| VIII | Nad brzegiem Anduiny |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Tobie Lemmotien, elfko z Mrocznej Puszczy, podaruję bliźniaczy klejnot, Ellesara — Uve. W przeciwieństwie do swojego brata, nie uzdrawia. Przynosi jednak siłę i nadzieję. — Chylę głowę, gdy ta nakłada mi go na szyję. —  Noś go z dumą i niech dodaje ci siły w chwilach zwątpienia.

"Miej oczy i uszy szeroko otwarte, Lemottien. Na pewno ci się przyda", słyszę jej głos, tym razem skryty gdzieś w moim umyśle.


Płyniemy Anduiną, by dokończyć to co zaczęliśmy. Jest to niezwykle szeroka rzeka, której długość obejmuje niemal całe Śródziemie — od północy z Gór Szarych, aż po południe do zatoki Belfalas. Planujemy dopłynąć nią jak najbliżej Mordoru, by stamtąd ruszyć do tej mrocznej krainy. 

Wiosłuję, obserwując resztę łodzi. My płyniemy niemal na czele, a mówiąc "my", mam tu na myśli mnie i Boromira z którym trafiłam do jednej łodzi. Płyniemy w milczeniu, bez zbędnych słów. Skupiamy się na tym co przed nami. Z innych łodzi, zwłaszcza tych gdzie znajdują się hobbici, unoszą się salwy śmiechów i śpiewów, by umilić sobie podróż.

Uśmiecham się słysząc to, jednocześnie przypominając sobie o podarunku od Galadrieli. Biorę delikatnie w dłoń klejnot, zawieszony na łańcuszku. Jest złoty o kształcie sześciennym. Na jego boki rozchodzi się para skrzydeł. Do tej pory nie umiem rozszyfrować słów Galadrieli i nie wiem co dokładnie przyniesie mi ten klejnot. Wiem, że Ellesar, jest potężnym klejnotem mogącym uzdrawiać, a jego korzenie sięgają Eregionu. Nigdy jednak nie słyszałam, by wraz z nim powstał jeszcze jeden, który teraz znajduje się w mojej dłoni.

Nie wiem dlaczego Galadriela zdecydowała się podarować mi tak potężny dar, jednak jestem za niego niebywale wdzięczna. Wiem, że postaram się go wykorzystać w możliwie jak najlepszy sposób.

Coś każe mi podnieść wzrok, więc to robię. Patrzę z zachwytem na wznoszące się przed nami dwa ogromne posągi, wyrzeźbione niegdyś na podobieństwo wielkich królów — Isildura oraz Anariona, skierowanych na północ. W prawych dłoniach trzymają równie wielkie miecze, natomiast lewe wyciągają na przeciw siebie na znak sprzeciwu dla wrogów Gondoru. 

Wiem, że teraz już każdy z nas, wpatruje się w posągi o czym świadczą ich spojrzenia i zachwycone rozmowy. 

— Argonath. —Słyszę głos Boromira, siedzącego za mną. Nie patrzę na niego, jednak wiem, że jego ten widok również urzekł. Uśmiecham się nieznacznie.

Przepływamy po bokach dawnych królów, mijając ich niezwykłe dziedzictwo.


Dotarliśmy na miejsce następnego postoju.

Zaczynam wyciągać z łódek to co niezbędne, by zrobić ognisko, pożywić się i ułożyć do spoczynku, jednak na sercu czuję wiszący niepokój. Zupełnie jakbyśmy nie powinni tu być. Ignoruję go jednak, widząc wesołych hobbitów, pomagających mi przy noszeniu ładunków. Odprowadzam ich spojrzeniem i uśmiecham się.

— Przepływamy o zmierzchu. Potem ruszamy dalej. Podchodzimy Mordor od północy — mówi Aragorn, stojący na środku placu.

Gimli siedzący do tej pory obok szperającego w rzeczach Pippina, wstaje ze swojego miejsca. Podchodzi do mężczyzny.

— Wystarczy przejść przez Emyn Muil, labirynt ostrych jak brzytwa skał — krzywię się lekko, słysząc te słowa. Krasnolud kontynuuje z ekscytacją wyczuwalną w głosie. — A potem będzie jeszcze lepiej! Gnijące, smrodliwe bagna, jak okiem sięgnąć. — Czuję jak nagle robi mi się niedobrze. Nieznacznie przykładam dłoń do ust. Nie ma najmniejszych szans bym zdecydowała się tamtędy iść.

— Może lepiej zostańmy przy propozycji Aragorna? — proponuję, kładąc koce obok.

— To jest nasza trasa. — Potwierdza mężczyzna. — Może sen przywróci ci nadwątlone siły, przyjacielu.

Oburzony krasnolud z powrotem siada na swoje miejsce i jeszcze przez chwilę narzeka pod nosem. Cieszy mnie, że nabrał choć trochę pokory i słucha tego co się do niego mówi. Ta wyprawa każdego z nas uczy czegoś nowego.

— Dziękuję, Lemottien. — Spoglądam zaskoczona w jego kierunku. Mężczyzna wzdycha ze zmęczeniem. — Czasem mam wrażenie, że jesteśmy jedynie grupą głupców, podążających na śmierć. Przypominasz mi, że jest tu jeszcze ktoś rozsądny. 

— Zapewne jednak się mylisz, bo kto o zdrowych zmysłach ruszyłby na tą wyprawę? — Śmieję się, a mężczyzna odpowiada mi uśmiechem. — Nawet Gandalf miał w sobie nutę szaleństwa. — Wspominam naszego przyjaciela. Patrzę w niebo, mając nadzieję, że dotarł bezpiecznie do Domu Mandosa, by to tam odpoczął.

Otrząsając się z rozmyślań, odchodzę na kilka kroków, jednak się zatrzymuję. Zatrzymuję wzrok na wschodnim brzegu.

Znów ten sam niepokój. Mam bardzo złe przeczucia co do tego miejsca. Kładę dłoń na sercu, gdzie wisi klejnot. Ściskam go w dłoni.

— Ruszajmy. — Słyszę za sobą głos brata.

— Nie ma takich szans — odpowiada Aragorn, wciąż stojący na swoim miejscu. — Orkowie są na wschodnim brzegu. Czekamy na osłonę nocy.

— Nie to mnie niepokoi — mówi dalej. Nieugięcie stoi przy swoim. — Moje myśli spowił cień groźby. — Czyli dokładnie to samo co mnie. Odwracam się szybko, jakby chcąc się odnieść w tej sprawie, jednak nie pozwala mi na to głos Merry'ego.

— Gdzie jest Frodo? — Jedno pytanie hobbita, sprawia, że prędko każdy z nas zapomina o sprawie sprzed chwili i zaczyna się rozglądać, jakby chcąc go dostrzec gdzieś między drzewami. 

W tym momencie mój wzrok pada na przedmiot, którego obecność wzmaga tylko mój strach. Jest to tarcza Boromira. Leżąca na ziemi i pozostawiona przez swego właściciela.


Pierścień kłamie i omamia ludzkie umysły. Mało któremu z ludzi udaje mu się oprzeć. Wiem to i dlatego, biegnę przez las, mając nadzieję, że to właściwy kierunek. Słyszę łamiące się pod moimi stopami gałęzie i szeleszczące głośno liście. Co jakiś czas staję w miejscu, rozglądając się szybko. 

— Frodo! — krzyczę, mając nadzieję, że hobbit mi odpowie, cofam się, obserwując uważnie otoczenie. — Boromirze! — Teraz nawołuję mężczyznę. 

Nie mogli zajść daleko. Znów ruszam biegiem. Muszę ich znaleźć i to jak najszybciej. Próbuję się skupić, jednak emocje biorą górę. Czuję jak bardzo gubię się w poszukiwaniach. Wciąż się rozglądam, jednak mam wrażenie, jakbym wciąż była w jednym i tym samym miejscu. 

Nie mogli przecież zajść daleko.

Zauważam kamienne schody, których stopnie pokryte są suchymi liśćmi, a balustrady obrośnięte bluszczem. Widać, że lata ich świetności są już dawno za nimi. Podbiegam do nich i wchodzę stopień po stopniu, czując dopadające mnie zmęczenie po biegu. Oddycham szybko, a moje serce jakby za czymś goni. 

Jestem już na górze. Przede mną leży wielka figura głowy, oderwana od reszty ciała. Jest w dokładnie tym samym stanie co schody. Obok niej dostrzegam hobbita. Czuję ulgę. Tak bardzo niewyobrażalną. 

Prędko do niego podchodzę. 

— Frodo — szepczę. Klękam przed nim na jedno kolano i kładę dłoń na ramieniu. Obserwuję jego twarz, by mieć pewność, że jest cały. — Nie powinieneś się tak oddalać. Bardzo się wystraszyłam, że coś ci się stało. 

Ten jednak unika mojego wzroku i nie odpowiada. Wie, że tyle od niego zależy. Rozumiem jaki ciężar go przytłacza, jednak nie mogę mu w żaden sposób pomóc. Nie ważne jak bardzo bym tego pragnęła.

— Lepiej wracajcie do obozu. — Słyszę głos mężczyzny, którego obawiałam się tu zastać. Na szczęście okazałam się być od niego szybsza.

Patrzę nieufnie w kierunku Boromira. Widzę, że zbiera chrust na ognisko. Wstaję, nie zdejmując dłoni z ramienia Frodo. Muszę być czujna. Prawie, że niezauważalnie, mocniej ściskam ramię hobbita, dając mu tym wsparcie w tej sytuacji. Nie musi się sam z tym mierzyć.

— Tak właśnie zrobimy — odpowiadam mu i odwracam się napięcie. Robię krok w przeciwną stronę, jednak hobbit wciąż stoi w miejscu. Patrzę na niego pytająco. — Frodo? Musimy iść. 

Mężczyzna widzi jego zawahanie, więc postanawia to wykorzystać.

— Widzisz jak cierpi? Czy na prawdę musi, aż tak cierpieć? — pyta, a nie spotykając się z odpowiedzią, kontynuuje — są inne drogi, Lemottien. Inne ścieżki.

— Uznałabym to, co powiesz za mądrość, ale serce ostrzega — mówię twardo, dając mu tym znak, by się więcej ze mną nie konfrontował. 

— Ostrzega? Przed czym? — Niebezpiecznie się do nas zbliża, przez co zmusza mnie do stanięcia przed wciąż stojącym w miejscu hobbitem. — Wszyscy się boimy. Nawet wy, elfowie. Ale czy możemy pozwolić, by lęk zniweczył nadzieję? To byłby obłęd. — Kręci głową. Teraz dzieli nas zaledwie kilka kroków. 

— Nie ma innej drogi — stwierdzam, patrząc mu prosto w oczy. — Pierścień ma zostać zniszczony. Tak zdecydowaliśmy w Imlardis i tak się stanie.

Jego wyraz twarzy nagle się zmienia. Brwi mężczyzny się marszczą, a wzrok robi się ostry. 

— Chcę mieć siłę, by bronić swego ludu! — krzyczy wściekły, a drewno, które jeszcze przed chwilą trzymał w rękach, ląduje z hukiem na ziemi.

Wyciągam dłoń na bok, by osłonić przed nim hobbita.

— Gdybyście dali mi Pierścień... — zaczyna lecz widzi wyraz naszych twarzy. Hobbita, wystraszoną, natomiast moją, nieufną. — Nie jestem rabusiem.

— Nie jesteś sobą — mówię, wiedząc, że tą jego chwilową słabość spowodował pierścień, który zamglił jego umysł. — Chcesz bronić swego ludu, lecz nie wiesz, że poświęcisz tym jeszcze więcej. 

Wściekły podchodzi bliżej i nim zdążam się zorientować, odpycha mnie z ogromną siłą na bok, prosto na spadek ze wzgórza. Próbuję jeszcze utrzymać równowagę jednak tracę ją, przez co się przewracam i staczam po liściach. Ostatecznie z głuchym jękiem trafiam boleśnie plecami na pień drzewa.

Czuję ból, jednak teraz się nim nie przejmuję. Próbuję wstać, ale okazuje się to trudniejsze niż myślałam. Chwytam się pod prawy bok.

— Jakie możesz mieć szanse? — Słyszę głos Boromira.

Wiem, że gdzieś tam stoi bezbronny Frodo i właśnie ta myśl dodaje mi siły, dzięki czemu ostatecznie udaje mi się stanąć na równe nogi.

— Frodo — szepczę, mając nadzieję, że jeszcze uda mi się mu pomóc.

— Wytropią cię. Odbiorą Pierścień. Będziesz błagał o śmierć! — krzyczy. Opieram się od drzewo i widzę odchodzącego w przeciwnym kierunku hobbita. Jednak mężczyznę to jeszcze bardziej rozdrażnia. Próbuję wejść z powrotem do nich, jednak to mi się nie udaje. Nic dziwnego skoro stok jest stromy, a liście osuwają się pod moimi stopami. — Głupcze!  

— Opanuj się Boromirze! — krzyczę z nadzieją, że to cokolwiek da. — Proszę! Jesteś od tego silniejszy!

Ten jednak mnie ignoruje, czego jak najbardziej się spodziewałam. 

Idę w kierunku tych samych schodów dzięki którym tu przyszłam. Wchodzę po nich tak szybko na ile pozwala mi ból w plecach, a gdy jestem już na górze wracam tam, gdzie widziałam hobbita i gondorczyka po raz ostatni. 

Ich jednak tam nie ma. 

Serce zabiło mi szybciej. Ignorując ból, pędzę przed siebie. Tym razem jednak poszukiwania idą mi zdecydowanie szybciej. 

Opieram się o pobliskie drzewo, gdy zauważam obracającego się wokół własnej osi Boromira. Nie dostrzegam jednak nigdzie Frodo. Czyżby udało mu się uciec? Przez chwilę czuję ulgę na tą myśl. 

— Frodo? — słyszę jego cichy głos, jakby mający nadzieję, że hobbit jest jeszcze w pobliżu. Nie wygląda tak jakby wciąż znajdował się pod władzą pierścienia, dlatego czuję ulgę.

Widzę jego wzrok. Spojrzenie jakim nagle mnie obdarzył, gdy zorientował się, że tu stoję.

— Lemottien? — słysząc własne imię, czuję jak na moją twarz wpływa rozczarowanie. Właśnie to w tym momencie czuję. Jestem zawiedziona tym co uczynił Boromir. Liczyłam, że w ostateczności uda mu się pokonać tą pokusę. Odwracam spojrzenie. 

— Co ja zrobiłem? Błagam, Frodo — mówi, poszukując jeszcze wzrokiem niziołka, lecz ja jestem pewna, że hobbit jest już daleko od tego miejsca. 

Niespodziewanie między drzewami zauważam czyjeś pędzące w naszą stronę sylwetki. Gdy te się zbliżają rozpoznaję w nich Merry'ego i Pippina. Wbiegają na polanę wystraszeni i zmęczeni. 


© SindSwayer 2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro