| I | Leśne Królestwo |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Żyję zgodnie z tym co przykazały nam gwiazdy.

Są naszym wyrokiem spod, którego nie można się uwolnić.

| TE 3018 | Rhovanion, Leśne Królestwo |

Biorę głęboki wdech, przymykając zmęczone powieki. Czuję jak napięcie opuszcza moje ciało. Chcę cieszyć się tą chwilą w pełni, napawając się każdym oddechem, każdym powiewem wiatru, który przynosi ze sobą zapach lasu. Przez chwilę staram się zapomnieć o wszystkim, co czeka na mnie po powrocie – o obowiązkach, oczekiwaniach, odpowiedzialności. 

"Síla lúmenna omentielvo."

Ciche mruczenie drzew, które szumią w swoim tajemniczym języku. Powietrze wypełnia orzeźwiający zapach mchu i dzikich roślin, które rosną tu od wieków, niezmiennie piękne i dzikie. Między krzewami przemykają leśne zwierzęta, niewielkie i zwinne, jakby tańczące w rytm melodii lasu.

"Gurth a aníron gwend sui aear."

Otwieram oczy i wzdycham z zawodem. Tak właśnie las wygląda w opowieściach mojego starszego brata. Las, który teraz widzę przed sobą, nie ma w sobie ani krzty tej magii. Pragnę ujrzeć drzewa wolne od choroby, usłyszeć melodię, która wypełnia las w jego najpiękniejszych snach.

Jednak to tylko ciche marzenia. Las choruje od lat i nic nie wskazuje na to, by miał wyzdrowieć. Każdego dnia widzę, jak gałęzie pokrywają się szarością, jak życie wycieka z roślin i zwierząt.

— Lemottien?

Z zamyślenia wyrywa mnie głos jednego z moich towarzyszy. Spoglądam w jego kierunku, wyrywając się z marzeń o lepszym świecie.

— Może już czas wracać? — pyta drugi.

— Jeszcze chwila, dobrze? — odpowiadam, próbując przedłużyć tę chwilę.

Lemottien... To imię nadała mi matka, gdy skończyłam zaledwie cztery lata. Jeszcze przed nim było to, którym nazwał mnie ojciec tuż przy narodzinach — Brethil. Imię nadane przez ojca miało swoje własne znaczenie i również było ważne, symbolizując początek mojego życia i nadzieje, jakie wiązał z moją przyszłością. Jednak to imię, nadane przez matkę, jest mi najbliższe. W każdej literze tego imienia tkwi wspomnienie jej dotyku, jej głosu i chwil, które spędziłyśmy razem. 

Podnoszę twarz ku górze, próbując dostrzec niebo między gęstymi koronami drzew. Rzadko mogę pozwolić sobie na wycieczki do lasu, a już szczególnie samotnie. Zawsze towarzyszą mi przynajmniej dwaj dobrze wyszkoleni elfowie. W tych lasach czai się wiele niebezpieczeństw, a największym z nich są pająki.

Potomkowie Ungolianty — przekleństwo i wrogowie wszelkiego światła. Ich obecność jest jak cień, który kładzie się na wszystkim, co piękne i dobre. Nawet tutaj, blisko pałacu, nie mogę czuć się w pełni bezpieczna. Pająki stają się coraz śmielsze, zapuszczając się coraz dalej na nasze tereny. Pomimo niszczenia ich gniazd, rozmnażają się w zastraszającym tempie. Nadchodzi coś złego. Coś, co je napędza. Czuję to w powietrzu, w szumie drzew, w niepokoju zwierząt. 

"Boe naid bain dan galad."

Na drzewie nieopodal wisi mała, okrągła tarcza, przysłonięta suchymi gałęziami. Kilka strzał wbitych idealnie w środek świadczy o umiejętnościach mojego starszego brata. Ja nigdy nie trafiłam w sam środek. Choć prób było wiele, a w strzelaniu z łuku staję się coraz lepsza. Wciąż daleko mi do jego umiejętności.

Przypominają mi się nasze wspólne treningi. To, jak pomagał mi wymykać się z pałacu, by pobiegać po lesie. Jego kojące słowa dodające otuchy po każdej porażce. Jego obecność była jak promyk słońca w pochmurny dzień. Zawsze gotów mnie wspierać, zawsze gotów mnie chronić.

— Amroth? — przywołuję imię jednego z elfów, a on nie zdąża nawet zareagować, zanim znów się odzywam. — Pożycz mi swój łuk.

Wyciągam rękę, a on bez słowa podaje mi łuk, przyzwyczajony do moich próśb. Zadowolona chwytam go w dłonie, czując znajome uczucie drewna i napiętej cięciwy. Wyciągam rękę po strzałę, która szybko ląduje w mojej dłoni.

Bez słowa nakładam na cięciwę strzałę, po czym powoli ją naciągam i celuję ze skupieniem w kierunku tarczy. Wciąż nie spuszczam z niej wzroku. Czekam chwilę, biorę głęboki wdech i ją puszczam, by ta z kolei uwolniła strzałę, która mknie prosto przed siebie. Przecina ze świstem powietrze, zmierzając ku swojemu celowi. Zdenerwowana wstrzymuję oddech. Uśmiecham się delikatnie z nadzieją, lecz nagle mój uśmiech zmienia się w grymas. Chybiona.

Zrezygnowana oddaję łuk Amrothowi. Po kilku znajomych drzewach i głazach orientuję się, że jesteśmy już niedaleko pałacu.

Przez chwilę stoję w miejscu, wspominając dawne czasy. Przed oczami widzę mnie i brata, siedzących pod dokładnie tym samym głazem. Ściskam ze sobą wargi, powstrzymując zbierające się w oczach łzy. 

— Lemottien? Wszystko w porządku?

Bez słowa kieruję się w tamtą stronę. Tym samym dając im znak, że możemy już wracać.

Słońce już dawno wzeszło, co zwiastuje, że wkrótce obudzi się mój ojciec. Nie chcę go niepokoić. Mimo że otrzymałam zgodę na wędrówki pod opieką wybranych żołnierzy, on nie darzy ich sympatią. Nie chce, bym niepotrzebnie ryzykowała.

Mój brat jako męski potomek bez przeszkód może podróżować. Jest najlepszym łucznikiem w całym Rhovanionie, a może nawet Śródziemiu. To on nauczył mnie podstaw walki i strzelania z łuku. Jednak przypominając sobie o jego przywilejach i umiejętnościach, czuję ukłucie zazdrości w sercu. Wiem, że jego życie jest pełne wyzwań i niebezpieczeństw, ale jednocześnie pełne wolności, której mi brakuje.

Idę głównym przejściem prowadzącym do sali tronowej, więc by trafić do swych komnat, skręcam szybko w boczny korytarz w dobrze znanym mi kierunku. Przejeżdżam niedbale wzrokiem po ścianach, które mijam. Praktycznie każdy szczegół tego pałacu znam na pamięć. Kamienne ściany są obrośnięte bluszczem i mchem, co dodaje im nieco mrocznego klimatu, zdecydowanie różniącemu się od tradycyjnego elfickiego budownictwa. Gdzie zwykle rządzą barwy jasne i nierzucające się w oczy. Gdzieniegdzie w suficie są wykute niewielkie okna, wpuszczające tu trochę światła dziennego, natomiast gdy zapada zmrok, pałac oświetlają porozwieszane lampiony. Spacery po zmroku to jeden z moich ulubionych sposobów na bezsenne noce, których w ostatnim czasie pojawia się coraz więcej.

Gdy tylko znajduję się przy ciemnych, drewnianych drzwiach, mijam strażników i wchodzę do środka. Zamykam za sobą delikatnie i cicho drzwi. Opieram się o nie placami i otaczam spojrzeniem komnatę. Ciągle nudny i taki sam. Identyczna szafa w kącie; ta sama toaletka obok; to samo lustro wiszące nad nią; to samo łóżko z baldachimem. Wszystko takie samo jak wcześniej.

Całe moje życie jest takie samo. Dzień za dniem.

Wzdycham i podchodzę do wielkiej zdobionej szafy w rogu. Wyjmuję z niej pierwszą lepszą sukienkę, jaka znajduje się w moich rękach. Widzę w niej metaforę — wyobrażenie ojca o mojej przyszłości — żebym żyła bezpiecznie w pałacu i nie mieszała się w sprawy państwa. Przyglądam się pięknym zdobieniom. Przejeżdżam po nich dwoma palcami. Wyglądają jak pnącza, które po nałożeniu, zniewolą moje ciało i znów stanę się elfią księżniczką.

Moje oczekiwania są wręcz odwrotne — pragnę poznać ten świat i odkryć swoje prawdziwe miejsce. Chcę poczuć się gdzieś potrzebna i niezastąpiona. Chcę, żyć tak samo jak mój brat, a nie siedzieć wiecznie zamknięta w pałacu, niczym niewolnik z rękami spętanymi sznurem.

Przebieram się w suknie, przyjmując swoją rolę. Chwytam za śnieżnobiałą szczotkę leżącą na toaletce, by następnie rozczesać nią swoje lekko rozczochrane po spacerze ciemne włosy.

Słyszę stukot kopyt i rżenie koni. Zaciekawiona odkładam szczotkę i podchodzę do okna, wybitego w skale. Spoglądam w kierunku z którego dobiegają odgłosy. Przy głównej bramie zatrzymuje się jeździec, który zeskakuje ze swojego konia i oddaje go jednemu ze strażników. Jest to postać ubrana w płaszcz o zielonej barwie, charakterystycznego dla naszych pobratymców. Na głowę ma zarzucony kaptur, co zdecydowanie utrudnia jej rozpoznanie.

Nie często ktoś postanawia odwiedzić Mroczną Puszczę, więc postanawiam sprawdzić kto to. Kieruję swoje kroki w kierunku wyjścia z komnaty, a gdy tylko wychodzę, ruszam korytarzem przed siebie. Mijam różnych elfów, którzy witają mnie kiwnięciem głowy, a ja odpowiadam im tym samym.

Idę korytarzem, aż w końcu trafiam do głównego holu — największego z pomieszczeń od którego rozchodzą się przejścia i niewielkie mosty, prowadzące do następnych poziomów, czy stref. Dostrzegam niedaleko stojącą ode mnie postać. Stoi do mnie tyłem, więc dalej nie widzę kto to. Ta ciekawość i niecierpliwość powoli zżera mnie od środka. Gdy jestem już bliżej, dostrzegam stojącego naprzeciwko niej mego ojca. Kiedy tylko mnie zauważa, zwraca się w moim kierunku.

— Córko — chylę głowę na przywitanie. Osoba obok odwraca się szybko w moim kierunku. Czuję jak moje serce przyspiesza. Uśmiecham się szeroko, co on oczywiście odwzajemnia.

— Bracie — mówię i podchodzę bliżej. Ten przyjmuje mnie w swoje ciepłe ramiona, a gdy się od siebie odsuwamy, kontynuuję. — Nie spodziewałam się ciebie tak szybko. Sądziłam, że jeszcze kilka następnych miesięcy spędzisz w północnej strażnicy.

— Właśnie mówiłem ojcu, dlaczego musiałem tak szybko wrócić — mówi.

Posyłam mu pytające spojrzenie i czekam na wyjaśnienia.

— Z tamtego więzienia zbiegł nam ważny więzień. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć jak mu się to udało, jednak jest to dość poważna sprawa. — Chodzi o tego samego stwora, którego kilka lat temu, przyprowadził do nas pewien człowiek? Tylko raz miałam okazję go spotkać i czuję ulgę, że tylko raz. — Chciałem poinformować was o tym jako pierwszy.

Patrzę na ojca i wyczekuję jego reakcji.

— To bardzo niedobra wiadomość — mówi, odchodząc na bok. Zastanawia się chwilę, jednak szybko podejmuje decyzję. — Trzeba zwołać poszukiwania i podwoić straże na naszych granicach, a ty Legolasie. — Spogląda w jego kierunku. — Ty pojedziesz do Rivendell, by poinformować o tym Elronda i ostrzec, by mieli oczy szeroko otwarte.

— Dobrze, ojcze — odpowiada posłusznie.

— Na razie jednak zajmiesz się organizacją straży, by zadbać o ograniczenie mu możliwości ucieczki w głębsze tereny. Nie zna tych ziem co jest naszą przewagą.

— W takim razie, za twoim pozwoleniem. — Kiwa głową, a gdy ojciec odpowiada mu tym samym, odchodzi.

Odprowadzam go wzrokiem, aż znów słyszę głos ojca.

— A z tobą chciałbym chwilę porozmawiać, Lemottien.


Wchodzę do gabinetu ojca, który jest niezwykle przestronny i uporządkowany. Nie biorąc pod uwagę przestrzeni na wielkim stole po środku. Choć nie bywam tu często, wiem, że akurat ta przestrzeń zawsze pozostaje w nieładzie.

Zaraz za mną do środka wchodzi ojciec i zajmuje swoje pięknie rzeźbione krzesło. Ja natomiast siadam na tym na przeciwko.

— Do moich uszu trafiła informacja, że podobno uczysz się strzelania z łuku. — Od razu przechodzi do sedna.

Nie jestem zaskoczona, że wie. Zdziwienie budzi jednak fakt, że dowiedział się o tym tak późno.

— Mogę przyznać, że czasem gdy dopadnie mnie nuda to trochę strzelam. To chyba nie zbrodnia. — Odpowiadam, starając się zachować pełen spokój w głosie. Muszę to tylko dobrze rozegrać, a wyjdę z tego bez szwanku.

— Wiem, że to nie są twoje jednorazowe przygody.

Czuję nagłe ściśnięcie w gardle. Nie wiem, co odpowiedzieć, ale po chwili jego cierpliwego milczenia w końcu to robię.

— Kto ci o tym powiedział?

— Postanowiłem —wzdycha, ignorując moje wcześniejsze pytanie — że na ten moment twoja noga nie stanie więcej poza pałacem. Nawet w towarzystwie strażników. Aż do odwołania.

Czuję, jak we mnie wrze, ale na zewnątrz staram się zachować spokój.

— Nie rozumiem powodu. Nie robię przecież nic złego.

— Robiąc to, ignorujesz moją wolę. — Kładzie na stole dłoń, ściśniętą w pięść. — Oczekiwałem od ciebie jedynie tego, byś zachowywała bezpieczeństwo, a to jest zupełnym przeciwieństwem.

Zaciskam szczękę, nie przerywając naszego kontaktu wzrokowego.

— Nie zamierzam spędzić tu całego życia. — Patrzę na pokój, jakoby miał być metaforą całego pałacu. — Nawet jeżeli miałoby być wieczne.


© SindSwayer 2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro