8. "Nikomu Nie Jest Łatwo"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przebudziła się po, jak sądziła, jakichś dwóch godzinach. Drzemka pozbawiona marzeń sennych nie pozwoliła dobrze wypocząć, podobnie jak ciasno oplatająca ją bielizna. W trakcie snu wyprostowała się i teraz leżała na plecach, obojętnie patrząc na w sufit. Kołdra delikatnie otulała ciało. Czuła... spokój. Jakby nie miała już dość siły na destrukcyjne emocje. Powoli zmusiła zesztywniałe ciało do podniesienia się, a jej oczy utkwiły w otwartych drzwiach. Zamykała je, nim zapadła w sen. Była tego pewna.

Machnęła niedbale ręką, by się zatrzasnęły, i wstała. Przez serce nagle przetoczyła się fala strachu. Powinna zobaczyć, czy z matką wszystko dobrze, a nie spać w środku dnia. Przeciągając się, podeszła do szafy i wyjęła jeansy oraz biały, cienki sweterek. Zupełnie jakby, ubierając się na jasno, chciała udowodnić sobie i innym, że śmierć Carmen jest jeszcze zbyt odległa, by nosić żałobę.

Przeciągnęła się ostatni raz, usuwając sztywność mięśni, i swobodnym krokiem podeszła do drzwi. Ian stał tuż za nimi i, mogła przysiąc, na jej widok odetchnął z ulgą.

— Krzyczałaś przez sen — oznajmij jej cichym głosem.

Krzyczałam? Teraz miała wyjaśnienie, dlaczego czuje się tak bardzo zmęczona pomimo snu, jednak nie tylko to ją zainteresowało. Zgromiła go spojrzeniem.

— Wchodziłeś do mojego pokoju?

— Tylko na chwilę, kiedy krzyknęłaś. Upewniłem się, że nic ci nie jest, przykryłem kołdrą i wyszedłem. Nic ponadto. Nie rób takiej oburzonej miny — dodał, widząc, jak gniewnie otwiera usta, gotowa rozpocząć tyradę. — Swoją drogą o nic nie musisz się martwić. Nawet przez sen utrzymujesz tę głupawą tarczę i znowu popieściłaś mnie prądem.

— Dobrze ci tak — syknęła Florence, jakkolwiek informacja o tym, że utrzymywała tarczę przez sen, zaskoczyła ją. Najwyraźniej koszmar był wyjątkowo realistyczny. Może więc lepiej, że nie pamiętała o czym śniła. — Zapamiętaj na przyszłość, głupi człowieku, że nieproszony nie masz prawa nawet wsunąć nosa za próg mojej komnaty!

— Nazywasz mnie głupim tylko dlatego, że jestem człowiekiem? — W jego głosie brzmiała wyraźna pogarda, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, prychnął. — A więc jesteś jeszcze głupsza, niż myślałem. Oceniać kogoś tylko ze względu na jego urodzenie...

Splótł ręce na piersi i mierzył ją twardym spojrzeniem, co tylko rozjuszyło Florence. Ostatnia sytuacja i tak wyprowadziła ją z równowagi i ciężko było odnaleźć wewnętrzny spokój, a teraz dodatkowo człowiek poczuł się urażony i jest gotowy na kłótnię z nią. Jakby nie miała dość zmartwień.

— Nie mam czasu na dyskusję z tobą — warknęła. — Przepuść mnie, dokończymy rozmowę innym razem, jak trochę ochłoniesz — dodała złośliwie i uniosła rękę, chcąc użyć mocy, w razie gdyby nie zechciał wykonać rozkazu.

— Nawet się nie waż — burknął. — Używanie magii przeciwko ludziom jest cokolwiek nieetyczne.

Florence szybkimi krokami ominęła go i ruszyła w kierunku komnaty matki. Będąc oddalona od strażnika o parę kroków, odwróciła się na chwilę. Nie mogła pozwolić, by ostatnie słowo należało do niego.

— Jeśli uważasz używanie mocy za nieetyczne — prychnęła z ironią — to zamieszkaj wśród ludzi. Gwarantuję, że tam nikt nie użyje jej na tobie, ośle.

— Czy ty zawsze musisz być taka dziecinna?

Spięła się lekko. Nazywając ją dziecinną, uderzył w czułą strunę. Dość długo była już traktowana jak dziecko, żeby pozwolić na takie zachowanie zwykłemu człowiekowi. Uśmiechnęła się kpiąco.

— A ty zawsze musisz być tak natrętny? Zrozum w końcu, że twoje towarzystwo jest dla mnie ciężarem. Moja matka umiera, a ty mógłbyś się wykazać swoją dorosłością i dać mi święty spokój — zakończyła, zadowolona z uzyskanego efektu.

Ian stał nieruchomo w milczeniu. Owszem, kiedy skierowała się w stronę komnaty matki, podążył za nią, jednak tym razem utrzymywał odpowiedni dystans i co najważniejsze — nie przerywał panującej między nimi ciszy. Nawet jeśli była ona pełna napięcia i lekkiej wrogości, ciągle wydawała się jej lepsza od żałosnych prób udowodnienia równości ludzi i czarowników.

Nie myśląc więcej o nim, położyła dłoń na klamce i weszła do środka. Matka wciąż leżała nieruchomo, co Florence przyjęła z lekkim zaskoczeniem, które natychmiast zdusiła. Czego się spodziewała? Że kiedy po raz kolejny otworzy drzwi, zobaczy pełną życia, siedzącą jak zazwyczaj przy blacie do pisania, matkę?

Dopiero po chwili dostrzegła Bonne, która tkwiła na niskim pufie obok łóżka. Jej ciemne włosy były splecione w schludny warkocz. Nie zauważyła jeszcze, że ktoś wszedł do pomieszczenia i ciągle gładziła dłoń królowej, szpecąc pod nosem. Urywane słowa, jakie docierały do uszu Florence, brzmiały podobnie do ludzkich modlitw, jednak były skierowane do Księżyca. Prosiła o łaskę dla umierającej i spokój dla jej duszy. Słyszała jak bardzo łamał się jej głos. Nawet jeśli matka rządziła twardą ręką, wciąż wzbudzała szacunek i miłość swoich poddanych. Tego właśnie dowodziła modlitwa Bonne.

Florence podeszła do niej powoli i delikatnie położyła rękę na jej ramieniu. Z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że przyjaciółka płacze. Nie sądziła, że kogokolwiek poza nią tak bardzo obejdzie los Carmen.

— Była dla mnie jak siostra — wychrypiała Bonne. — Pamiętam, jaka samotna czułam się po śmierci męża. Królowa cierpiała po stracie Eustace'a tak samo mocno, a jednak miała dość siły, by i mnie pocieszać w bólu. Ciężko mi patrzeć na jej śmierć.

— Wiem, Bonne. Nikomu nie jest łatwo pożegnać królową. Wydawała się...

— Wieczna. Wydawało się, że będzie z nami już na zawsze — przerwała jej Bonne i wstała. — Jak widać była dokładnie taka sama jak my i tak samo podatna na szaleństwo. Florence, co przyniesie jutro? — zapytała, jednak ton jej głosu świadczył o tym, że nie oczekiwała odpowiedzi. — Maksymilian może zmienić zdanie, kiedy tylko uzna, że woli utoczyć trochę krwi z naszego sabatu. Wbrew wszystkiemu ciągle stoimy na granicy i boję się, że zbyt łatwo ją przekroczyć. Nie wiesz, jak straszna jest wojna, Florence. Błagam, zrób wszystko, żeby się nie dowiedzieć.

— Ja... zrobię co w mojej mocy.

Objęła Bonne ramionami i przytuliła ją, pozwalając kobiecie na cichy szloch, i chociaż również czuła chęć płaczu, powstrzymała łzy. Jako następczyni Carmen musi stać się równie twarda, jak ona sama. Nawet jeżeli będzie to bolało.

Co jeśli Bonne miała rację i Maksymilian wbrew zapewnieniom zmieni zdanie, stwierdzając, że woli zagarnąć władzę tylko dla siebie? Po raz kolejny tego dnia poczuła, jak opuszcza ją siła. Kim ona była, żeby mierzyć się z przywódcą Blasku, skoro nawet matka, chociaż niechętnie, uznawała jego siłę?

— Nikt nie będzie wymagał od ciebie poświęcenia, Flo. Nikt — szepnęła Bonne. — Zastanów się dobrze, zanim zaprzepaścisz swoje szczęście, by nas ratować. Carmen zawsze zależało przede wszystkim na tobie.

Zaskoczona Florence na chwilę wstrzymała oddech. Wiedziała od początku, odkąd dowiedziała się o małżeństwie z Maksymilianem, że nie da jej ono szczęścia, a być może obdaruje jedynie bólem. Mimo to, czy umiałabym się zmusić do porzucenia rodziny?


Nie ma mnie. Po prostu nie egzystuję, zabiłam się skacząc z dywanu, tuż po podcięciu żył mydłem. W skrócie? Meduza dostała plan na najbliższy semestr. W PIĄTKI DO 20??? Serio?

Mogę mieć mało czasu, korekta Wyklętej będzie wstawiana.

Ale najprawdopodobniej nic więcej.


Wasza Martwa i Pewnie Już Gnijąca,

Meduza


P.S. Czy meduzy w ogóle mogą gnić? Liczę na poważne odpowiedzi...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro