| XI | Edoras |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Do Edoras? — Dziwi się Gimli, idący niedaleko czarodzieja. — To daleko stąd.

— Groźba wisi nad Rohanem. Źle z Królem — Martwi się Aragorn.

— Niełatwo go będzie uleczyć — stwierdza Gandalf.

— Więc tłukliśmy się tu po próżnicy? — marudzi dalej krasnolud. — I musimy zostawić biednych hobbitów w tym okropnym, ciemnym, zawilgłym, zaplugawionym drzewami... — Milknie, gdy drzewa szepczą groźnie, nachylając się ku niemu. — Chciałem powiedzieć: uroczym... nader uroczym lesie?

— Nie pogrążaj się — mówię półgłosem do krasnoluda.

Ten rozgląda się dookoła, jakby chcąc sprawdzić czy któraś z roślin przypadkiem nie czyha dalej na jego życie. Czarodziej odwraca się w jego kierunku, na co wszyscy się zatrzymują. 

— Meery i Pippin nie trafili do Fangornu przypadkiem — stwierdza. — Od wielu lat drzemie tu potężna moc. Ci hobbici będą kamyczkami, które wywołają lawinę pośród gór.

Krasnolud spogląda na niego nierozumiejącym wzrokiem, a lekko uśmiechnięty Aragorn zwraca się w kierunku czarodzieja.

— Pod jednym względem nic się nie zmieniłeś — tym razem to we wzroku Gandalfa można dostrzec zapytanie. - Wciąż mówisz zagadkami.

Wszyscy uśmiechają się szeroko, a Gandalf ponownie zaczyna do nas mówić. Tym razem bardziej zrozumiale.

— Czeka nas wydarzenie, jakiego tu nie było od dawien dawna. Przebudzą się Entowie i odkryją, że potrafią obudzić w sobie siłę.

— Silni? — Znów drwi krasnolud, a drzewa znów zwracają się powoli ku niemu. — To świetnie. — Nagle zmienia swoje nastawienie.

— Więc przestań się trapić! — Gandalfa zaczyna denerwować jego podejście.

Odwraca się napięcie i idzie dalej, a my za nim.

W czasie gdy mijaliśmy kolejne, stare drzewa oraz krzewy, czarodziej opowiada.

— Merry i Pippin są bezpieczni. Bezpieczniejsi niż wy będziecie. 

Muszę przyznać, że te słowa wywołały u mnie na moment gęsią skórkę. Odrzucając od siebie złe myśli, podchodzę bliżej Eladrieli, która podąża samotnie gdzieś z boku. 

— Wciąż czekam na wyjaśnienia. — Zdaje się, że mój głos wyrywa ją z zamyślenia. — Dlaczego za nami pojechałaś? 

— Z dokładnie tego samego powodu co ty. — Wyjaśnia bez ogródek i przyspiesza kroku.


| TE 3019 | Rohan, Edoras |

— Edoras i Złoty Dwór Meduseld. Siedziba Theodena, króla Rohanu. — Gandalf przedstawia nam widok jaki zastajemy. 

Miasto położone jest na skalistej wyżynie pośrodku stepu, która pokryta jest  drewnianymi budynkami i otoczona mocnym, również drewnianym ostrokołem. 

— Którego umysł zatruto. Saruman ma nad nim silną władzę — Milknie na moment. — Baczcie na słowa. Nie liczcie na miłe przyjęcie. — Ostrzega nas, a ja znów czuję wiszący mi na sercu niepokój.


Wjeżdżamy przez główną bramę do wewnętrznej strony miasta, a po drodze mijamy niektórych jego mieszkańców. Większość z nich wygląda jakby ktoś wyssał z nich jakiekolwiek pozytywne uczucia. Niektórzy stoją w drzwiach, przyglądając się nam obojętnym wzrokiem, a poniektóre osoby przechadzają się główną drogą lub pracują. Nawet dzieci siedzą pochowane po kątach, ze smutnymi wyrazami twarzy. Przez chwilę mnie również udziela się ich stan. 

— I na cmentarzu bywa weselej — komentuje Gimli, wychylając się zza Legolasa.

— To zła energia, spowodowana przez Sarumana — odpowiada Eladriela, spoglądając na mijanych przez nas ludzi. Kiwam głową i z powrotem spoglądam na poniektóre osoby. — Zatruwa ich umysły złymi myślami. Chce, by byli posłuszni.

— Żal mi ich — odzywam się i ja. — 

Dojeżdżamy do głównej twierdzy Edoras, która mieści się na samym szczycie skalistej wyżyny.

Nasze konie zostawiamy przy wejściu, by wejść po schodach do głównych drzwi. Oczywiście w wejściu zatrzymuje nas sześciu strażników. W ich wyrazach twarzy nie widzę życzliwości. Dokładnie tak jak uprzedził czarodziej. 

— Nie staniecie przed królem z orężem — mówi ich dowódca, a gdy spotyka się z pytającym spojrzeniem Gandalfa, wyjaśnia — rozkaz Grimy, Smoczego Języka.

Nikt już o nic nie pyta, a czarodziej kiwa w naszym kierunku głową, na znak byśmy oddali swoją broń.

Podchodzi do nas kilkoro strażników, a my z lekkim oporem zaczynamy podawać im należące do nas przedmioty. Nie podoba mi się myśl, by stanąć tam całkowicie bezbronnie. Wyciągam z pokrowców dwa sztylety, po czym podaję je jednemu wartowników. Daję mu też do dłoni łuk razem z kołczanem na strzały.

Przez moment chcę również sięgnąć pod płaszcz, jednak powstrzymuję się, zostawiając sobie nóż. Choć byłby on bardziej pomocny w smarowaniu chleba. Lepsze to niż nic. 

On nie podejrzewa, że zostawiłam coś dla siebie, bo bez słowa odchodzi z bronią do środka. Mam nadzieję, że ją z powrotem odzyskam.  Nie ufam tym ludziom.

Odwracam wzrok na resztę swoich towarzyszy, którzy również skończyli oddawać oręże, a jedynie Gandalf stoi dalej ze swoją różdżką.

— Twój kij. — Dowódca wyciąga ku niemu dłoń i patrzy znacząco, jakby w gotowości na każdy nasz ruch.

— Chyba nie pozbawisz starca podpory? — pyta, a strażnik w ostateczności zgadza się, by ją zatrzymał.

Czarodziej mądrze postąpił, zostawiając sobie coś do obrony.

Dwoje strażników na znak ich dowódcy, otwierają drzwi do zamku, a my wkraczamy wspólnie do sali tronowej. Oczywiście z eskortą. Gdy trafiamy przed tron, dowodzący chyli czoło przed królem. Odsuwa się na bok, by zrobić nam przejście, byśmy mogli podejść do władcy Rohanu.

Faktycznie ten nie wygląda najlepiej. Ledwie siedzi na tronie, wyglądając jakby miał za moment się z niego osunąć. Obok starca siedzi mężczyzna. Jest ubrany na czarno o ciemnych włosach sięgających ramion. Od kiedy tylko nas zobaczył, jest nachylony ku królowi. Szepcze mu coś w ucho i nie podejrzewam, by były to dobre słowa.

Legolas trzyma pod ramię Gandalfa, a ja razem z Boromirem, Aragornem, Eladrielą oraz Gimlim podążamy za nimi lekko z tyłu.

Słyszę huk drzwi za nami. Odwracam się nieznacznie, spoglądając na strażników ustawionych po bokach wrót. Reszta podąża w cieniu, za kolumnami, by nas okrążyć i chronić króla w wypadku jakiegoś ewentualnego ataku. Instynktownie chwytam się pod żebra, jakby chcąc sprawdzić, czy nożyk wciąż tam jeszcze jest.

— Gościnność twego dworu ostatnio zmalała królu Theodenie. — Wita go donośnym głosem Gandalf.

Ten tajemniczy mężczyzna, wciąż coś szepcze mu do ucha. Domyślam się, że jest jego doradcą i prawą ręką. Zapewne też to ten cały Grimma o którym wspomniał strażnik. Marszczę brwi, nie mając co do niego dobrych przeczuć. 

W pomieszczeniu rozbrzmiewa słaby i zmęczony głos władcy. 

— Czemu miałbym cię witać, Gandalfie, zwiastunie burzy? — Każde słowo wypowiada z trudem.

— Późną godzinę wybrał sobie czarodziej, by się zjawić. — Jego doradca wstaje dumnie i podchodzi bliżej nas. — Lathspell, tak cię nazwałem. Zły to gość, co złe wieści niesie. — Staje tuż przed czarodziejem.

— Trzymaj jadowity język za zębami — odpowiada mu ostro Gandalf. Widzę jego obrzydzenie, które doskonale rozumiem. — Nie szedłem przez ogień i śmierć, by wieść spór z bezrozumnym gadem.

Mag wystawia przed siebie różdżkę, a mężczyzna odsuwa się wystraszony.

— Jego laska! Mieliście mu ją zabrać! — krzyczy wściekły ku strażnikom. 

Kilkoro z nich rusza ze swoich miejsc gotowi do ataku. Męska część naszej małej kompanii staje gotowa do obrony i gdy ci atakują, dzielnie się bronią.  Nie możemy pozwolić, by dotarli do Gandalfa. 

Kilkoro strażników  podchodzi również do mnie i Eladrieli. Staję przed nimi z dumnie uniesioną głową. Wystawiam rękę, na znak, że nie przejdą.

— Lepiej zróbcie nam przejście. — Mówi jeden z nich, stając dokładnie naprzeciwko mnie.

— Nie przejdziecie. — Obok mnie staje Eladriela.

Widząc, że nie ustąpimy, atakuje, a ja z łatwością unikam jego ataku. Podejmuje jeszcze kilka prób, ale za każdym razem jego ręka tnie powietrze. Wszystkie swoje ruchy staram się wykonywać precyzyjnie z lekkością. Jego natomiast są agresywne i nieprzemyślane.

Zapewne ujeżdżanie koni wychodzi im lepiej niż walka wręcz. Uśmiecham się, prowokując tym samym innych żołnierzy.

Wciąż świetnie idzie mi unikanie ich wspólnych ataków. Spoglądam na Eldarielę, która decyduje się na nieco bardziej ofensywną metodę. Każdy z jej przeciwników ląduje z hukiem na ziemi.  

Nie chcę zrobić im krzywdy. To nie ich wina, że ich przywódca to głupiec.

— Theodenie, synu Thengla. Zbyt długo siedziałeś w mrokach — mówi Gandalf.

Odwracam twarz na bok. Widzę żołnierza, który próbuje zaatakować mnie od tyłu, więc pochylam się i jednym płynnym ruchem unikam uderzenia. 

Kątem oka dostrzegam Grimmę, próbującego się wycofać. Domyślam się, że ten chce wezwać posiłki. Wciąż unikając ataków, podbiegam do niego i zachodzę od tyłu. Ten nawet nie zdąża się zorientować. Bezceremonialnie przykładam mu do szyi nożyk, który wcześniej zdecydowałam się zatrzymać. 

Z jego ust wypływa strumień wyzwisk i przekleństw. Rycerze widząc to zatrzymują się i wycofują, wiedząc, że tylko moja wola może go ochronić.

Choć w rzeczywistości nie zamierzam go skrzywdzić.

— Na twoim miejscu bym zamilkła i stała w bezruchu. — Szepczę groźnie prosto do jego ucha. Chcę wywołać u niego strach, by ten mnie nie zlekceważył. Niech nawet nie myśli o ucieczce. — Nikt nie przyjdzie cię ratować.

— Elfia pokraka. — Warczy przez zęby.

Słysząc to, przyciskam ostrze mocniej do jego szyi. Wiem, że nic mu nie zrobi, bo jest cholernie tępy. On jednak nie musi tego wiedzieć. 

— Lepiej przeproś. 

Ten jednak już nie otwiera ust.

Podnoszę wzrok. Większość żołnierzy jest już unieszkodliwiona, bądź nie chce się z nami więcej konfrontować.

— Wysłuchaj mnie! — Mówi gwałtownie czarodziej. Wyciąga przed siebie wolną dłoń i zamyka oczy. — Zdejmuję z ciebie czar.

Pomimo mojego skupienia uwagi na tym co się tam dzieje, wciąż jestem tak samo czujna względem Grimmy. 

Ku naszemu zdziwieniu władca Rohanu uśmiecha się, a po chwili nawet cicho chichota.  Nie mija długa chwila, a przeistacza się to w głośny histeryczny śmiech.

— Nie masz tu władzy Gandalfie Szary — Uśmiech dalej widnieje na jego twarzy. To nie Theoden wypowiada te słowa, lecz biały czarodziej.

—  Saruman — szepczę rozgoryczona.

Znów zaczyna się śmiać, jak w odpowiedzi na jakiś dobry żart. Milknie jednak, gdy Ganadalf zrzuca z pleców szarą pelerynę, ukazując śnieżnobiałą niczym śnieg szatę, która lśni i odbija od siebie światło. Theoden kuli się na swoim tronie

— Wysączę cię, Sarumanie, jak jad z rany. — Gandalf wyciąga przed siebie swoją laskę, wciskając króla jeszcze bardziej w tron. Zaczyna się na nim wiercić z bólu. 

Ktoś wbiega do komnaty. Odwracam wzrok i zauważam kobietę. O złotych włosach, idealnie wpasowujących się do  białej, koronkowej sukni. Zdecydowanie wyróżniła się z tłumu. Musi być kimś ważnym. Jej wzrok jest zaskoczony i pełen strachu. Zauważa w jakim stanie jest król. Pragnie do niego podbiec, lecz przeszkadza jej w tym Aragorn, który chwyta ją za ramię i mówi coś cicho w jej kierunku. Wygląda na głęboko zaniepokojoną. Nasze spojrzenia na moment się ze sobą krzyżują.

— Jeśli odejdę, Theoden zginie. — Saruman niemal syczy, wypowiadając te słowa.

— Nie zabiłeś mnie i nie zabijesz jego.

Gandalf podchodzi ze swoją laską jeszcze bliżej, na co on jeszcze bardziej kuli się w tronie. Ja razem z resztą drużyny patrzymy na tą scenę ze spokojem. Ufamy Gandalfowi i wiemy, że robi to co uważa za słuszne.

— Rohan jest mój! — cedzi Saruman przez zęby.

— Precz.

Król zostaje jeszcze bardziej wciśnięty w tron. Widać, że Saruman wciąż walczy i się tak łatwo nie podda.

Rzuca się na Gandalfa, lecz ten go odpycha tak mocno, że prawdopodobnie udaje mu się pozbyć wroga na dobre, a Theoden opada obezwładniony na swój tron i pewnie, by z niego spadł gdyby nie, podbiegająca do niego blond włosa dziewczyna, która tu wcześniej wbiegła. Przytrzymuje króla, w celu ochronienia go od upadku.

Już po krótkiej chwili nie mogę poznać. Już nie przypomina wcześniej będącego tu starca. Jego twarz młodnieje, a wzrok robi się pełen blasku.

Czyli jednak Gandalfowi się udało.


© SindSwayer 2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro