech będzie! – Po paru minutach usłyszeli zrezygnowane sapnięcie szlachcica. – Tylko zaparzcie mi krwawnika! – poprosił stary, wracając do tłumaczeń.

– Dobrze mistrzu!

Dzieciak naszykował trzy kubki, po czym wypełnił je ziołami. Sobie i Ezeawowi wrzucił mięty z nawłocią, a wampirowi zgodnie z prośbą białe kwiatostany krwawnika. Gdy czajnik zaczął gwizdać, zalał susze i odstawił go na żeliwną płytę.

– Twój mistrz ma chyba dobry dzień. Zwykle jest bardziej małomówny – szepnął konspiracyjnie Eze, dmuchając w gorącą taflę ziołowego naparu i rozglądając ciekawie po kuchni.

– Rozpoznał twój głos, mimo wieku ma świetny słuch...

– Węch też mam niczego sobie – mruknął arystokrata, stając nagle w drzwiach. – Co jest w misce i tak pachnie krwią? – zapytał starzec, sięgając po swój kubek.

– Dzień dobry panie Aleksandrze – powiedział z roztargnieniem rudzielec. – No generalnie to zające. Chce pan jednego? – spytał niepewnie.

– Zależy ile kosztuje – stwierdził chłodno bibliofil.

– A ile by pan dał? Przez deszcz nie zdążyłem spuścić krwi, a patroszyć i skórować jeszcze nie umiem... – przyznał zawstydzony syn myśliwego.

– Dam ćwiartkę złotej monety, nie przeszkadza mi, że nie są gotowe do jedzenia. – Starzec uśmiechnął się kącikiem ust.

🙡🪶🪶🪶🙣

Dzień był chłodny i pochmurny, acz suchy. Noah wykopywał ziemniaki i marchew wrzucając je do naszykowanych, sporych koszy, kiedy z rezydencji wyszedł hrabia, taszcząc ze sobą kuchenne krzesło oraz trzy dość zniszczone książki.

– Zamierzasz czytać na dworze? – zdumiał się chłopak, wycierając pot z czoła.

– Obiecałem ci naukę walki z demonami. – Starzec pogładził pieszczotliwie grzbiety podręczników, siadając naprzeciw chłopaka.

– Będziesz pomijał wampiry i wompierze? – W koszyku wylądowało kolejne parę bulw.

– A jak myślisz? – Tłumacz strzelił kilkoma kręgami w szyi, prostując się na krześle. – Takich informacji ode mnie nie uzyskasz, nie jestem samobójcą, a z nimi raczej beze mnie nie będziesz miał do czynienia – rzekł, otwierając pierwszy z tomików.

– Jak zawsze zapobiegawczy – prychnął dzieciak, opierając się na trzonku szpadla. – Myślałem, że tak stary i silny wampir nie boi się jednego, małego chłopca – dodał kpiąco.

– Już raz nie doceniłem ludzi. – Drapieżnik zmierzył go bystrym spojrzeniem rubinowych ślepi. – Wystarczy mi podobnych błędów na najbliższe... w sumie to do końca życia – westchnął, wracając do pożółkłych kartek.

– Powiedz, kto był na tyle sprytny by wyrwać wampirowi kły, a jednocześnie głupi by mimo wszystko go nie zabijać? – zapytał nastolatek, wykopując kolejną porcję ziemniaków.

– Gdyby ta osoba wiedziała, że wampir bez zębów jest jeszcze gorszy niż z nimi, myślę że nigdy nie odważyłaby się zaatakować – mruknął DeSallath, szukając spisu treści.

– Chcesz mi o tym opowiedzieć? – Neher zerknął na swojego właściciela przez ramię.

– Niespecjalnie, te rany jeszcze się nie zagoiły. – Pokręcił głową bibliofil. – Noah, mimo tego co o mnie myślisz, ja jestem zabójcą i proszę byś o tym nie zapominał – rzekł z naciskiem demon. – Nosze spory bagaż doświadczeń, dobrych, złych i obrzydliwych. Części moich zbrodni już nie pamiętam, za inne nie jest mi nawet przykro, ale jest pewna ilość, za którą sam bym siebie chciał ukamienować – westchnął, po czym poprawił się na krześle.

Noah spojrzał na niego pytająco, chyba chciał jeszcze coś dodać, ale krwiopijca mu na to nie pozwolił.

 – Koniec tych dygresji. – Staruszek stuknął książkami o oparcie. – Mam tu trzy podręczniki łowców bestii, może trochę przestarzałych, bo najmłodszy ma ponad pół wieku, ale nie chodzi nam o poznanie natury, ani środowiska ich bytowania, tylko sposobu radzenia sobie z nimi. Generalnie zależnie od straconej duszy i rodzaju stworzenia z jakiego powstało, zależy jak się takiego bydlęcia pozbyć. Demony, które zachowały tylko duszę nadziei, bardzo trudno zabić, najlepiej rozczłonkować je lub spalić, bo mimo zniszczenia głowy lub przebicia serca dalej potrafią się ruszać. Gdy z duszą nadziei pozostaje któraś inna dusza, powstają demony rozumne, choć często pozbawione albo empatii albo inteligencji.

– Jak Lamele? – Domyślił się nastolatek

– Tak, sukkuby należą do tego typu. U nich pozostaje dusza imienia zapewniająca, przynajmniej teoretycznie, spryt. – Noah zachichotał na ten komentarz. – Gdy zostaje dusza nadziei i pamięci stworzenia te są dość moralne, ale bardzo zagubione nie wiedząc kim są. Do takich demonów należą piecuchy, mruki i domowiki. One często są nawet dość przyjazne dla ludzi i chętnie pomagają w obejściu.

– Czemu ty nie masz żadnego?

– Gdybym wiedział jak powstają, z chęcią bym takowego zaprosił. Ale demony zazwyczaj się nawzajem unikają – odparł starzec, grzebiąc w podręczniku.

– To chyba szpuki mają w nosie tę zasadę, zajmując twoją kryptę.

– Najwyraźniej za mało je tępię. – Szlachcic strzelił knykciami i wrócił do książki. – Gdy znika dusza nadziei ciało opada i gnije. Bywa, że dwie skrępowane dusze czyli pamięci oraz imienia wymuszają na nieszczęśniku pozostanie wśród żywych, wtedy powstają duchy. Zjawy są to zagubione dusze pamięci. Zaś gdy na ziemi pozostanie tylko dusza imienia tworzą się upiory. Nie empatyczne, często wredne i zacietrzewione na swojej krzywdzie...

– No, ale wtedy wystarczy osika oraz srebro w serce i do widzenia – przerwał bibliofilowi szatyn, biorąc kozik, aby ogolić nazbieraną marchew z liści.

Hrabia udał, że jego durna wypowiedź nigdy nie miała miejsca i wrócił do monologu.

– Tata twojego przyjaciela ma rację, że w większości na demony wystarczy srebro i osika. Czasem wystarczy takiego unieruchomić siecią albo kajdanami ze specjalnego metalu zwanego otarem. Nie mniej są też inne bardziej albo mniej wrażliwe punkty, a i same organy wewnętrzne potrafią być zupełnie nie tam gdzie się normalnie można tego spodziewać.

– Na przykład?

– Syreny, podobnie jak wiele innych demonów wodnych, mają serca po prawej stronie, a nozdrza na czubku głowy. To są ich słabe punkty. Dla leśnych i polnych duchów najstraszniejszy jest pożar i właściwie tylko on działa, ale dym też bywa skuteczny. Pewnie się domyślasz dlaczego?

– Gdzie dym tam i ogień.

– Mądre dziecko – pochwalił go arystokrata. – Niestety upiory, aby odejść ze świata żywych muszą szczerze tego zapragnąć. Dlatego zwykle takiego delikwenta, który nie chce odejść na księżyce należy zaprowadzić do Dacha lub innego Lunara. Jednak to nie wszystko, pamiętasz naszą rozmowę o warperiach? Jak powstają?

– No mają dodatkową dusz... sugerujesz, że taki duch, upiór albo zjawa może przejąć kontrolę nad czyimś ciałem!? – wykrzyknął zdumiony chłopak.

– Zjawy zwykle tego nie robią, są na to zbyt moralne. Ale pozostałe dwa rodzaje owszem, a co gorsza potrafią to ciało dostosować trochę pod siebie, zmieniając kształt albo dając zwinność lub siłę. Dusze opętanego są wówczas bardzo mocno tłamszone i mogą zostać nawet wypchnięte na zewnątrz. Jednak upiory potrafią tak zrobić tylko ze śmiertelnymi. Martwym ciałem bardzo ciężko się manipuluje, gdy wewnątrz jest inna przyspawana od środka dusza.

– Twoje też są tak przyklejone? – Wampir skinął głową. – To czemu musisz się żywić krwią? – zapytał chłopak, biorąc jedną z marchwi, aby ją obrać i zjeść. – Inne demony chyba mogą normalnie... no prawie normalnie jeść. Lamele przecież wcinała jajecznicę.

– Każdy gwałt na naturze niesie ze sobą konsekwencje. Sukkuby dają dupy na prawo i lewo, a wampiry z wompierzami piją krew. Gdy spotkasz martwca będzie chciał ci wyjeść mózg, podlodnik wyszarpać płuca, a mara będzie się upajała twoim cierpieniem w czasie koszmaru. Chyba tylko piecuch nie tknąłby niczego bez wiedzy gospodarzy, no chyba żeby zostawili coś smacznego przy kominku. Każdy demon odżywia się troszkę inaczej, ale niemal zawsze ze szkodą dla żywych.

– Nie chciałbym być demonem. Prędzej zdechłbym z głodu niż komuś zaszkodził – skrzywił się nastolatek, a Augustusa coś znów zakłuło w sercu.

🙡🪶🪶🪶🙣

Samater, Księstwo Ferrent – Przedzimie 3789r.

Na dworze coraz częściej wiało, w nocy zjawiały się przymrozki pozostawiając na trawie biały nalot szronu. Neher i Eze byli umówieni na spotkanie koło dwunastej jednak rudzielec nie mógł wytrzymać. Ojciec po jego ostatnich sukcesach w trakcie polowania zdobył mu na targu pierwszy prawdziwy rower. Był oczywiście zardzewiały i skrzypiał, ale dzięki niemu przemieszczanie się było znacznie szybsze. Chciał koniecznie pokazać go Nohaowi, by mogli razem pojeździć.

Wyszedł z domu koło dziesiątej więc w chwili dotarcia do rezydencji pana Aleksandra powinna być jedenasta. Prawie o godzinę za wcześnie, ale to nic. Zajrzał do wnętrza przez jedno z nie najczystszych, ale uchylonych okien. W półmroku pomieszczenia dostrzegł znajomy, ciemny surdut; świecące, czerwone oczy i obnażone ramię Noaha, znikające gdzieś w szczękach szlachcica. Chłopiec apatycznie patrzył w podłogę, czekając aż jego właściciel skończy i pozwoli mu iść się pobawić na zewnątrz.

Eze zmartwił ze strachu i schował za futryną, odetchnął, po czym naszykował łuk z osikową strzałą. Nie było wątpliwości, że trafi, zastanawiał się tylko czy celować w serce czy w łeb krwiożerczego demona ze spokojem chłepczącego posokę biednego szatyna. Uchylił ostrożnie okno, którego zawias bardzo cicho skrzypnął.

Wampir momentalnie spostrzegł ryżą czuprynę oraz wycelowany łuk, nie zdołał jednak zareagować.

– Zostaw go! – Wrzasnął rudy, wypuszczając strzałę, która z cichym świstem pomknęła wprost do salonu.

– Nie! – Moc jaka wybiła spomiędzy palców małego czarodzieja zdołała zmienić trajektorię grotu, jednak nie dała rady powstrzymać strzały, która przebiła arystokracie płuco, wychodząc gdzieś w okolicach nerek.

Wampir puścił ofiarę ze zdziwieniem patrząc na sterczącą z jego ciała brzechwę. Kaszlnął, a jego zdumiony wzrok zasnuła dziwna mgła.

Noah podejrzewał co się zaraz stanie i miał rację. Eze otworzył okno do końca, po czym wtarabanił na parapet.

– Tędy! – zawołał syn myśliwego, mierząc w stronę DeSallatha kolejną strzałą. – Będę cię osłaniał! – krzyknął, pakując się do salonu.

– Eze stój! – szatyn stanął mu na linii strzału. – Nie rób mu krzywdy, on nie jest niebezpieczny!

– Jak nie jest!? Pogryzł cię! Jeszcze trochę i by zabił!

– Jeszcze trochę i faktycznie kogoś tu zabiję – burknął arystokrata, obnażając złote kły i podnosząc się z wersalki. – Zostaw ten łuk gałganie! – ryknął umarlak, postępując kilka kroków do przodu.

– Rusz się, a znów strzelę! – wrzasnął do krwiopijcy Ezeaw, widząc jak ten idzie powoli w jego stronę.

Drewno osiki już zaczynało podtruwać wampira. Demon poczuł się odurzony jakby wypił na pusty żołądek pół karafki z whisky. Posoka brudziła jego ulubiony surdut oraz białą koszulę. W ostatniej chwili zdołał usiąść na jednym z krzeseł, nim jego ciałem wstrząsnęła fala okropnego kaszlu.

– Eze, to mój właściciel! Nie możesz go zabić! I co ty w ogóle tu robisz!? Miałeś być później! – Zdenerwował się Neher, zabierając koledze łuk. – Czy ty masz pojęcie co najlepszego zrobiłeś?! – Złościł się niebieskooki.

– Ale... ja chciałem tylko... – wybełkotał zmieszanym głosem rudy. – To demon i...

– Tak, i co z tego!? – Neher cisnął łuk na fotel. – Picie wyciągnął gwoździa z nogi, a mną się opiekuje więc go karmię – warczał poirytowany szatyn, podbiegając do barku, aby wyjąć stamtąd bandaże. – Zrobiłeś mu krzywdę, teraz będzie musiał wypić więcej niż normalnie – westchnął z irytacją Noah. – Mistrzu jak ci pomóc? Może dam ci wody?

– Trzeba wyjąć strzałę...– odparł z trudem hrabia między kolejnymi atakami kaszlu. – To krew z płuc. Daj szmaty... – Zamrugał i przytrzymał głowę, czując, że mimo zasłon w salonie jest zdecydowanie za jasno.

– To co teraz z nim będzie? Nigdy nie ratowałem demona... Zresztą, zostaw go! Możesz pójść ze mną do domu! Tate cię przyjmie do gospodarstwa!

– Nie Eze, twoi rodzice mają dość kłopotów i wydatków z Belinką. Poza tym nie mogę opuścić tego miejsca bez jego zgody.

– Ale możesz go zmusić by cię puścił, to najlepszy moment! Możemy go tu zostawić i podpalić domostwo! – kontynuował syn myśliwego. – Możesz być wolny!

Hrabia chyba chciał coś powiedzieć, ale kaszel skutecznie go uciszył. Wiedział, że od takiego postrzału nie umrze, jednak czuł, że nie panuje nad sytuacją, a jego losy zależą od dwóch nastolatków. Jeśli faktycznie podpalą posiadłość, a przy tym jego, wówczas w istocie wisiorek przestanie działać. Chciał poczytać myśli rudzielca, aby móc go jakoś zmanipulować do pomocy, ale nie umiał się skupić przez zatruwającą go osikę.

– A ty zostawiłbyś swojego tatę gdyby ktoś go poranił!? – rzucił w jego stronę rozeźlony czarodziej.

Ezeawa zatkało. Spuścił oczy. Dotarło do niego co zrobił, choć intencje miał dobre.

– Mistrzu... – Noah przyłożył szmaty do rany i pozwolił by drapieżnik je docisnął. – Co dalej?

– S-strzała – wybełkotał hrabia, z trudem ogniskując wzrok na twarzy zatrwożonego dzieciaka.

Chłopak chwycił za brzechwę i pociągnął, a arystokrata niemożebnie skrzywił, sycząc z bólu.

– N-nie, nie tak. – Wampir położył czarną od krwi łapę na jego dłoniach. – Za grot – stęknął.

– Eze nie stój jak słup, choć i pomóż – rzekł młody czarodziej, okrążając krzesło by złapać drzewiec z drugiej strony.

Drewno było śliskie od krwi i Neher miał problem pociągnąć je w głąb. Zapewne gdyby krwiopijca został postrzelony czymś innym niż osika, całą operację wykonałby sam bez większego problemu. Jednak w tym momencie musiał się zdać na swojego wychowanka i jego kumpla.

Rudzielec westchnął, odsunął kolegę, po czym uklęknął za krzesłem i złapał za wystające ostrze.

– To może boleć, tate mówi, że łatwiej się wyciąga lekko kręcąc – rzucił Eze, z trudem chwytając za drewniany pręt. – Na trzy panie Aleksandrze. – Wampir z trudem kiwnął głową. – Raz. – Dzieciak złapał mocno. – Dwa. – Nastolatek faktycznie zaczął ostrożnie kręcić kijkiem oswobadzając drewno z tkanek. – Trzy! – Zawołał wyrywając strzałę z boku szlachcica.

Demon jęknął z bólu, przytrzymując się za siedzisko. Brzechwa w końcu zniknęła wewnątrz klatki piersiowej, by za jakiś czas wyjść oblepiona czarną mazią w okolicach nerek.

– Udało się! – powiedział z dumą syn myśliwego, prezentując przyjacielowi strzałę.

– Brawo. – Noah odsunął go i zaczął tamować krwotok, przykładając szmaty do drugiego otworu.

Wampir gapił się na nich tępo, mając problem z zebraniem myśli, o mówieniu nie wspominając.

– Trzeba go napoić ludzką krwią, wtedy powinno się szybciej zagoić – wyjaśnił szatyn, oplatając talie krwiopijcy bandażami, aby utrzymać szmaty na swoich miejscach.

– Ej, na to się nie pisałem. On mnie zeżre! – pisnął mały kłusownik, odsuwając się kilka kroków w głąb pokoju.

– Nie wychlał mnie, ani Pity, ani nikogo ze wsi. Tobie też nic nie zrobi – zapewnił Neher. – A napić się musi. Zresztą, to twoja wina, że to wszystko się wydarzyło – fuknął czarodziej, a Eze skrzywił jakby dostał do wypicia stołową łyżkę dziegciu. – Przysuń sobie krzesło, bo go nie ruszę. Siądź obok, i nadstaw ramię, ja się zajmę resztą – powiedział nieznoszącym sprzeciwu tonem.

W istocie rudzielec wykonał polecenia Noaha i za chwilę siedział pozbawiony górnej części odzienia obok niebezpiecznego drapieżnika, który usiłował w jakiś sposób ogarnąć umysłem zaistniałe wydarzenia. Niebieskooki wziął spirytus i przejechał wolnym kawałkiem lnu po ramieniu kumpla.

– Mistrzu, Eze cię nakarmi – powiedział powoli wychowanek wampira.

Syn kłusownika wzdrygnął się, gdy zobaczył jak demon z trudem ogniskuje na nim swoje palące spojrzenie.

– Nie bój się i nie spinaj, to nie boli aż tak jak wygląda – rzekł uspokajająco Neher.

Ezeaw głośno przełknął ślinę, a potem poczuł jak na całym ciele jeżą mu się włosy, gdy wampir niespiesznie objął go zimnymi dłońmi. Spojrzał w jego rubinowe, półprzytomne oczy i ponownie się wzdrygnął. Kreatura pochyliła się ze swojego miejsca i otworzyła usta, po czym ugryzła, wbijając niezbyt długie, ale ostre kły w odsłonięty kawałek skóry.

Chłopak w pierwszej chwili chciał się odsunąć, ale umarlak przytrzymał go na miejscu, nie dając pola do manewru. Eze oddychał szybko i drżał na całym ciele. Absolutnie nie podobała mu się zaistniała sytuacja, natomiast Noah odmierzał czas.

Cztery minuty powinny w zupełności wystarczyć – pomyślał młody mag. – Na pewno dam radę w razie czego zatrzymać Augustusa. – Pomacał spoczywający w kieszeni kryształ.

DeSallath pił spokojnie, mrużąc z zadowoleniem oczy. Wprawdzie Eze nie smakował jakoś wybitnie dobrze, a wręcz był niewiele lepszy od szczurów, jednak szlachcic nie zamierzał narzekać. Z każdym łykiem odzyskiwał cząstkę świadomości i z wolna trzeźwiał z osikowego upojenia, a jego rany powoli się zabliźniały.

– Mistrzu, wystarczy. – Spokojny głos Noaha zwrócił uwagę hrabiego.

Truposz mruknął coś niezrozumiałego. Trochę miał ochotę wychlać rudzielca zupełnie, głównie po to, aby nie rozgadał wszędzie jego tajemnicy.

– Dość – rzekł twardo Neher. – Rozumiesz? – warknął ostro.

Krwiopijca przewrócił oczami, po czym z widoczną niechęcią odsunął się od pobladłego chłopaka.

– Widzisz? Mówiłem, że nie ma w tym nic strasznego. – Niebieskooki przelał spirytusem ranki po kłach i zabandażował kumplowi ramię. – Nie jest niebezpieczny i nie ma sensu go zabijać. Obiecaj mi proszę, że nie opowiesz o tym co tu widziałeś nikomu i że nikt się nie dowie o tym kim jest mój mistrz.

– Ale mój ojciec powinien o tym wiedzieć, zresztą sołtys i kapłan też – zaczął niepewnie Ezeaw, zakładając koszulkę. – On jest demonem...

– Obiecaj – Neher wyciągnął rękę w stronę dalej niezbyt przekonanego rudzielca.

Eze skrzywił się, spoglądając pytająco na siedzącego obok tłumacza.

– Jeśli masz zamiar to rozgadać, będę zmuszony się ciebie pozbyć – ostrzegł drapieżnik, zerkając na leżącą opodal strzałę. – A wydaje mi się, że Noahowi byłoby wtedy bardzo przykro – dodał, czytając myśli swojego drogiego wychowanka. – Nikt z nas nie chce walki, ale zapewniam cię, że jeśli się na nią zdecydujesz, będę się bronił wszystkimi dostępnymi mi środkami i posunę się do każdej związanej z tym podłości. – Zmierzył rudzielca wyjątkowo ostrym spojrzeniem rubinowych ślepi. – A byłaby wielka szkoda, gdyby coś się przydarzyło twojemu ojcu w czasie któregoś z polowań, nieprawdaż... – Augustus uśmiechnął się obrzydliwie za co zarobił od szatyna porządnego kuksańca w ramię.

– Zgoda – burknął w końcu Ezeaw. – Przysięgam, że ode mnie nikt się nie dowie kim jest twój mistrz – rzekł, ściskając rękę najlepszego przyjaciela. – Ale wara ci demonie od mojej rodziny! – zastrzegł Eze. – Jeśli kogokolwiek z nich skrzywdzisz, nie będę miał oporów, aby powiedzieć innym kim naprawdę jesteś.

Zawieszka z kryształem zabłysła mocno w kieszeni szatyna, co zauważył chyba tylko dalej siedzący na krześle bibliofil.

– Dziękuję Eze. – Noah przytulił przyjaciela. – Mistrzu, poradzisz sobie już sam? – DeSallath w odpowiedzi skinął głową. – To co, idziemy?

– Ta... – stęknął rudy, zabierając z kanapy łuk.

༺❘🪶❘༻

W salonie tykał stary zegar, a kominek zajmował cicho strzelający iskrami ogień. Noah skończył zmywać czarną krew z podłogi i spojrzał czule na bandaże swego opiekuna, siedzącego w myśliwskim fotelu. Przed wampirem na kawowym stoliczku leżało pięć listów sygnowanych herbem Lisat.

– Wydaje mi się mój drogi chłopcze, że mamy do porozmawiania – westchnął stary, opierając głowę na wspartej o podłokietnik ręce.

– Chodzi o Eze? – zapytał z lękiem Noah. – On nikomu nie powie, obiecał mi...

– Nie do końca to miałem na myśli – przerwał mu bibliofil. – Pokaż, co masz w prawej kieszeni.

Neher zjeżył się. Przecież bardzo uważał, aby nie myśleć o krysztale przy wampirze. Jakim więc cudem demon dowiedział się o jego istnieniu?

– Ale nie zabierzesz mi tej rzeczy jeśli ci pokażę? – bardziej poprosił niż zapytał, wsadzając dłoń w poły materiału.

– To się okaże mój mały magiku. – Krwiopijca uśmiechnął się przebiegle.

Szatyn spuścił oczy i wyciągnął zawieszkę z minerałem.

– A więc to tak. Związałeś Eze czarodziejską przysięgą, sprytnie – pochwalił – bardzo sprytnie. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że już umiesz aż tyle...

– Ale ja nie wiedziałem – bąknął Noah. – Czy coś mu grozi?!

– Nic specjalnego. – Tłumacz machnął lekceważąco dłonią. – Po prostu nie będzie mógł się odezwać, gdy przyjdzie mu do głowy wypaplać nasz mały sekret. – Przejechał sękatym palcem po jednym ze złotych kłów. – Nie mniej, interesuje mnie od kiedy i skąd masz ten kryształ? A przede wszystkim co już umiesz zrobić? Wiem, że czytałeś moje stare podręczniki o magii.

– Jak? Skąd!? – wykrztusił przestraszony dzieciak.

– Noah, nie na darmo nie proszę cię o odkurzanie biblioteki. Kurz jest najlepszą wskazówką, która książka była niedawno używana. A więc słucham.

– Kryształ znalazłem na wypadzie do warowni czerwonych, potem studiowałem książki by umieć go bezpiecznie używać i no... nie umiem jeszcze za wiele... Nie wiedziałem o przysięgach, ale w czasie polowania z panem Balszojem dowiedziałem się jak zaczarować grot by leciał prosto do celu na jaki spojrzę, umiem też przesuwać i obracać rzeczy. Na razie więcej się nie nauczyłem – Przyznał ze wstydem szatyn.

– To i tak całkiem sporo. – Wampir poprawił się na fotelu i stęknął, czując ból w nie do końca wygojonej ranie. – Szkoda, że nie powiedziałeś o tym wszystkim trochę wcześniej. – Sięgnął po koperty rozkładając je jednym ruchem na stoliczku. – Bene bardzo za tobą tęskni, a Vissela zalewa mnie listami. Chyba czas byś sam zaczął na nie odpisywać...

– Nie jesteś na mnie zły!? – spytał zdumiony chłopak, podchodząc do stoliczka, aby zabrać z niego korespondencję.

– Oczywiście, że trochę jestem, ale nie mogę też zaprzeczyć faktom. Dzięki tobie jestem nadal bezpieczny, co wcale nie znaczy, iż odpuszczę ci naukę. Skoro jesteś, najwyraźniej, czarodziejem warto rozwinąć w tobie ten talent, może to zaprocentuje czymś przydatnym też i dla mnie. – Splótł palce na piersi i wbił wiśniowe tęczówki w stojącego przed nim nastolatka. – A teraz bierz pióro, kałamarz i jazda do roboty, bo mi Vissela nie daruje przedłużającej się ciszy. Napisz, że nie pamiętasz przesadnie dużo tylko jakieś przebłyski. Nie chcę tu wizyty wkurzonego Kohuta, albo nie dajcie bogowie samej Herest. Rozumiemy się?

– Tak mistrzu i... em... jeszcze raz przepraszam za Ezego...

– Nie mogłeś wiedzieć. Nie przejmuj się, już ci kiedyś mówiłem, że nie tak łatwo mnie zabić. Co nie znaczy, że chętnie opuszczę ten padół łez. Będziesz musiał się jeszcze troszkę ze mną pomęczyć. To chyba nie problem, prawda? – Uśmiechnął się złotozęby, mierzwiąc kasztanowe włosy małego czarodzieja.

– Żaden mistrzu – odpowiedział uśmiechem dzieciak, po czym ostrożnie przytulił szlachcica.


Wszelkie komentarze oraz konstruktywna krytyka będą mile widziane

Z góry serdecznie dziękuję :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro