13.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Ym... Dobrze, Psotniku. Ale... Obiecam być cicho i obejrzymy coś, dobrze? Może... Historycznego? – Szepnął do ucha bożka Tony, podnosząc go niczym koale, tak jak wcześniej, by zanieść do salou, na wystarczająco dużą kanapę, aby po odgrodzeniu poduszką ich od śpiącego Valiego... bez trudnu mogliby położyć się na swojej części. Z tym że Stark wolał siedzieć wygodnie rozłożony na jej oparciu, z bożkiem na kolanach i rozłożyć przed nimi na stole... podwieczorek.
To także było przyjemne, proste i miłe. Niby codzienne, a... wyjątkowe. Wręczył czarny pilot Psotnikowi samemu upijając kilka dużych łyków ze swojej szklanki.

- Nie znam historii Midgardu. – Mruknąłem, co jakiś czas tako wyglądając na malca, który tu zdawał wciąż spać spokojnie, zgoła niczym nie przejmować i śnić o czymś, co na usta tak wiernie uśmiech zgania. Vali... Zawsze był moim skarbem i wciąż nim jest i będzie. Mały...

- A szkoda, Jelonku. Ponoć jest bardzo... Bogata. Zaczerpniesz coś z tego skarbca i przełączysz na trzydzieści jeden? – Spytał Tony, samemu składając delikatny pocałunek na szyi Psotnika, który szybko przybrał na intensywności, a usta miliardera zassały lekko bladą skórę, tworząc malinke, oznajmiającą, że bożek jest „mój”, Tony’ego Starka, który ma go na wyłączność i który obiecał, że będzie o niego dbał już dawno. I chyba się wywiązuje.

Problem w tym, że nie znam Midgardzkich liczb, tak więc wcisnąłem dwie... Zupełnie z przypadku. Nie ma siły, co by nauczyła. Kanał się zmienił... Ptaki, zwierzęta dziwne... Co też niczego nie przypominają. Nie wiem, czy to On... chciał oglądać, ale parsknąłem cicho, nawet nie patrząc na szatyna.

- Wolisz bajki, Roszpunko? To ja cię próbowałem przez dwa miesiące przekonać do Midgardzkich filmów, a wystarczyło bajkę puścić? Rozumiem, że na urodziny chcesz samochodzik na baterię? – Szepnął Stark, ledwo powstrzymując się od śmiechu. Choć... tak naprawdę rozumiał Psotnika, ale... to było niezwykłe, to że nie pomyślał wcześniej o filmach animowanych.

- Nie mam urodzin, nigdy ich nie miałem więc... Chyba nie są mi potrzebne. – Mruknąłem, nie przejmując się tym, co też Anthony o mnie pomyśli... Tak, podobała się sama animacja. Śmieszna i dziwna zarazem...

- Ja to „nie”? Każdemu są potrzebne, Psotniku. Przypominają nam o śmierci, jak bardzo jesteśmy starzy i jaki to cud, że jeszcze nie mamy siwych włosów. – Odparł z pozornym rozbawieniem Tony, choć już postanowił i uknuł niecny plan wypytania o datę Thora, w najbliższym czasie. A potem... Jeśli chce zrobić jakieś przyjęcie... to chyba Xavier nie będzie miał nic przeciwko wyporzyczeniu na dzień, czy dwa jego szkoły. Prawda?

- Ja nie siwieję, Anthony, dla mnie rok, to zaledwie ułamek... Więc i nie mam urodzin. Ja w rzeczy samej nawet nie wiem, kiedy się urodziłem... ale tak mi dobrze, jak jest, nie zmienię tego. Nie chcę... – Mruknąłem, odchylając głowę w tył, aby na ramionach mężczyzny ułożyć.

***


Ale Stark wiedział lepiej dlatego już następnego dnia, przed południem, pojawił się w kuchni Avengers w porze śniadaniowej, to jest o dziesiątej. Choć sam już zjadł śniadanie dwie godziny wcześniej, Kapitan zapewne trzy, a z Natashą i Clintem nigdy nic nie było jasne. Wande zostawił wcześniej z Valim bardzo zainteresowanym jej „czerwoną nitką” i z jej braćmi. Loki chyba powinien sobie z nimi poradzić... W końcu to tylko dzieci, duże jak on. Poza tym musiał w końcu zacząć proces jego... resocjalizacji społecznej. Tak więc zaczął. Pytać Thora o jego urodziny też musiał zacząć. A Gromowładny... siedział przy stole zaspany z kubkiem kawy i talerzem z jajecznicą, zrobioną z około tuzina jajek oraz boczkiem. Kiedyś uśmiechnąłby się na taki widok, teraz też, lecz był to uśmiech wymuszony. Bożkowi piorunów bowiem, jego zdaniem, należało się solidne lanie i głodówka. Tak... ale robienie dobrej miny do złej gry weszło już Starkowi w nawyk.
- Co tam Barbie słychać w krainie Little Pony? – Zagadnął.

Gromowładny zjadł by na raz wszystko, co mu podano, tylko dlatego, że tak wiele się nagle zmieniło... Z początku sądził jedynie, acz nie oceniał tego, co było potrzebne. Jakoś też... Wyeliminował zagrożenie, te zaś przyniosło... pokój krainie. Walczył o nią, zwyciężał, rany ponosił... Nie chciał już tego dalej ciągnąć, ale teraz był tutaj, na Midgardzie... Inaczej było i... dalej to ciągnął. Lekki uśmiech wdarł się tu na usta księcia, widząc przyjaciela tuż przed sobą. Nie rozumiał tako czemu ten o to pytał, ciekawił się, ale nie miał pomysłu. Na co więc liczyć, jeśli nie takiego na towarzysza broni? Nie wie.
- Jest już spokojnie, wszędzie zapanował porządek... Ład...

- Tak.... Więc gratuluję, książę. – Mruknął na taką odpowiedź Stark, unosząc swój kubek z kawą w ramach... znikomego toastu. – A jak tam się miewa nasz Jelonek? Od naszego ostatniego spotkania minęło sześć lat i tak myślałem... może wysłałbym mu kartkę na urodziny? Wiesz Thor, taki prezent od starego wroga. Ym... Tak... Tylko potrzebna mi data. Pamiętasz ją, prawda? – Spytał, zanużając wargi w ciemnej, słodkiej cieczy i unosząc pytająco brew. Był całkiem dobrym aktorem...

- Nie sądzę, by było to aż... tak bardzo konieczne. Mego brata nie ma już w Asgardzie. A i ja nie rozumiem tak nagłej troski o jego... Samopoczucie. Może usiądziesz, Tony? – Spytał, bo... Nie było nic ważnego. Swoją drogą dawno nie usłyszał tak dziwnego pytania. Brat był już jedynie smutną przeszłością.

- Och. Dziękuję za propozycje, Roszpunko, ale odmawiam. I tak dużo siedzę, a poza tym... niedługo znikam. Chciałem tylko... Wiesz, Thor. Robię pewne badania i potrzebna mi do nich jego data urodzenia, i twoja oczywiście. To mogę liczyć na twoją współpracę, przyjacielu? – Powiedział, wciąż z lekkim uśmiechem na ustach Tony. Miał ochotę założyć swoją zbroje i z wszystkich jej repulsorów walnąć płomieniem w tą jego szczęśliwą buźkę. „Nie ma w Asgardzie”, gdyby nie przyszedł do wierzy, jego wierzy, a dłużej błąkał w śnieżycy, zapewne nie byłoby go również na tym świecie. Świetny z Thora brat, naprawdę. Wrogowi by takiego nie życzył.

- Siedemnasty lipiec... wtedy Ojciec go do domu przyniósł, ale nie wiem, kiedy się urodził. Nikt nie wie... Ja czternastego lutego. – Mruknął, wkładając sobie do ust jajecznicę...

- No. To dziękuję, stary. Ja już muszę lecieć. Cześć i dobrego. – Mruknął Stark, machając do Thora ręką i wychodząc z kuchni. Szczerze? To życzyłby raczej gromowładnemu udławienia się, lecz coś... trudno się mówi, żyje się dalej albo też idzie, póki drogi nie zagrodzi Kapitan Ameryka, z synkiem na rękach. Czy się nim zajmie, kiedy on będzie na treningu? Jasne. I tak oto Stark stanął z pięcioletnim dzieckiem u bokuw, na czterdziestym piętrze. Pięknie. Loki go za to nie zabije, prawda?

***

Vali już od samoistnego... ale i spokojnego tak przebudzenia, miał promienny... uśmiech na twarzy, że jedyne co mogłem zrobić, to cieszyć się razem z nim. Wciąż byłem przykuty do kanapy przez kroplówkę, którą mimo drobnego, acz protestu, założył mi młodszy z braci. To jedynie za sprawą życzliwości, a... także zawziętości... synka. Siedziałem wygodnie oparty o oparcie kanapy, obserwując z uwagą młodzików... Spokój tu już teraz panował, ale nie było tak łatwo z początku, co jasne przy chłopcach. Dziewczynka, Wanda zaplotła mi i Valiemu nieduże warkoczyki. Teraz tu Oni siedzieli i w teorii oglądali bajki... W teorii, bo Peter, Petro zaczepiali chłopca, ten... zaś drażnił się z nimi niemal cały czas. Niech się bawią, dzieci...

- Dobrze, Jimy. To pobawisz się z Valim, prawda? Pooglądasz bajki... No. Wiesz co robić. – Mruknął Stark, popychając delikatnie chłopca w stronę zajętych sobą i czarnowłosym chłopcem, rodzeństwa Maximoff. Nadal nie znał się na dzieciach, ale Loki się znał i Stark szczerze liczył na jego wsparcie. O które z resztą prosił, posyłając Psotnikowi błagalne spojrzenie.

Przekrzywiłem głowę, tak też lekko, a nieznacznie, aby tylko na nowo przybyłego maluszka spojrzeć z nikłym uśmiechem. Jasne włoski, rumiane, drobne policzki, błękitna... bluzeczka i czerwone buciki. Szczupły, ale nie tak bardzo jak Vali... Zdrów chłopiec, co widać. Podszedł powoli, niepewnie jak dziecko przyglądając się z początku w ekran, by przeskoczyć na syna mojego... Chciał się też bawić.
- Cześć, mały. – Szepnąłem, pochylając się nad chłopcem.

- Dzień dobry panu... – Odparł z wachaniem Jimy, oglądając się przez ramię na Tony’ego, który jednak tylko skinął zachęcająco głową. Blondynek myślał, że będzie sam z przyjacielem taty się bawił, lecz skoro tak nie było... Wyciągnął niepewnie do tego czarnowłosego pana rączkę, chcąc się przywitać, a zauważając innego chłopca w swoim wieku, najwyraźniej zainteresowanego jego osóbką, uśmiechnął się trochę pewniej. Będzie miał kolegę, tak? Innego niż ci znajomi.... mamy, taty, bo fajnego i takiego jak on. Nie żeby Pietro, Peter, czy Wanda nie byli fajni... ale oni już nie umieli się tak bawić jak on. Nikt nie umiał, ale Jim miał nadzieję, że Vali będzie wyjątkiem, synek Psotnika także ją podzielał.

Ująłem drobną rączkę, a palce na niej zacisnąłem... lekko, tak by krzywdy nie zrobić chłopcu przypadkiem... Wydawało się, że był w wieku Valiego, co też dobrze się składa... Malec, On zawsze chciał mieć kolegę, a los dał mu tę szansę... Synka do się przywołałem łagodnie, tak by przedstawić ich sobie...
- Ta śnieżynka, aniołek to Vali, a jak Ty się nazywasz, słonko? - Spytałem, czochrając te jasne włosy chłopczyka... Nie chcę go też wystraszyć, przez co i czarnowłosy As szyko przejął inicjatywę. Uścisnął rączkę, a uśmiechnął się do... Blondyna, który nie wydawał się być taki zły, w końcu to małe dziecko...

- Jimy. Jim Rogers. Po tati. – Wyjaśnił chłopiec czarnowłosemu panu, mając też do niego to samo, niepewne pytanie. – A... pan? Pan Śnieżka też się nazywa, prawda? Ma imię? – Spytał z niewinny uśmiechem na drobnej twarzyczce, na co Stark... ledwo powstrzymał się od śmiechu. Chłopiec był intrygujący.

Rogers. Steve? Syn to jest syn Kapitana Rogersa... Oczy, jak i twarz przetarłem, tą dłonią z w nią wbitym wenflonem. Jak mogłem nie skojarzyć... Jak? Dziecko, ale... niczemu winne.
- Loki, ale nie Śnieżka... Tak po prostu mówię do synka. Nie mam nazwiska. Wiesz? Mały?

- Tak? - Spytał zdziwiony malec, a gdy Loki w odpowiedzi skinął mu głową na twarz chłopca znów wrócił uśmiech i spytał... tym razem już i pana i jego synka. - A... Czy możemy się pobawić? Chcesz... się ze mną w coś pobawić Vali? - Spytał nieśmiało widząc jak czarnowłosy mężczyzna wcześniej, przez chwilę dziwnie na niego patrzył.

- W co tylko chcecie... To już od Was zależy. - Szepnąłem z uśmiechem widząc tę uroczą dwójkę przed sobą... Maluchy jeszcze, co nie oceniają, są i wystarcza ponad wszystko. A ja przy nich mogłem być sobą. Dzieci jednogłośnie wybrały... Zabawę w lekarza i pacjenta, pielęgniarkę, przy czym Vali został już okrzyknięty mianem pielęgniarki... Opiekował się.

Dzieci się umiały sobą zająć, ku uldze Starka, a i Loki był ich całkiem dobrym opiekunem. Zaś Stark? Usiadł obok niego na kanapie obejmując go ręką w pasie i dał się zbadać Jimowi z pomocą Valiego, który miał chyba największą frajdę z dawania im leków dostarczonych przez Pietra i Petera, którzy zawzięcie się ścigali, choć tylko oni wiedzieli, który tym razem wygrał.

Uśmiech pierwszy raz zjawił się na moich wargach ten tak prawdziwy... że i Anthony był ze mną, nawet, wtedy kiedy nie musiał. Syn Kapitana Rogersa, zaś po drugiej stronie Vali, syn kogoś takiego jak ja. Bawili się bez różnic na to, kim ją i chyba to tak cieszyło... Oni nie są jak ich rodzice... a to dobrze... Kto by pomyślał, że tak się zgrają? Te... iskry w oczach, uśmiech i ufne rączki, do mnie nie raz tu wyciągnięte... Świat... odtrącił, ale dziecko dało drugą szansę być może, już ostatnią. Wiem.

Stark miał dziwną rodzinę, ale miał ją w końcu, choć nigdy za nią nie stał, nie ubiegał, a miał. No a teraz już nie puści. Kochał... lub też nie, pewności nie miał, lecz oni dla niego bardzo ważni byli. Vali i Loki najważniejszy, zaś z tej dwójki... Psotnik jeszcze ciut ważniejszy.
Pocałował blade czoło opierając bożka o swoje ramię. Tak... Umiłowany. W końcu szczęśliwy więc Jimy przychodzić tu częściej musi, i Maximoff też. Lubił te dorosłe dzieciaki.

- To Synek Kapitana, co jeśli z mojej winy, ich rozdzielą..? - Szepnął, wypowiadając na głos wszystkie obawy, jakie mną targały bezwładnie... Jaki sens dawać, by zabrać? Mały Vali by chyba tego już nie zniósł... Ja nie zniosę. Już i tak w życiu zbyt wiele mu odebrałem. Nie chcę... brata?

- Ich? Ach. Nie wiem, ale nie przejmuj się tym Psotniku. Może nie jestem psychologiem, ale mam niezwykły dar przekonywania ludzi. A tę dwójkę może rozdzielić tylko Cap, Cap zbyt dobry i prawy, żeby rozdzielić dwójkę dzieci. Zobaczysz. Kiedyś. - Zapewnił Stark tak cicho, by chłopcy nie słyszeli o czym rozmawiają. Polubili się, bardzo. Vali pokazywał Jimowi swoje iskierki i motylka, pszczołę, którą tworzyć nauczył się niedawno, a blondynek przyglądał się temu zafascynowany, by potem chcąc pokazać przyjacielowi, jaki jest silny unieść go na barana i wyciągnąć tym sposobem ciastka z jednej z szafek.

Zapatrzony w malca, co by ten nie upadł tylko... Spadnie, a o coś główkę rozbije. Zamarłem, kiedy zeskakiwał niejako też z pleców przyjaciela... Oczy, by się tak przymknąć chciało, acz jako swoją reakcję spowalniać w obecności, możliwego dla... Dzieci zagrożenia? Na to też i sobie... nie pozwolę... Ciastka. Przymykałem powiekę... żeby na nie nie spoglądać krzywo, a co jeśli dzieci pomyślą, że to w ich stronę? Uświadomić..?
- Vali..? Jimy..? To nie zdrowe dla ząbków. Zrobią się dziurki, a dobry Pan doktor i bystra tak pielęgniarką dba o swoje kły.

- Ym... Dobrze. - Szepnęli obaj niemal jednocześnie, a blondynek przykucnął by Vali zszedł z jego ramion, co też zaraz zrobił.
- Pzeplasza...my. - Szepnął jeszcze nieco niepewnie czarnowłosy malec, nim wrócili do zabawy. Tym razem w czwórkę, bo i z braćmi Maximoff, zaś Wanda zajęła się swoimi paznokciami.

Głową lekko pokręciłem z niedowierzaniem, bo i Vali... Nigdy nie był tak promienny, jak teraz. Wreszcie miał kogoś do zabawy i niekoniecznie to był Tami... Duma i radość w każdym ruchu przemawiała...
- Chłopcy? Jesteście głodni? - Spytałem, bo i skoro szukali słodyczy, to... Mogą brzuszki boleć. - Macie na coś ochotę?

- Naleśniki... - Zaczął niepewnie Vali chcąc, aby jego nowy przyjaciel go poparł.
- Z czekoladą. - Zawtórował mu Jimy oderwany nagle od szybkich rąk Petera, w których ten chował kulkę. Wciąż w innej.
- I śmietanką. - Dodał teraz już pewnie czarnowłosy malec przekrzywiając w stronę tami i uśmiechając się do niego promienie, ciepło.
- I karmelem, jeśli można. - Dodał Pietro.
- Owocami. - Padła sugestia z ust Wandy.
- Syropem klonowym. - Dokończył rozbawiony miliarder listę życzeń skierowanych do Psotnika.
- To ja kupie? - Spytał jeszcze Peter i nie czekając na odpowiedź zniknął, by pojawić się chwilę później na swoim wcześniejszym miejscu, tyle że z dwiema paczkami zakupów.

Szybko to i się podziało... A ku radości i świętemu spokoju... na co wcześniej nie mogłem liczyć, dostałem już to nieme pozwolenie, by teraz wreszcie odpiąć się od kabli i wstać z kanapy. Odebrałem od Petera zakupy, a produkty potrzebne do wykonania tych naleśników niesczesanych. Recz w tym, że wciąż nie było łatwo ustać tu i przez dłuższy czas, ale to nic. Wybrałem potrzebne, ale też i co ważniejsze ładne produkty. Masa na ciasto, smażenie i wykończenie... nie potrwało tu długo. Przytulić się, chciałem. Acz i jako przy dzieciach? Nie.

Tony wstał wyręczając nieco Lokiego i szepcząc do jego uszka coś co zawstydzić lekko miało i tak też się stało, a policzek Psotnika ozdobiony delikatnym rumieńce Tony pocałował przelotnie dając tym znak młodzieży, że owszem są razem.
Choć dzieci były już zajęte swoim jedzeniem i niczego nie zauważyły. Jeszcze tylko Wanda za pomocą mocy rozlała do ich szklanek całkiem smaczną herbatę i wszyscy zajęli się swoimi naleśnikami chwaląc "kuchareczkę” - jak nazwał bożka Tony.

- Kucharz... - Mruknąłem, bo i jakby nie patrzeć byłem nim w oczach Tonego... Dostałem to na co zasłużyłem, a rumieniec znów się zjawił na licach... On zawsze wiedział, zawstydzał. Uderzyłem? Nie, lecz jedynie szturchnąłem, żeby przestał... Skubnąłem jedynie swojego naleśnika. Suchego, niczego.

- Mami... Może być kuchareczką. - Odparł na to Anthony z uśmiechem, jednak widząc nadąsaną lekko minę Psotnika zmienił zdanie. - Ale jest kucharz, profesjonalista. - Kiwnął głową i włożył do ust całkiem spory, dobry, słodki i dokładnie taki jak sobie wymarzył, kawałek naleśnika z syropem klonowym. Loki miał dobrą pamięć i zrobił wszystkie takie, jakie chcieli. Tylko sobie tak nijakiego... dobrowolny krasztol, lecz jeszcze mu Stark to jedzenie zmieni, tylko zje trochę tego cuda.

Smakował dobrze, tak jak i być miało, więc jadłem już sobie spokojnie, ale i ostrożnie by żołądka nie pokiereszować zbytnio. Vali miał to czego chciał, a dowodem tego była cała bielutka, od śmietany buzia i promienne oczka. Anthony, jak i dzieci wszystko jadł, wszak wyjątkowo... Było na to popatrzeć, bo i aż oczy cieszy... Niczego nie brakuje.

- Sir. Pan Rogers nalega, aby wpuścił go Pan na to piętro. Chce zabrać syna. - Przytulną atmosferę przedarł mechaniczny głos Jarvisa. A Tony, choć wiedział oczywiście, że Jimy nie zostanie tu zbyt długo, to jednak nie chciał, aby już znikał. Vali posmutniał, podobnie Jim, ale cóż. Może jutro jeszcze się pobawią?
- Powiedz mu Jarvis, że zaraz zejdziemy. - Polecił Stark wstając od stołu choć nie skończył jeszcze swojej porcji, lecz im szybciej przyjdzie tym mniej Cap będzie się czekał, tym szybciej wróci. Blondynek zaś już zjadł swojego naleśnika i także wstał ze swojego miejsca, podobnie jak jego mały, nowy przyjaciel.
- To... Ja mogę przyjść jutro Loki? Poproszę tatę i... pokaże ci jakieś moje zabawki. Pa. - Szepnął starszy przytulając do siebie czarnowłosego maluszka, który także trzymał go z całą siłą, jaka mogła się zmieścić w tak drobny ciele. Nie chciał puszczać, ale wiedział, że musi.
- A ja mojego konika. Pa. Nie zapomnij. - Przykazał Vali odsuwając się od rówieśnika, by przybić z nim piątkę.
- W życiu. - Odparł Jim usiłując udawać ton dorosłych. - Do zobaczenie. - Dodał machając rączką w geście pożegnania i zniknął za drzwiami prowadzony przez Starka do windy, którą zjechali na wspólne piętro Avengers, a tam już czekał w swoim „mundurku” i dłońmi skrzyżowanymi na piersi Steve, Rogers, sławny Kapitan Ameryka.

Steve Rogers, żołnierz prawy, sprawiedliwy, silny, całkowicie oddany temu, co słuszne... ale i przyziemne, ludzkie i własnej mierze wierne, obranym przez siebie ideałom... Starał się być taki, aby nikomu tako poprzez złość... czy zemstę życia... nie odebrać. W imię czegokolwiek co niewłaściwe. Zawsze była jakaś nadzieja... przynajmniej tak mówiono. Czekał na synka i... Dziwił się temu, co widział. Jarvis nie chciał go... wpuścić a byli przecież przyjaciółmi... Bruce, Peter, Pietro... Oni mieli dostęp do jego piętra. Czemu więc był wyjątkiem od reguły? Nie chciał też pochopnie snuć wniosków, ale było to dziwne.
- Tony? Nie, żebym, wpraszał się do Ciebie, ale... Musimy o czymś chyba... porozmawiać.

- Tak? - Spytał lekko zdziwiony miliarder przenosząc wzrok z chłopca na jego ojca. - Jeśli tak to oczywiście Kapitanie znajdę dla ciebie. Ale możemy porozmawiać tutaj, prawda? Na górę tak daleko... A salon chyba wolny. - Powiedział Stark zapraszając niejako przyjaciela do wskazanego pokoju z iście pokerowym uśmiechem na twarzy. Jego piętro... nie wchodziło w grę. Nie miał zamiaru narażać Lokiego na odkrycie przez Rogersa, a Valiego... jeśli kazałby im wynieść się do pokoju, zamknąć drzwi i nie wychodzić... Dom nie powinien być nigdy więzieniem, czy nawet go im przypominać. Tak więc... Salon?
- Tati... A czy ja mogę jeszcze iść pobawić się z Valim? Pan Śnieżka nas przypilnuje. On dał mi obiadek wiesz?
Stark pobladł, ale miał nadzieję, że Steve tego nie zauważy, nie w tym świetle.

Rogers, nie był teraz do końca pewien, czy dobrze rozumiał, ale przecież to już mogło być kluczem, rozwiązaniem tejże... zagadki. Trzeba tylko dopytać.
- Kim jest Vali... słoneczko? To chyba nie tajemnica? - Spytał, uśmiechając się pogodnie do chłopca, który zdawał się całkiem poważny w słowach, a Tony ewidentnie coś, bądź kogoś przed nim ukrywał. Co do tego nie miał wątpliwości...

- Vali to mój przyjaciel... I ma iskierki wiesz tatusiu i jego... - Mówił cicho Jimy z paluszkiem w buzi, na którym jeszcze zostało troszkę tej czekoladki specjalnie dla niego przyprawionej pomarańczą chyba. Mówił cicho, lecz mówiłby dalej, gdyby Stark w słowo mu się nie wbił za niego odpowiadając.
- Jego tata to przyjaciel Petera. Miał się nim opiekować, ale podobnie jak ty przyprowadził tego czarnowłosego aniołka do mnie. - Wyjaśnił Stark, a choć kłamał... to po sobie znać tego nie dał, a wciąż z uśmiechem patrzył przyjacielowi w oczy.
- Ale Vali tu mieszka. - Zaoponował Jim nie rozumiejąc czemu wójek Stark kłamie. Przecież tajemnicą było tylko jak ma tami jego przyjaciela na imię, tyle.
Za to Stark na te słowa przymknął oczy i westchnął głucho. Jak małe dzieci wszystko potrafią zepsuć... To aż niewiarygodne.

- Iskierki, takie z paluszków? Jak Ciocia Wanda? - Spytał, a gdy uzyskał potwierdzenie w postaci skinienia uśmiechnął się tym razem do Starka, który nieudolnie próbował okłamać. Właśnie „próbował” za co też był wdzięczny synkowi. Zuch.
- Mieszka... tutaj, tak? Jesteś... Pewien? Jim nie wolno mówić nie prawdy. Wiesz o tym? Tak. Ja Ci wierzę. - Szepnął, a tako przeczesał palcami włos syna tak delikatny... Kim był ojciec?
- Obiadek, co jadłeś dobrego?

- Naleśniki... z czekoladką, ale taką inną. Wiesz? Taką... taki krem tami Valiego zrobił mi. Pyszny. Z pomarańczą i cynamonem... Pan Śnieżka mógłby ciebie nauczyć gotować tati wiesz? I mami też. - Odpowiedział z wesołym uśmiechem Jimy, a Stark... powoli tracił nadzieję na zachowanie tajemnicy.

- Tami? Co to za słówko? Bo wiesz, tata chętnie się nauczy, tylko... Pan Śnieżka? Znam ja tego człowieka? Mogę już nie pamiętać... - Szepnął, aby tak znów na synka spojrzeć. Ten nigdy nie okłamie, więc powie. Dobre, to, że nakarmił malca nie zaś jak inni rodzice, co nie dzielą między obce dzieci...

- Imię tami Valiego to tajemnica. Prawda Toni? A tami to mami i tati. Vali tak nazwał. Bo on... ma mami, tati w panu Śnieżce.. - Wyjaśnił Jim, a Stark już tylko westchnął i zaprosił gestem przyjaciela do windy, a ten o dziwo poszedł za nim. Wyda się tak mu... Trudno, najwyżej Wanda wspomnień część zmieni bądź skasuje, w ostateczności.
- Dobrze Kapitanie. Tylko pamiętaj o miłości bliźniego, dobrze? Poza tym wiesz, że Samarytanin też może być dobry, prawda? A należy potępić grzech, a nie grzesznika i coś koło sześćdziesięciu razy przebaczać. Wierzysz w to mój ulubiony Kapitanie? Ja wiem, że wierzysz i dlatego zostawisz swoją tarczę w przedpokoju i nie pobiegniesz po pirata. Jasne? Wiesz... w końcu skoro tu cię prowadzę to znaczy że naprawdę ci ufam... A to jak z zapałką czy coś tam. Nie zawiedź mnie. - Dokończył playboy stając w drzwiach salonu i odwracając się na tą chwilę do przyjaciela. Ciekawe, który z nich zrobi mu wyrzuty pierwszy...

- Czytałeś Pismo Święte, Ty je cytujesz..? – Spytał, z lekka nie dowierzając w to, co przyjaciel sobą prezentuje... Musiało się coś stać, aby ten zmienił... tak drastycznie zachowanie. Żyje już długo, ale nikt nie zmienia się od tak. Pstryknięcie zwykłe placami, jak uderzenie jasne... Wprowadził go... do własnego domu, ale nic nie wyjaśnił. Co więc znaczyć może? Dziwne... Czego... się miał spodziewać? Mimo to ufał przyjacielowi, a i dlatego... tutaj zostawił swoją tarczę w windzie. Wyszedł za rączkę prowadząc synka, zaś ten cieszył się z tego powodu. Obraz, który ujrzał przed sobą, był jak uderzenie... w policzek. Rodzeństwo, znał ich i żadna to nowość, że są wszędzie, za razem nigdzie, ale mężczyzna, który zaledwie przed sześciu laty zaatakował... całe miasto, zostawiając... za sobą jedynie, krew, śmierć i ból. Synka tu za sobą zostawił, jakby... ciałem chciał go obronić. Morderca... As również nie pozostał mu w tym dłuży. Wstał nagle, szybko zrywając kroplówkę, jakby też walczyć gotów. Bardziej mu... do omdlenia niż walki. Inny.

Stark stanął pośrodku, blokując obu mężczyzną drogę ataku i podnosząc ręce w pokojowym geście. Wiedział, że zasłużył u Lokiego na srogą naganę, ale obawiał się, że dostanie ją od kogoś innego, a dziecko nie powinno słyszeć tego, co paść mogło.
- Tak... Szybko się poznaliście, rzeczywiście, Kapitanie. Ale już dużo się zmieniło, więc spokojnie. Obaj. Proszę, Psotniku, usiądź i przepraszam kochanie, ale niestety musiałem. Nic złego się nie stanie, to akurat mogę zapewnić... Jim? – Spytał Stark, rozglądając się za dzieckiem, które nie wiedzieć kiedy, zostawiło swojego tatę i podeszło do Valiego, a z nim dalej do rodzeństwa Maximoff, którzy nagle stali się ich opiekunami. Czyli dzieci zawiązały spisek? Anthony powoli zaczynał kochać te dzieci.

Kochanie? Rogers przez długą chwilę sądził, że nie tako jak i winien zrozumiał, ale przecież się nie pomylił... Jim nagle tak gdzieś zniknąć, by stanąć przy starszych. Przestraszył się? A to nic dziwnego, w końcu jest dzieckiem... Spojrzał więc na czarnowłosego krzywo, jakby nie chciał zrezygnować... Loki nie był... tu mile widziany. Co i sam wspomniany czuł dobrze, nawet nie patrząc na drżące ręce i nogi. Tak przestraszony, że i mroczki zjawiały się przed oczami, a potem? Ciemność...

Stark złapał... by Lokiego, gdyby Peter go nie uprzedził i nie położył na kanapie chamując bandarzem krwawienie z miejsca, skąd ten chwilę temu wyrwał welflon.
- Zawiadomić Breca? - Spytał Peter Starka zaniepokojony stanem Lokiego podobnie jak miliarder, który w odpowiedzi skinął mu głową i poleciał "lecieć po Brutusa".
- Tami? - Spytał niepewnie Vali nieufnie patrząc na Steva, ale jednak podchodząc do swojego taty. Tu przecież był Toni, który wziął malca na ręce za cichą zgodą Jima.
Wanda przykucnęła przy Psotniku robiąc... coś za pomocą mocy zatroskana, a Pietro stał obok jakby nie dokońca pewny co powinien zrobić. Tylko wyjść teraz ich liderowi, Kapitanowi Ameryce, wiedział że nie pozwoli.
- Tami nic nie jest Vali, tylko... zasnął. Był bardzo zmęczony, ale niedługo się obudzi i wszystko będzie dobrze. Obiecuję. - Westchnął Stark patrząc w te błękitne, zlęknione, piękne oczka, których właściciel potrzebował takiego  pocieszenia i zapewnienia, a jak się chwilę później okazało, również przytulenia.
Za to Jimmy... pokazał pazurki. Stając przed nimi z założonymi na piersi rączkami i usiłując brzmieć surowo, co jak na swój wiek wyszło mu znakomicie spytał: "Co tato zrobił? Czemu tati straszy przyjaciół? Pan Śnieżka dobry... Bardzo.... Braciszek też."

Steve zdziwił się wielce, na to co właśnie działo się przed nim, ale słowa synka uderzyły w niego naprawdę mocno. Nic przecież nie zrobił, palcem nie dotknął, a też... jedynie nieco krzywo spojrzał. Podszedł do malca, a uklęknął przed nim przez chwilę, by to wyjaśnić...
- Jimy, ja... tata nie zrobił temu Panu krzywdy. Loki jest chory i doktor przyjdzie... go zbadać. Nie chciałem przestraszyć, a powiesz mi... czy przyjaciel, o którym mówiłeś to... ten mały? Jim? - Spytał, wskazując lekko podbrudkiem drobne dziecko utopione w ramionach Starka. Malec skinął mu głową, przez co wszystko zaczęło układać się w całość. Vali... To jest syn nieprzytomnego, przez co i...
- Nie bój się, tata... Valiego już będzie zdrowy... - Zapewnił, a razem z blondynkiem z wolna zbliżył się do kanapy. Okrył w pośpiechu kochem, aby jakoś zrozumieć przyczynę takiego stanu Psotnika. Każdemu bez względu na wszystko należy się pomoc. Prawda? Wierzył...

Pietro zakrzątnął się koło Jimmy'ego, zaś po chwili dołączyła do niego Wanda, która wzięła z rąk Starka Valiego i po chwili przekonywania chłopców do zabawy w innym pokoju, pokoju czarnowłosego malca. Udało się im obu wyprowadzić, bądź też wynieść z salonu zadowolonych... że mogą się jeszcze trochę ze sobą pobawić. Choć aniołek... ich aniołek, Lokiego i Tony'ego nadal był zmartwiony. Trudno też mu się było dziwić, taki mały... A już tyle rozumiał.
Stark musiał porozmawiać ze Stevem i to szybko, choć nie miał na to ochoty, ale nie uciekł, a przysiadł obok głowy Lokiego na kanapie. Szybko też, wyćwiczonym już nieco ruchem przeniósł ją delikatnie na swoje kolana, tak by i mu, i Psotnikowi było wygodnie.
- Pytaj Kapitanie. Bo nie wiem od czego zacząć. Chyba powinienem cię przekonać, abyś nie zawiadomił o moim występku pirata. Czy dziecko flagi przełoży zdanie wiary, nad prawa tej flagi i nie wyda... banity? - Spytał Stark przeczesując palcami czarne, splątane włosy bożka. Powoli czuł się od niego gorszy, bo... Może był? Mieżąc to co przeszli i jakie były ich winy był. Tylko że to Lokiego brano za potwora, a jego za bohatera i to... naprawdę zaczynało boleć żelazne serce.



°×°

Od Autorki
Wiem, że nadal jestem Wam winna rozdział i wkrótce zostanie on opublikowany, tj. myślę, że w poniedziałek po południu najpewniej. Za to w sobotę przyszłą rozdziału może nie być i w tedy pojawi się on z jakimś opóźnieniem, gdyż we wtorek jadę na tydzień na wakacje do Anglii i nie wiem jak będzie u mnie z czasem i internetem.
Dziękuję mojej becie AnikaWinchester za sprawdzenie tego rozdziału.
Przypominam, że za postać Lokiego, a tu również Kapitana Ameryki odpowiada Trikster16, zaś więcej naszych wspólnych prac znajdziecie na moim i jej profilu. Serdecznie zapraszam.
Przypominam też, że nie boję się konstruktywnej krytyki i każde zdanie (byle w tych granicach) cenie. Jestem również ciekawa co sądzicie o tym rozdziale, gdzie moim zdaniem  dużo się działo. A jeśli się on wam podobał to nie zapomnijcie zostawić gwiazdki ;)    Wszystkim, którzy to zrobili dziękuję za wsparcie mojej/naszej pracy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro