18. Nie Musisz Mu Wierzyć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Klatka piersiowa nie uniosła się nawet o milimetr, a blade oblicze wyglądało zadziwiająco spokojnie. Zupełnie jak wtedy, kiedy po ostatnim ataku w końcu znieruchomiało na dobre. Srebrne włosy, wyszczotkowane i błyszczące, spływały po jednej stronie na fioletowy jedwab, w który odziano ciało. Florence patrzyła na zebranych spod przymkniętych oczu. Jej nie było w domu, ale oni tak. Czemu rodzina nie powstrzymała królowej przed szaleństwem?

Kiedy dni są zimne,
A wszystkie karty spasowane
I święci, których widzimy
Są stworzeni ze złota

Kiedy marzenia się rozpadają,
A ci, których czcimy są najgorsi ze wszystkich
I krew powoli stygnie

Po policzku spłynęła samotna łza. Dziewczyna skrzywiła się i dyskretnie ją otarła. Sądziła, że już wylała wszystkie, że jest na to gotowa, jednak musiała się mylić

Chcę ukryć prawdę,
Chcę Cię schronić
Ale z bestią w środku
Nie mamy gdzie się ukryć.

Głupia, ludzka piosenka nie chciała opuścić jej głowy. Nucona od nowa i od nowa, jak zacięta płyta. Czuła się martwa. Obojętna. Na niebie płynęły ciężkie od deszczu chmury, jednak zimny wiatr poganiał je zbyt szybko, by zdążyły zapłakać nad zmarłą. Sabat otulał się szczelniej czarnymi płaszczami, osłaniając się przed zimnymi podmuchami, jednak Florence chciała czuć chłód. Fizyczny ból, spowodowany zimnem, pozwalał zmniejszyć ten odczuwalny wewnątrz.

Kiedy poczujesz moje ciepło
Spójrz w moje oczy
Tam kryją się moje demony
Tam kryją się moje demony
Nie podchodź zbyt blisko
W środku jest ciemno
Tam kryją się moje demony
Tam kryją się moje demony

Powoli, w pełni wyprostowana podeszła do zawieszonego w powietrzu ciała matki. Ostatni raz spojrzała na ślepe oczy, nim delikatnie je zamknęła. Złożyła delikatny pocałunek na przeoranym zmarszczkami czole i odezwała się spokojnym głosem.

— Twój duch opuścił ciało... Niech leci ku Wielkiemu Księżycowi, królowo.

Spuściła wzrok i odsunęła się o krok, pozwalając reszcie sabatu podejść i wypowiedzieć rytualne pożegnanie. Z każdą kolejną osobą coraz bardziej czuła nieuchronność nadchodzącej przyszłości. Na widok Maksymiliana poczuła bolesny supeł w żołądku. Matka na pewno nie chciałaby, żeby i on ją żegnał, ale co mogła zrobić? Ma odmówić własnemu narzeczonemu pożegnania starej królowej?

Ubrane na czarno postaci w końcu utworzyły zamknięty krąg wokół ciała. Florence wystąpiła do przodu. To był ten moment. Wierzyli, że ciało nie może istnieć po śmierci, by duch był w pełni w wolny. Teraz należało tę wolność zapewnić duchowi królowej. W milczeniu stanęła za głową matki i położyła dłonie na jej martwych ramionach, które zwykły ją kiedyś obejmować.

—Uwalniam cię — szepnęła.

Patrzyła zafascynowana jak cały sabat łapie się za ręce i również szeptem powtarza jej słowa. Energia wewnątrz kręgu zaczęła pulsować. Ciało królowej lekko zadrżało nim rozsypało się w pył tak drobny, że wiatr natychmiast porwał go między drzewa. Jeszcze przez minutę wszyscy stali w milczeniu, nie puszczając swoich rąk, nim w ciszy zniknęli między drzewami kierując się do ciepłego wnętrza.

Powinni poczekać, chociaż o dzień dłużej, jednak Maksymilian nie chciał o tym słyszeć. Zaledwie dwie godziny po ostatnim oddechu, ciało królowej Carmen zostało już oddane naturze.

Florence bezsilnie opadła na kolana, nie dbając o mokrą po porannym deszczu ściółkę. Siedziała nieruchomo, czując kolejne łzy płynące po policzkach. Mogła sobie na to pozwolić. Została tu całkiem sama, nie licząc Iana, który stał odpowiednio daleko, pozwalając jej w pełni doświadczyć smutku. Miałam być silna... Bariera, którą sobie postawiła, mówiąc, że już jest pogodzona ze śmiercią matki pękła i z jej ust wydarł się przeciągły jęk. Po jej matce nie było już nawet śladu. Nie było ciała, nie było nawet grobu, bo ten zwyczaj należał do ludzi, nie do nich. Pozostała pustka, tak bolesna, jakby ktoś wyciął kawałek jej własnego ciała.

W końcu podniosła się z kolan. Wiedziała, że ma czerwone oczy, a ślady łez są widoczne na bladych z wyziębiania policzkach. Obok Iana stał Maksymilian, ale nie obchodziło jej to. Nie dbała o to czy widzi jej rozpacz, dla niego Carmen i tak była nikim.

— Szczęśliwy?— warknęła, mijając go.

Zatrzymał ją silnym chwytem za ramię. Nie spodziewała się tego i zaczęła lecieć do tyłu, jednak ten złapał ją zanim zdążyła upaść. Patrzyła otwarcie w jego oczy, rzucając mu wyzwanie. Powinien dać jej czas. Powinien dać czas im wszystkim. Jego spokojny wyraz twarzy dokładnie ukrywał wszystkie emocje, o ile ten jakieś miał.

—Tak, jestem szczęśliwy — odparł cicho.— Czekałem na tę chwilę dłużej niż mogłabyś przypuszczać.

—Tak?— rzuciła ironicznie. — Czyżby od czasu śmierci słodkiej Ailith?

Uśmiechnęła się jadowicie i wyrwała z uścisku. Szybkim krokiem ruszyła przez las, nie dbając o smagające ją gałęzie, ani o uczucia Maksymiliana. On zakpił z tego co czuła. Wrzasnęła wściekła, kiedy z oczu popłynęły kolejne łzy i otarła je rękawem płaszcza, czarnego jak smoła, jak bezksiężycowa noc. Powietrze przed nią zafalowała ukazując sylwetkę przywódcy Blasku.

—Kto powiedział ci o Ailith?

—Nie twoja sprawa. — Chciała go wyminąć, ale zaszedł jej drogę. Zrezygnowana stanęła w miejscu.— Są zapisy, są czarownicy.

Maksymilian wykrzywił pogardliwie wargi.

—Jestem pewien, że znasz tą ładniejszą wersję, w której twoja matka nie wiedziała kogo atakuje. Kochanie, moja żona nie miała na sobie kaptura, Carmen doskonale wiedziała kim jest nocny gość.

—Kłamiesz— odpowiedziała spokojnie. Jej matka nie była morderczynią. Nie mogłaby zabić własnej siostry. Była apodyktyczna, rządziła twardą ręką, ale nie posunęłaby się do morderstwa. Rudowłosy chciał ją jedynie wyprowadzić z równowagi, jakby ten dzień nie był wystarczająco ciężki.

—Widzisz, ta noc nie była jedyną, w jakiej popełniła morderstwo. Wierzysz, że po tylu wiekach nie miała małżonka? On też zginął, jeszcze zanim Carmen od nas odeszła, wszystko, by mogła dostać to, o czym marzyła. — Jego ciepły oddech łaskotał szyję Florence.— A jedyne, o czym Carmen marzyła, to władza. Twój ojciec mógł jej to zapewnić. Niedługo po ślubie zginął w rozpoczętej przez nią wojnie. To też uznasz za przypadek? Każdy kto stanął jej na drodze zginął. Jestem zdziwiony, że ty jeszcze żyjesz.

Powietrze zafalowało i po chwili znowu stała sama. Smagana wiatrem. Spojrzała na Iana, który stojąc niecałe dwa metry od niej, musiał słyszeć każde słowo.

—Czasami ból wykrzywia prawdę, Florence — powiedział cicho.— Nie musisz mu wierzyć.

Zaskoczona dziewczyna zamrugała oczami, jednak zaraz się otrząsnęła. Co głupi człowiek mógł wiedzieć o jej uczuciach. Bez słowa ruszyła do domu, tym razem pewna, że nikt jej nie przeszkodzi. Nie chciała się przenosić. Zimno pieściło jej skostniałe ciało i uspokajało gniew, który rozpaliły w niej oskarżenia wobec zmarłej matki. Nie mogła być takim potworem. Kochała władzę, ale czy mogłaby zabijać w jej imieniu? Zaklęła. Udało mu się. Wzbudził w niej wątpliwości. O to mu przecież chodziło.

Czyż nie?

 

Ten rozdział jest przejściowy, zdaję sobie sprawę, że to już najwyższy czas, by dać biednej Carmen odejść. Niech Florence sobie radzi, a co.

Ktoś, coś, mały komentarz?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro