| VII | Lothlórien |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Biegniemy przez mroczne korytarze. Jedynym źródłem światła jest migocząca pochodnia trzymana przez Aragorna. Oglądam się za siebie. Chcąc sprawdzić czy nikt za nami nie podąża. Z każdym krokiem czujemy, jak ciężar śmierci nas przytłacza. Gdy w końcu wydostajemy się na zewnątrz, nie czujemy ulgi na widok dnia i słońca. Nasze serca są ciężkie od żalu. Straciliśmy Gandalfa – naszego przewodnika, mentora i przyjaciela.

Osuwam się na kamień, a obok mnie zasiada Legolas. Jego pocieszające ramie otula mnie, a ja, szukając pocieszenia, przytulam się do niego. Łza spływa po moim policzku, a za nią kolejne, jakby chciały wyrazić ból, którego słowami nie potrafię.

— Nie on. Nie taki miał być jego los — szepczę. 

— Masz rację, Lemottien — odpowiada Legolas, mocniej mnie obejmując. — Los bywa niesprawiedliwy, siostro. To jest coś co musimy zaakceptować.

Podnoszę spojrzenie. Widzę hobbitów, których ciche szlochy, jedynie wzmacniają mój smutek. Nawet Gimli, zwykle nieugięty, jest przybity i pragnie powrotu po naszego utraconego towarzysza, lecz silne ramiona Boromira mu na to nie pozwalają. Wie, że to co się wydarzyło jest już nieodwracalne i powrót tam nie ma sensu.

Odsuwam się od brata. Patrzę w jego zatroskane oczy, a on w moje. Ma rację. 

Spoglądam w kierunku Aragorna. Ten czyści swój miecz i choć próbuje głęboko schować swoje uczucia, widać, że również, tak jak my cierpi.

— Wstańcie — mówi poważnym tonem, choć jego spojrzenie mówi całkiem co innego. Ze swoim bratem, posłusznie podnosimy się ze swojego miejsca. Hobbitom to tak łatwo nie przychodzi. Ich przywiązanie do Gandalfa było bardzo głębokie, a jego strata – nie do opisania. Delikatnie ocieram ostatnią łzę, która ukradkiem spłynęła na mój policzek.

— Okaż im współczucie! — woła Boromir wskazując ręką na płaczących hobbitów.

— Noc ściągnie zastępy orków — cicho i z lekkim wahaniem, zgadzam się z Aragornem. — Czas na opłakanie Gandalfa nadejdzie, lecz teraz to nie jest ten moment.

— Idziemy do lasów Lothórien. — Znów mówi Aragorn. — Pomóżcie im — nakazuje nam, po czym wskazuje głową na zrozpaczonych hobbitów, a wyczyszczony miecz chowa do pokrowca u swego boku. 

Rozglądam się. Zauważam Frodo. Widzę, że jest niebezpiecznie daleko. Wygląda jakby odchodził. Czuję niepokój, więc podbiegam bliżej.

— Frodo! — wołam, gdy jestem już blisko. Odwraca się. Jego spojrzenie jest pełne łez i wyczerpania. Kucam obok niego i obejmuję, dając mu to, czego potrzebuje teraz najbardziej –wsparcie. On, bardziej niż ktokolwiek inny, odczuł ciężar tej straty. Hobbit odwzajemnia mój uścisk, a po chwili, z ciężkim sercem, odwracamy się i dołączamy do reszty grupy, która czeka na nas w milczeniu.


Ten las, w przeciwieństwie do Mrocznej Puszczy, jest miejscem pełnym życia i światła. Promienie słoneczne przebijają się przez gęste korony drzew, malując na leśnej ścieżce kalejdoskop z cieni i światła. Drzewa delikatnie szumią w rytmie powiewów wiatru, a powietrze jest przesycone orzeźwiającym zapachem mchu i wilgotnej ziemi. Pod stopami czuć miękkość mchu i ściółki, a nad głowami rozbrzmiewa koncert ptasich treli. Ptaki, niezauważalne w gęstwinie, ćwierkają wesoło, układając swoje własne, wyjątkowe melodie, które zdają się hipnotyzować każdego, kto tylko pozwoli sobie na chwilę zadumy. 

Daje pocieszenie, którego teraz potrzebujemy najbardziej.

Z zamyślenia wyrywa mnie głos Gimliego, który z niecierpliwością zwraca się do niziołków, idących kilka kroków za resztą drużyny.

— Nie zostawać w tyle! — woła, czekając, aż hobbici podejdą bliżej. Gdy tylko znaleźli się w zasięgu słuchu, kontynuuje — Mówią, że mieszka tu potężna czarodziejka. Wiedźma elfów, a jej moc jest straszliwa. Kto na nią spojrzy, zostanie zaczarowany i przepada bez wieści — kończy opowieść ze szczerą powagą. Nie potrafię powstrzymać uśmiechu rozbawienia. Ta historia wydaje się być nieco przesadzona. Po chwili krasnolud kontynuuje — Ale tego krasnoluda tak łatwo nie omota. Mam wzrok jastrzębia i słuch lisa.

Zatrzymuję się gwałtownie, ponieważ zauważam wypięte w naszym kierunku elfie łuki. Ich smukłe kształty wydobywają się spomiędzy drzew, a ich cięciwa jest napięta, gotowa do strzału. Wyciągam ręce na boki, by zatrzymać hobbitów, którzy zaczynają się niepokoić. Legolas, zwinny jak zawsze, prędko wyciąga swój własny łuk w ich stronę, gotowy do obrony. A ja? Stoję spokojnie, z dumnie uniesioną głową. 

— Krasnolud tak głośno dyszy, że trafilibyśmy go i po ciemku — rzucił jeden z elfów, wyłaniając się zza drzew.

— Haldirze z Lothlórien — wita go z szacunkiem Aragorn, chyląc czoło przed elfem. — Szukamy u was pomocy. — W jego głosie słyszę nutę desperacji. Patrzy na nas. — I ochrony.

— To niebezpieczne lasy! Wracajmy! — Nie zgadza się z nami Gimli, patrząc na wciąż wyciągnięte w naszą stronę łuki. Jest bardzo niespokojny.

Widząc spokojnego Aragorna, puszczam hobbitów, którzy mimo wszystko wciąż stoją blisko mnie. 

— Kto wkracza do krainy Leśnej Pani, nie może zawrócić — odpowiada mu z powagą elf. — Chodźcie. Oczekuje was.


Przekraczając próg Caras Galadhon, wędrujemy pomiędzy niemal sięgającymi nieba drzewami. Naszym oczom ukazują się domy zawieszone między gałęziami, jakby były ich nieodłączalną częścią. Platformy, do których prowadzą schody z kamienia i drewna, zdobią finezyjne elfickie wzory, a w powietrzu unosi się zapach żywicy. Tu i ówdzie, wśród liści, migocą lampiony, rzucając promienie światła  na stare rzeźby, które zdają się opowiadać historie minionych epok. 

Przez korony drzew, przedzierają się ostatnie promienie słońca, które ustępują nocy.

Wspinając się po jednych z wielu schodów, docieramy na kamienną platformę. Kolejne schody prowadzą wyżej, lecz my zatrzymujemy się, w oczekiwaniu na spotkanie z władcami tej krainy.

Nagle, w mgnieniu oka, rozświetla się przestrzeń niezwykle jasnym światłem. Z jego głębi wyłaniają się trzy postacie, odziane w szaty białe niczym śnieg. Rozpoznaję wśród nich Lady Galadrielę oraz Pana Celeborna, których dostojna postawa i wyniosłe spojrzenia są jawnym znakiem ich królewskiej godności. Trzecia postać, elfka o spojrzeniu tak samo łagodnym, pozostaje zagadką. Jej wzrok, choć spuszczony w dół, w końcu podnosi się, przesuwając się po naszych twarzach.

— Nieprzyjaciel wie, że tu jesteście — zaczyna powoli Pan Celeborn, a jego głos, choć spokojny, niesie w sobie pewien ciężar. — Nadzieja, którą potajemnie żywicie, przepada. Ośmiu z was tu przybywa, choć z Rivendell wyszło dziewięciu — stwierdza. — Gdzie jest Gandalf? Pragnę z nim pomówić. — Czuję niepewność w jego głosie. — Nie widzę go w oddali.

Uwagę wszystkich przykuwa Galadriela, która zaczyna cicho mówić, prawie szeptem, jakby jej słowa były delikatnym podmuchem wiatru. Patrzy w odległy punkt przed sobą, jakby nie będąc obecną.

— Gandalf Szary nie przekroczył granic tej ziemi. Spadł w cień.

Jej słowa, powodują, że czuję gulę w gardle. Z trudem przełykam ślinę. Pan Lothórien spogląda pytającym wzrokiem na swoją małżonkę, a ja wciąż milczę, tak samo jak reszta drużyny. 

— Pochłonął go cień i płomień — wyjaśnia w końcu Legolas. Elfka odwraca zasmucona wzrok. — Balrog, sługa Morgotha. Weszliśmy na próżno w sidła Morii.

Spuszczam wzrok w podłogę. Próbuję powstrzymać ból, gdy tylko wspominam spadającego Gandalfa. To jak się poświęcił.

— Czyny Gandalfa nigdy nie szły na próżno — stwierdza Lady Galadriela, a jej twarz, choć lekko uśmiechnięta, nie jest w stanie ukryć smutku. — Jeszcze nie znamy jego przeznaczenia. — Jej wzrok wędruje w kierunku smutnego krasnoluda, który stracił w Morii jeszcze więcej. — Nie pozwól, by pustka Khazad-dûm wypełniła ci serce, Gimli synu Gloina. Bowiem nad światem zawisła groźba, a we wszystkich krainach miłość miesza się teraz z żałością.

— Co stanie się z drużyną? — pyta Celeborn, a jego głos jest pełen niepewności. — Wraz z Gandalfem odchodzi wszelka nadzieja.

— Los wyprawy wisi na włosku — mówi Galadriela, mając rację. To Gandalf nami kierował, dawał rady i decydował, którą drogą podążymy. — Najmniejszy błąd sprowadzi klęskę, niosąc nam wszystkim zagładę. — Mówiąc to spogląda na Sama, po czym się delikatnie uśmiecha w jego kierunku. — A jednak pozostaje nadzieja póki drużyna jest lojalna. Zrzućcie troskę z serca. Czas wypocząć, znużyły was bowiem smutek i znój. Dziś się wyśpicie.

W powietrzu unosi się dźwięk delikatnego i cichego śpiewu elfów. Melodia sprawia, że każdy, kto jej słucha, zaczyna rozmyślać o życiu, a czasami nawet o czymś tak okrutnym i niespodziewanym jak śmierć. Gandalf był dla nas wszystkich jak przewodnik, a teraz jego nieobecność wyciska łzy z każdego.

Podchodzę powoli do swojego brata, który jest zatopiony w melodię. Początkowo zdaje się jakby mnie nie zauważył, jednak wiem, że doskonale zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Spoglądam na niego i jego smutne spojrzenie. Tak jak on podnoszę wzrok ku górze, skąd niesie się melodia. 

Każde ze słów, jest jak szpilka wbijana w serce.

— Opłakują Gandalfa — szepczę cicho.

— Co o nim mówią? — Opuszczam wzrok na Merryego, a następnie resztę ciekawych hobbitów.

— Nie mamy serca, by wam to powiedzieć. Wasz żal jest zbyt świeży. — Wyjaśnia mój brat.

Hobbici, zawiedzeni odpowiedzią, milkną jednak, wiedząc, że nie warto dalej dopytywać. 

A ja decyduję się na krótką przechadzkę, aby nacieszyć się widokiem Lothórien nocą. W milczeniu odchodzę ku jednej z alei. Już za kilka dni wyruszamy w dalszą podróż, a przez to co się wydarzyło zaczynam głębiej rozmyślać o życiu i śmierci. Mijam elfów i elfki. Widzę jak bardzo to miejsce różni się od mojego domu. Tak samo jak Rivendell. Wszyscy jesteśmy elfami, jednak różnimy się od siebie bardziej, niż mamy tego świadomość. 

W mojej głowie pojawia się niespodziewane pytanie — Co jeżeli już nigdy nie zobaczę domu? Smutek i niepewność delikatnie ogarniają mnie na tę myśl, ale mimo to wiem, że nie zamierzam rezygnować z wyprawy. Zdecydowałam się na nią, więc tak łatwo nie odpuszczę.

Biorę w dech, a po chwili zajmuję miejsce na wielkim korzeniu jednego z drzew. Jego kora jest gładka i chłodna, a ja opieram o nią zmęczoną głowę. Zamykam oczy i pozwalam, by śpiew elfów ukołysał moje zszargane nerwy. 

Otwieram gwałtownie oczy, gdy słyszę czyjeś kroki. Gwałtowne uderzenie o pień drzewa, a następnie dźwięk zajmowania miejsca. Wiem, że to nie elf, a hobbici już dawno zdecydowali się na sen. 

— Co trapi twoje myśli? — Pytam już wiedząc kim jest ta osoba.

Nie słyszę odpowiedzi, więc powoli podnoszę się, by obejść drzewo, delikatnie dotykając przy tym kory drzewa. Nie spuszczam dłoni z pnia. Widzę gondorczyka siedzącego na skale i wpatrującego się w przestrzeń przed sobą. Milczy, wciąż nie odpowiadając na moje poprzednie pytanie. 

— Granice są dobrze strzeżone. Możesz udać się na spoczynek — mówię, próbując przy tym dotrzeć do tego, dlaczego tu jest.

— Nie zaznam tu spokoju — odpowiada, kręcąc głową. Podpiera zmęczoną głowę na dłoni. 

— Co trapi twoje myśli? — Ponawiam pierwsze pytanie, nie dając za wygraną. Wciąż nie podnosi wzroku.

— Lepiej będzie jak odejdziesz, Lemottien. Nie zrozumiesz.

— A co jeśli jednak? — Unoszę brwi, przysiadując obok niego. Podnoszę wzrok, rozglądając się. — Ja w tym miejscu również czuję się nieswojo. Choć to kraina elfów - tak jak mój dom, a jej mieszkańcy to moi rodacy. 

Milknę, rozważając te słowa. On chyba również, bo zmiesza wzrok.

— Słyszałem w myślach jej głos. — Decyduje się jednak odezwać. Wzdycha. To pewnie ciężkie otworzyć mu się przed kobietą, która już nieraz uraziła jego dumę. Choć jesteśmy towarzyszami o jednakowym celu. — Mówiła o mym ojcu i Gondorze. Powiedziała mi: "Jest jeszcze nadzieja" — przerywa jakby zastanawiając się czy kontynuować. — Ja jej nie widzę. Straciliśmy ją dawno temu.

Słowa te wzbudzają we mnie smutek, ale także zrozumienie. Widzę w nim jego wcześniejszą dumę, jednak teraz ustępuje ona jego lojalności wobec swego państwa. Chce dla niego jak najlepiej.

— Ojciec to prawy człowiek. Ale jego rządy upadają. A nasi... — Widzę, że wypowiadanie tych słów jest dla niego trudne. — ... nasi poddani tracą wiarę. 

Kończy. 

— Twoje słowa są ciężkie, ale prawdziwe. — odpowiadam. — Nadzieja bywa jak gwiazda ukryta za chmurami; nie zawsze ją widać, ale zawsze tam jest. — Patrzę w niebo widoczne między gałęziami. Może nie w Gondorze, może nie w twoim ojcu, ale gdzieś na pewno.

— 

Mam mieszane uczucia. Nie wiem co tak właściwie wyciągnęłam z tej rozmowy. Teraz właściwie to tak właśnie wyglądają moje myśli — jakby dwie strony prowadziły dyskusje, która nie może się zakończyć, ponieważ obie mają rację.

Zauważam niewielki wodospad, otoczony marmurowym, niskim murkiem. Podchodzę bliżej i zatapiam spojrzenie w krystalicznie czystej wodzie. Kucam przy tafli i zanurzam w niej ręce. Nabieram jej trochę w dłonie i obmywam zmęczoną twarz. Wiem, że powinnam położyć się już do spoczynku, jednak zdaję sobie sprawę, że nie zasnę. Nie z takim mętlikiem w myślach. Przykładam palce do skroni, masując je, by uwolnić się od tępego bólu głowy.

— Czemu dołączyłaś do drużyny? — słyszę za sobą niespodziewany głos. Otwieram oczy, odsuwając od twarzy dłonie. Spoglądam w tamtym kierunku. 

Widzę elfkę. Dokładnie tą samą, która powitała nas w Lothlorien, razem z Galadrielą oraz Celebornem. Prezentuje się niezwykle elegancko i delikatnie. Jak jakiś kwiat. O śnieżnobiałych włosach, sięgających pasa i równie jasnej sukni, sięgającej ziemi. 

— Kim jesteś? — odzywam się, ignorując jej słowa.

— To ja pierwsza zadałam pytanie. Odpowiedz, proszę.

— Czy to ważne? — Ona jednak milczy, nawet nie myśląc, by się poruszyć. Wyczekuje cierpliwie odpowiedzi. Wzdycham. — Dla wolności. 

— Wolności od czego? — dopytuje.

— Teraz to czas, żebyś ty odpowiedziała na moje pytanie. — Podnoszę się. Tym razem ja patrzę na nią wyczekująco. Wycieram mokre dłonie w materiał sukni, nie opuszczając wzroku.

— Nikim ważnym — rzuca. 

— Dlaczego więc widziałam cię u boku samych władców? Musisz być kimś więcej.

— Czy tytuły powinny określać jak bardzo ważni jesteśmy? — odpowiada mi pytaniem. Wiem, że ma rację, choć chcę poznać chociażby jej imię . Czekam. — Eladriela — mówi w końcu, prawie, że bezgłośnie.

— Lemottien — odpowiadam jej tym samym.

Słyszymy odgłosy, zbliżających się innych elfów. Gdy wychodzą zza zakrętu, okazuje się, że to sami gwardziści. Elfka patrzy, jakby zawiedziona, w tamtym kierunku. 

— Miło było cię poznać, Lemottien. 

Mówi cicho nawet na mnie nie spoglądając, odchodzi w kierunku strażników, którzy następnie chylą przed nią czoło. Odchodzą, nie opuszczając jej nawet na krok. 

Choć nie zdradziła mi kim jest, to ja już doskonale to wiem. 

Spuszczam wzrok. Na kwiaty rosnące przy drzewie. Marszczę brwi, gdy dostrzegam, że jeden z nich jest słaby. Zdecydowanie bardziej niż reszta — zwiędły o mniej nasyconym kolorze i opadłych płatkach. Podchodzę do niego, po czym przy nim kucam. Przejeżdżam palcem po jednym z liści.

Nagle moje myśli naprowadzają mnie na dziennik, znaleziony w kopalniach Khazad-dûm. Niepewnym ruchem wyciągam go z kieszeni, by znów przyjrzeć się jego okładce. Znów otwieram go na pierwszej stronie i czytam w myślach mroczne zaklęcie. Znam je już niemal na pamięć. Czytałam je już wiele razy, odkąd znalazłam książkę, jednak jeszcze nie odważyłam się, by wypowiedzieć na głos choć słowo.

Rozglądam się, by upewnić się, że jestem tu całkiem sama i nikt mi nie przeszkodzi. Choć niepewnie, zaczynam szeptem wypowiadać słowa zapisane na kartce. Nie jestem pewna, czy dobrze wymawiam te słowa. Nie wiem, czy to w ogóle zadziała, jednak nie przestaję i kontynuuję.

— Ghâsh nazg golugrâk, ghâsh nazg bagronk — zamykam oczy, obawiając się tego co zobaczę, gdy już to się zakończy. Szepczę dalej — ghâsh nazg thrakatghâsh agh burzum-ishi gundum. 

Powoli uchylam powieki i jestem niezwykle zaskoczona widokiem jaki zastaję. Jest to ten sam kwiat, jednak już zdrowy. Piękniejszy niż wcześniej i zapewne też silniejszy. 

Dopiero po chwili zwracam uwagę na resztę roślin wokół. Widząc je, czuję napływający niepokój. Teraz to one są słabe i bez blasku. Zwiędłe i brzydkie.

Przypominam sobie, że to przecież czarna magia. Przecież nie niesie ze sobą dobra.


© SindSwayer 2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro