| IX | Syn Gondoru |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Tu jesteście! — krzyczy z ulgą uradowany Pippin.

— Lepiej szybko stąd uciekajmy! — tym razem odzywa się wystraszony Merry.

Nie wiem o co im chodzi i niepokoi mnie ich nagła postawa. Zaczynam jednak wszystko rozumieć, gdy słyszę w oddali hałasy i ryki. Patrzę w niebo, na wzbijające się ku chmurom ptaki. Coś je spłoszyło. Marszczę brwi. Opuszczam wzrok. Między drzewami zaczynają przetaczać się sylwetki — niskie i pokraczne. Nie jestem w stanie ocenić ile ich jest. Dziesięć? A może coś koło trzydziestu?

Zbliżają się niebezpiecznie szybko.

— Co z resztą? — rzucam, mając oczywiście na myśli drużynę. 

— Są już w trakcie walki. 

— Lepiej faktycznie stąd znikajmy — mówię, odwracając się prędko. Idę przed siebie, prowadząc za sobą niziołków, ale tam również dostrzegam napierającą harde.

Patrzę na bok, a potem w drugą stronę. Wszędzie orkowie. Jesteśmy otoczeni. 

Obok nas przechodzi Boromir, stając parę kroków dalej. Przez chwilę patrzę na jego dumnie wyprostowaną sylwetkę. Ocenia sytuację, rozglądając się przez chwilę.

— Odwrócę ich uwagę i postaram się zrobić dziurę, żebyście mogli się przedrzeć. — Słyszę głos mężczyzny, który już dobył miecza. — Lemottien. Jak tylko zobaczysz, że gdzieś się przerzedza to zabierz tam hobbitów.

— Ale...

— Bierz hobbitów i uciekajcie! — krzyczy, gdy orkowie już wbiegają na polanę.

Otaczam Merry'ego i Pippina ramionami. Rozglądam się, by rozejrzeć się czy jest szansa na ucieczkę w którąś ze stron. Niestety wszędzie dookoła jest pełno orków. Za dużo ich.

Widzę dzielnie walczącego Boromira, jednak orkowie dopadają w końcu również nas. Przeklinam w głowie samą siebie, że nie zabrałam wcześniej czegokolwiek do obrony. Hobbici, żeby jakkolwiek pomóc zbierają z ziemi kamienie, którymi rzucają w swoje cele. Ja ruszam ku jednej z tych pokrak, unikając sprawnie ciosów topora, co okazuje się niezwykle trudne, bo ciosy są chaotyczne i nie do przewidzenia.

Ostatecznie udaje mi się go zajść od tyłu i przewrócić mocnym kopnięciem w kolana. Zaciskam zęby, gdy usiłuję wyrwać mu z tych wielkich, obrzydliwych łap, jego własną broń. Nie jest to proste, zwłaszcza, że ten szarpie się na wszystkie strony. 

Słyszę za sobą szczęk zbroi następnego orka. Odwracam się i w ostatniej chwili unikam ciosu, lądując obok na ziemi. Ten przypadkiem w ten sposób trafia w swojego towarzysza, nad którym jeszcze przed chwilą stałam. Cieszy mnie to, jednak ten prędko parzy w moim kierunku i znów skupia się na mnie. Widzę jego żądające krwi spojrzenie i cofam się do tyłu przy pomocy rąk. Warczy, podchodząc z grymasem, który zapewne miał być czymś w rodzaju szyderczego  uśmiechu. Wkrótce czuję za plecami pień drzewa. Nie mam już drogi ucieczki.

Dostrzegam leżący niedaleko miecz jednego z pokonanych już orków. Usiłuję go sięgnąć, jednak leży za daleko. Wyciągam dłoń tak daleko jak potrafię, a gdy udaje mi się dotknąć rękojeści opuszkami palców, czuję lądujący na mnie ciężar. Szybko zrzucam z siebie ciało już martwego orka. Patrzę w górę i widzę stojącego nade mną Boromira. Rzucam mu wdzięczne spojrzenie. Pomaga mi wstać i znów rusza do walki.

Sięgam po ten sam miecz, który usiłowałam wcześniej zdobyć. Nie jest to wybitnej jakości ostrze. Daleko mu do tych wykuwanych przez moich rodaków, jednak lepsze to niż nic. Bardziej mnie martwi, że faktycznie nie potrafię tym walczyć.


| Legolas |

Strzelam, trafiając jedną z tych pokrak. Widząc wystającą, prosto z jego czoła strzałę, krzywię się. Obrzydliwy widok. Widzę Aragorna, który nie potrafi sobie poradzić z dwoma kolejnymi. Pomagam mu pozbyć się jednego, a on dobija mieczem drugiego. Posyła mi wdzięczne spojrzenie.

Powoli pole walki się przerzedza. Nie jesteśmy jednak w stanie stwierdzić ile orków jest jeszcze w okolicy. Mogą się pojawić w każdej chwili, dlatego musimy zachować szczególną czujność. Gimli zabija trzech ostatnich, którzy pozostali jeszcze w naszym zasięgu wzroku.

Wnet dostrzegam między drzewami szczególnie szybko poruszający się obiekt. Nakładam na łuk strzałę i naciągam cięciwę. Wymierzam w cel i czekam, aż będzie wystarczająco blisko, by ją puścić.

Aragorn staje obok mnie i również wpatruje się tam gdzie ja.

Podnoszę jednak zaskoczony wzrok i powoli opuszczam łuk, luzując cięciwę. Z pomiędzy drzew wyłania się postać mknąca przed siebie na białym rumaku. To elfka. Dziwi mnie ten widok. To głębokie południe — teren ludzi. Raczej w tych okolicach spotkanie elfa to rzadkość.

— Kto to? — pyta Gimli, podchodząc do nas.

— Elfka z Lothlorien — odpowiadam, domyślając się kim jest. Jedzie w końcu od strony zachodu, a to tam mieszczą się najbliższe elfie tereny.

Jest już blisko i w końcu zatrzymuje konia. Zeskakuje z niego i patrzy w naszym kierunku. Widzę, że dobrze przygotowała się na podróż. Ma na sobie tradycyjny strój podróżny, a na plecach zawieszony łuk. Podchodzę bliżej.

— Co cię tutaj sprowadza Eladrielo z Lothlorien? — pytam.

— To chyba nie jest najlepszy moment na wyjaśnienia. — Rozgląda się, patrząc na martwe ciała leżące wokół. — Widzę, że spotkały was niemałe komplikacje w podróży.

— Orkowie z Isengardu. Jakaś dziwna mutacja, która może podróżować również za dnia — odpowiadam jej.

— To Uruk-Hai. Wychodowane w Isengardzie — wyjaśnia. Nie wiem skąd to wie, jednak nie to jest teraz naszym największym problemem. — Gdzie powiernik pierścienia? — pyta, rozglądając się. — Jest bezpieczny?

— Jest już daleko stąd. — Tym razem odzywa się Aragorn. — Teraz już samotnie poniesie pierścień dalej.

Gwałtownie prostujemy się, gdy w powietrzu roznosi się charakterystyczny dźwięk. Wszyscy go doskonale znamy, dlatego odwracamy się prędko w tamtym kierunku. 

— Róg z Gondoru — stwierdzam zaniepokojonym głosem. Czyżby Uruk-Hai dotarli również tam?

Patrzę w stronę Aragorna, który już rusza w tamtą stronę.

— Boromir! — wykrzykuje, mijając mnie.

Uświadamiam sobie coś. Coś o czym powinienem był pomyśleć zdecydowanie wcześniej.

— Lemottien! — Biegnę za Aragornem głęboko zaniepokojony.

Za mną rusza Gimli, a za nim elfka z łukiem w dłoni, która najwyraźniej decyduje się nam pomóc. Moja siostra zapewne jest właśnie w trakcie walki, a mnie przy niej nie ma. Jeżeli cokolwiek jej się stanie, już sobie tego nie wybaczę.

Z zawrotną prędkością mijam drzewa i krzaki, które pod wpływem szybkiego biegu rozmazują się przed oczami. Po drodze zabijam kolejnych orków, chcąc jak najszybciej się przez nich przedrzeć.

Jest ich jednak za dużo.

Nie zdążę.

| Lemottien |

Kolejny ork pada martwy na ziemię. Oddycham szybko i wyciągam z jego ciała ciężkie ostrze. Wycieram je o kawałek materiału. Myślę, że to koniec, ale z tyłu słyszę kolejne wrogie nam odgłosy. Odwracam się w ich kierunku, ale ku mojemu zdziwieniu jest ich od groma. Za dużo, żebyśmy mogli sobie z nimi poradzić. Nawet wspólnie.

— Uciekajcie! — krzyczy gondorczyk.

Nie wiem, czy powinnam go posłuchać, dlatego wciąż stoję w miejscu.

— Uciekajcie! — Ponawia głośno, odwracając się w moim kierunku. — Zabierz ich stąd! To nie ich miejsce!

Dopiero te dwa zdania, powodują, że biorę hobbitów za ramiona. Biegniemy wspólnie, między drzewami. Nie potrafię jednak zapomnieć, że go zostawiliśmy. Samego. Choć siły i umiejętności z pewnością nie można mu odmówić to jestem pewna, że sam sobie nie poradzi. Nie z taką hordą. Nikt nie dałby rady.

Zatrzymuję się nagle, a zaraz po mnie hobbici. Patrzą na mnie pytająco i wyczekująco.

— Biegnijcie przed siebie — mówię do nich. — Nie oglądajcie się za siebie.

— A ty? — pyta Merry. Widzę jak niespokojni są.

— Nie martwcie się. Dogonię was później — mówię choć doskonale wiem, że kłamię. — Muszę pomóc Boromirowi. Potem wspólnie znajdziemy resztę.

Po wypowiedzeniu tych słów odwracam się i ruszam na przeciw goniącej nas chordzie. Wyciągam miecz, a walka się zaczyna. Jestem zmęczona, jednak adrenalina w żyłach dodaje mi sił. Tak bardzo jestem zajęta machaniem mieczem, że nie zauważam mijających mnie orków.

W końcu przed jednym z ataków nie jestem w stanie umknąć. Jeden z orków po zamachnięciu się, trafia mnie w ramię, przez co czuję piekielny ból ostrza przechodzącego przez ubranie i przecinającego skórę. Krzyczę z bólu, a on korzystając z mojej chwili słabości odpycha mnie, przez co upadam na twarz.

Czekam na decydujący cios, jednak ten nie nadchodzi. Leżę przez chwilę z twarzą w liściach. Odgłosy cichną. Zostawili mnie? Zignorowali? Tak łatwy cel? Nie jestem w stanie w to uwierzyć.

Próbuję się podnieść na rękach, jednak tępy ból ramienia mi na to nie pozwala. Przewracam się na plecy i podnoszę się do pozycji siedzącej. Potem z trudem wstaję na nogi.

Patrzę w stronę w którą pobiegli. Tam gdzie najprawdopodobniej był ich cel. Czuję jak moje serce bije szybciej. Tylko nie to. Tylko nie hobbici. Przez chwilę mam ochotę za nimi biec, jednak wiem, że to byłby naiwny i głupi ruch. Nie będę w stanie sama długo prowadzić pościgu. A co jeżeli bym ich dogoniła? Jak miałabym samotnie odbić niziołków? 

Zamiast tego z bólem na sercu decyduję się poszukać Boromira. Potem znajdziemy resztę i pognamy wspólnie za orkami.

Wkrótce wchodzę na polanę, gdzie to wszystko się zaczęło. Po orkach nie ma już śladu. Rozglądam się, ale to co widzę budzi we mnie tak nagłe emocje, że zapominam o bólu i zmęczeniu. Podbiegam do Boromira i padam obok niego na kolana. Leży pod drzewem, zostawiony i pokonany przez te potwory.

— Boromirze — szepczę, chwytając jego wolną dłoń.

— Miałaś uciekać — mówi, widząc, że jednak go nie posłuchałam. Mój wzrok pada na trzy strzały wystające z jego klaki piersiowej. Ten widok wywołuje u mnie złość i żal.

— Ale zostałam — mówię, jednak ignorując ten widok. Staram się zachować zimną krew. — Przysięgaliśmy w Imlardis, że drużyna pierścienia pozostanie sobie wierna, a ja obietnicy dotrzymuję.

— Ja tego nie potrafiłem. — Odwraca wzrok pełen bólu i wyrzutów wspomnienia. — Chciałem zabrać Frodo pierścień.

— To on cię omamił. Zwiódł na manowce — odpowiadam, usprawiedliwiając go.

— Co z niziołkami? — pyta, a ja nie potrafię powiedzieć mu prawdy. Nie teraz. Nie odpowiadam, ograniczając się do słabego uśmiechu. — Ale muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem — mówi, już z trudem. — Tobie udało się z tego wyjść, a mnie nie.

— Ja jedynie uciekałam. Tak jak zwykle. — Uśmiecham się, choć serce mi się ściska. — Ty dzielnie walczyłeś, aż do samego końca.

Sięgam dłonią do jednej z wystających strzał. Rozglądam się wokół, szukając roślin. Czegokolwiek co mogłoby się przydać.  Może jeszcze uda się coś zrobić? Jakoś mu pomóc?

— Zostaw — mówi twardo, chwytając moją dłoń. Pomimo osłabienia, jego uścisk wciąż jest mocny i pewny siebie. Unosi wzrok ku niebu. — To już koniec, Lemottien. Już nigdy więcej nie ujrzę swego kraju. Nie ocalę swego miasta. Zawiodłem ich wszystkich.

— Zrobisz jeszcze więcej. — Dodaję mu otuchy, mocniej ściskając jego dłoń. Spuszczam wzrok na nasze ręce. To nie jest miejsce w którym stracimy kolejnego przyjaciela. Nie może być. — Gdy będzie już po wszystkim, pokażesz mi i reszcie drużyny twoje miasto. Wejdziemy wspólnie na białą wieżę i zatrąbimy w rogi, oznaczające zwycięstwo. Znów będziesz w domu.

Podnoszę znów spojrzenie, jednak oczy mężczyzny są zamknięte. Stracił przytomność. Nie wiem czy usłyszał moje słowa. Mam nadzieję, że tak. 

Zdaję sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, aż wyda ostatnie tchnienie. 

Czuję napływające do oczu łzy, przykładam dłoń do ust, by stłumić głuchy jęk. Czuję w sercu jak bardzo się tego lękam — śmierci. Odbiera właśnie kolejne życie, tuż przed moimi oczami. A ja nie mogę nic zrobić.

"Ale czy na pewno?", słyszę nagły głos w swojej głowie. Odsuwam od twarzy drżącą dłoń.

Przypominam sobie o przedmiocie w mojej kieszeni. Wyciągam stamtąd dziennik, który od chwili znalezienia, trzymałam przez cały czas przy sobie. Patrzę niepewnie na jego okładkę, a następnie nieprzytomnego mężczyznę. Czuję jak po moim policzku spływa jedna samotna łza.

Marszczę brwi, nie wiedząc co zrobić. Wycieram wciąż wilgotny policzek. W ułamku sekundy decyduję się na wykorzystanie zaklęcia. Choć budzi to we mnie niesmak, wyciągam z ciała mężczyzny strzały. Jedna po drugiej. Pomimo tego twarz Boromira wygląda na niezwykle spokojną. Mam nadzieję, że nie jest już za późno. Odrzucam je na bok, gdzieś między liście. Rany krwawią, zostawiając na ubraniu mężczyzny czerwone plamy. Wiem, że nie mam dużo czasu.

Czuję nutę zwątpienia, jednak szybko ją od siebie odpędzam. Biorę głęboki wdech. Zaczynam powoli, drżącym głosem, czytać słowa zapisane w dzienniku. Nie chcę pomylić chociażby jednej litery, więc robię to powoli i uważnie.

Wciąż trzymam mocno dłoń mężczyzny.

Ghâsh nazg golugrâk. — Czuję jak moje ręce robią się gorące, jednak czytam dalej. — Ghâsh nazg bagronk. — Widok przed oczami zaczyna mi ciemnieć i się rozmazywać. Dlatego decyduję się zamknąć oczy, mówiąc już teraz z pamięci. — Ghâsh nazg thrakatghâsh agh burzum-ishi gundum. — Kończę cicho i niemal szeptem.

Wciąż trzymam ściśnięte ze sobą powieki, jakby obawiając się co ujrzę po ich uchyleniu. Tak samo dłoń Boromira, trzymam mocno ściśniętą swoją. Jakby chcąc tym dodać samej sobie otuchy.

Wiem jednak, że nie mogę siedzieć w tym miejscu wiecznie. Dlatego w końcu odważam się otworzyć oczy. Wszystko zdaje się, być takie same jak chwilę wcześniej. Widzę spokojną twarz mężczyzny, jednak pojawia się jeszcze coś co przynosi mi ulgę. Jest to jego oddech.

Dotykam dłonią jego klatki piersiowej w miejscach gdzie jeszcze przed chwilą były rany i dziury po strzałach, jednak pod ubraniami ich nie czuję. Jestem zdumiona, że w tej sytuacji zaklęcie również zadziałało.

Uśmiecham się z ulgą. Po policzkach znów spływają mi łzy. Tym razem jednak szczęścia. Śmieję się jak dziecko, a gdy przestaję chowam dziennik z powrotem do kieszeni. Wstaję, zamykając oczy. Tym razem jednak z ulgą, a nie strachem. Unoszę twarz ku niebu. 

Nie wiem ile tak stoję, ale się nad tym nie zastanawiam.

— Lemottien? — Słyszę głos Boromira, więc znów otwieram oczy i patrzę w jego kierunku. — Co tu się stało? — pyta, podnosząc się do pozycji siedzącej.

Jest w pełni sił, co bardzo mnie cieszy i powoduje uśmiech na twarzy. Nie wiem, czy pamięta zajście sprzed chwili.

— Odparliśmy wroga. Już wszystko w porządku. — Podaję mu dłoń, by pomóc wstać. Przyjmuje ją i już po chwili stoi obok mnie. Dopiero teraz orientuję się, że moja ręka również jest cała. Jedyne co pozostało po dawnej ranie, to rozcięcie w koszuli. Patrzę na nią zaskoczona.

Na polanę wbiega reszta członków drużyny. Gdy widzę brata czuję jak raduje mi się serce. Podchodzę do niego i zatapiam się w jego silnych ramionach. Tak dobrze, znów poczuć go przy sobie.

— Jak to dobrze, że jesteś cała — mówi, gdy się od siebie odsuwamy. — Ale wyglądasz okropnie.

Pewnie ma rację. Patrzę na siebie. Cała jestem w czarnej krwi orków, a we włosach mam pełno liści. Przeczesuję je palcami. 

— Za to ty jak zawsze niczego sobie. — Śmieję się, nie odpowiadając na jego zaczepkę.

Rozglądam się i zauważam wśród członków drużyny znajomą twarz.

— Eladriela? — pytam zdumiona. — Co cię tutaj sprowadza?

— Długa historia, której ułamek może kiedyś ci zdradzę. — Odpowiada mi zagadkowo. Widzę jej uśmiech na który odpowiadam.

— Gdzie hobbici? — pyta Aragorn, a ja spotykam się z jego pytającym spojrzeniem. Tak samo jak Boromira niedaleko mnie.

Moja radość nie mogła trwać wiecznie. Przypominam sobie o tym co się stało. Zwieszam spojrzenie, czując nagłe ukłucie w sercu. Oni to zauważają, ale cierpliwie czekają na moje słowa wyjaśnienia.

— Merry i Pippin... tak bardzo starałam się ich obronić, jednak okazałam się za słaba — mówię cicho, czując głęboki wstyd. — Orkowie...



© SindSwayer 2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro