| XII | Śmierć |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Jesteś jak pijawka. Chciałeś mnie rzucić na kolana! — Król unosi się krzykiem, jego głos pełen gniewu i frustracji, których siła narastała przez lata zdrady.

Wciąż nie puszczam Grimmy, trzymając go mocno, mimo że Theoden jest zaledwie kilka kroków ode mnie. W jego dłoni błyszczy miecz, a napięcie w powietrzu jest niemal namacalne.

— Puścić go! — Nakazuje twardym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. Jego oczy błyszczą od determinacji, ale widzę w nich też coś więcej – żar, który podsyca w nim emocje. Przez chwilę waham się, niepewna, czy powinnam posłuchać jego rozkazu.

Czuję, że działa pod wpływem ogromnych emocji, a to nigdy nie wróży nic dobrego. Moje spojrzenie spotyka się z oczami Gandalfa, który delikatnie kiwa głową, dając mi do zrozumienia, że powinnam spełnić wolę króla. Z ciężkim sercem odsuwam nóż od gardła Grimmy, a po chwili sama robię krok w tył, wypuszczając go z uścisku.

Widzę, jak jego oczy szaleją z przerażenia, szukając drogi ucieczki. Choć mógłby próbować zbiec, nie chcę go gonić. Odwraca się i przedziera przez tłum ludzi. Jednak Theoden, niewzruszony jego próbami, idzie przed siebie, nie martwiąc się, że mężczyzna może mu umknąć.

Idę zaraz za resztą drużyny i tego całego zbiorwiska. Wkrótce opuszczamy progi zamku. Patrzę szeroko otwartymi oczami na Theodena, który powoli podchodzi do Grimmy, który leży już na ziemi, gdyż najwyraźniej potknął się o schody.

Theoden jest wściekły, jego twarz wykrzywiona determinacją, by zadać ostateczny cios. Grimma, wystraszony jak nigdy dotąd, próbuje uciec, czołgając się do tyłu, lecz jego ruchy są zbyt powolne, zbyt rozpaczliwe.

— Służyłem ci, panie, przysięgam, służyłem tylko tobie... — Usiłuje się tłumaczyć drżącym głosem, jakby sądził, że jest jeszcze w stanie ocalić swoje życie.

Otaczam wzrokiem, gromadzących się ludzi. Ciekawych tego co się wydarzy.

— Nie wypędzaj mnie! — krzyczy zrozpaczony Grima, dalej się cofając.

Król nie zamierza go słuchać, jego twarz jest niewzruszona. 

Już dawno podjął decyzję. 

Theoden gwałtownie podnosi miecz, gotowy zadać decydujący cios.

Coś wewnątrz mnie pęka. Widzę strach w oczach Grimmy, jego desperację i przerażenie. Nie mogę pozwolić, by to wszystko zakończyło się w ten sposób.

Podchodzę szybko do króla, kładąc delikatnie dłoń na jego ramieniu. Drugą ręką chwytam jego ramię, powstrzymując cios, który w tej chwili mógłby zniszczyć życie tego nieszczęsnego człowieka. Theoden, mimo swej złości, jest wyczerpany i ustępuje pod moim dotykiem. Tym samym przyciągam uwagę wszystkich zgromadzonych wokół nas.

— Proszę cię, Panie! — Z trudem powstrzymuję łzy, gdy błagam króla. — Już wystarczająco dużo krwi zostało przelanej z jego powodu. Pozwól mu odejść. Niech to będzie jego kara.

Król spogląda na Grimę, oddychając ciężko, a jego pierwotny gniew powoli zaczyna ustępować. W jego oczach widać jednak wątpliwość. Nie jest pewien swojej nagłej decyzji, a jego dłoń, choć już nie wyrywa się tak gwałtownie, wciąż drży z napięcia. Aragorn, dostrzegając te niepewność podchodzi bliżej, stając na przeciwko mężczyzny. 

Czyli zgadza się z moją decyzją. 

Ja, widząc tę chwilową ulgę, wyciągam dłoń w kierunku Grimmy, chcąc pomóc mu wstać. Mimo wszystko, próbuję okazać mu odrobinę litości. Jednak Grimma patrzy na mnie z nienawiścią. Zanim zdążę zareagować, spluwa mi prosto na dłoń, jego twarz wykrzywia się w gniewnym grymasie.

Otrzepuję rękę z odrazą. Szczerze, mogłam się spodziewać takiej reakcji z jego strony. Grimma zawsze był człowiekiem pełnym złości, a teraz, w tej chwili upokorzenia, jego prawdziwa natura objawia się w całej okazałości.

Mężczyzna podnosi się z ziemi w pośpiechu, jego ruchy są gwałtowne i nerwowe. Widzę, jak rzuca się biegiem w kierunku stajni, a tłum, który nas otacza, rozstępuje się przed nim w popłochu. Zgaduję, że biegnie po wierzchowca – w końcu musi jakoś uciec z tego miejsca, które teraz stało się dla niego tak niebezpieczne.

Grimma przeciska się przez ludzi, odpychając ich brutalnie i krzycząc, by schodzili mu z drogi. Jego krzyki są pełne paniki, a jednocześnie determinacji, by uciec jak najdalej stąd. Wkrótce słychać stukot kopyt, gdy Grima wyjeżdża galopem z miasta. Jego sylwetka szybko oddala się w nieznanym kierunku. Stoimy, patrząc za nim, aż jego postać całkowicie znika. Legolas widząc, że zagrożenie minęło podchodzi bliżej mnie i kładzie dłoń na ramieniu. 

— Dobrze postąpiłaś. — Odwzajemniam słaby uśmiech i podnoszę dłoń, by położyć ją na ręce brata. — Nie każdego byłoby stać na taką litość. 

"Nie jestem pewna czy zrobiłam to dla niego", ale nie mówię tego na głos. 

Król zaczyna się rozglądać, co skupia moją uwagę. Zauważam w jego spojrzeniu iskrę niepokoju.

— Gdzie jest Theodred? — pyta mężczyzna.

Poległ...

Już tego samego dnia postanowiono, że pogrzeb odbędzie się o wschodzie słońca. I faktycznie, gdy pierwsze promienie dnia zaczynają przecinać niebo, stajemy wszyscy w milczeniu, gotowi pożegnać księcia.

Stoję z tyłu, otoczona ludźmi, starając się nie rzucać w oczy. Obserwuję, jak lud w żałobie przeżywa swoją rozpacz, podczas gdy grupa rycerzy niesie trumnę z ciałem Theodreda. Mój kaptur jest mocno naciągnięty na twarz, staram się ukryć drżenie rąk, które zdradza moje emocje. Te wszystkie łzy, ta niekończąca się rozpacz wylewająca się z serc zgromadzonych, wisi ciężko w powietrzu.

Zaciskam mocniej szczękę, próbując powstrzymać łzy, i powoli odwracam się, by odejść. Moje kroki są ciężkie, a serce bije z bólem, którego nie potrafię ukoić. 

Śmierć...

Wdycham rześkie, poranne powietrze, które przenika mnie do głębi, przywołując wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to spędzałam beztroskie chwile w rodzinnych stronach. Wiatr bezlitośnie targa moją suknią i rozwiewa włosy. Przytrzymuję je dłonią, by nie przysłaniały mi widoku. Ruszam naprzód, krocząc przez morze traw, które delikatnie ocierają się o moją suknię, zostawiając na jej rąbku mokre ślady. Schylam głowę i widzę, jak materiał nasiąka wilgocią – promienie wschodzącego słońca jeszcze nie zdążyły osuszyć rosy

Krok za krokiem zbliżam się do szczytu wzgórza. Gdy w końcu docieram na samą górę, moim oczom ukazuje się niezmierzona przestrzeń — stepy rozciągające się aż po horyzont. 

Na moment zamykam oczy. Potrzebowałam tej chwili. Zgiełk miasta nieco mnie przygniótł. Miasto odrodziło się po powrocie króla. Do tego wszystkiego ten pogrzeb... 

Pomimo wilgotnej trawy, postanawiam usiąść na ziemi. Ignoruję chłód, który przebija się przez materiał. Przyciągam kolana do klatki piersiowej i opieram na nich zmęczoną głowę, próbując znaleźć chwilę wytchnienia. Przymykam oczy, lecz zamiast spokoju, w mojej głowie wirują setki myśli. Staram się je uciszyć, koncentrując się na dźwiękach otaczającej mnie przyrody – szumie wiatru, oraz śpiewie ptaków przelatujących nisko nad moją głową.

To jednak nic nie daje.

Spotkałam się ze śmiercią twarzą w twarz i dopiero teraz, gdy nastaje chwila spokoju, wciąż o tym myślę. 

Nagle słyszę, jak szelest trawy staje się coraz głośniejszy, wyraźnie wskazując, że ktoś się do mnie zbliża. Otwieram oczy i zerkam za siebie, a moje serce niekontrolowanie przyspiesza, gdy rozpoznaję Boromira – osobę, której najmniej spodziewałabym się w tym miejscu. 

— Myślałam, że to Legolas. — Przyznaję. 

— Martwiliśmy się o ciebie — mówi spokojnie, a jego wzrok wędruje po bezkresnych stepach. Podobnie jak mój. — Zniknęłaś zaraz po uroczystości. Albo jeszcze w jej trakcie.

— Potrzebowałam chwili dla siebie — wyjaśniam, starając się nadać swojemu głosowi spokojny ton, choć w środku czuję lekkie napięcie. Nie chciałam się przyznać, że jedyne co czułam i wciąż czuję to strach. 

Kiwa głową ze zrozumieniem. 

— W takim razie przekażę Legolasowi, że z tobą wszystko w porządku. — Odwraca się na pięcie, jakby chciał odejść, by nie zakłócać mi tej chwili. — Nie będę ci przeszkadzać.

— Nie. — Moja reakcja jest nagła i nieoczekiwana, zaskakuje nawet mnie samą. Boromir zatrzymuje się i odwraca z zaciekawieniem. — Jeżeli chcesz, możesz zostać — dodaję po chwili.

Widzę, jak się zastanawia, wzrok wędruje od mojej twarzy do miejsca obok. Po chwili wahania decyduje się usiąść, choć zachowuje niewielki, ale wyraźny odstęp, jakby nie chciał przekroczyć jakiejś niewidzialnej granicy.

Siedzimy razem w ciszy. Jednak to milczenie jest pełne zrozumienia, a nie niezręczności. Każdy z nas oddaje się własnym myślom. Wreszcie jestem w stanie skupić się na własnych myślach. Po dłuższej chwili Boromir kładzie się na plecy, z rękami pod głową. Wpatruje się w niebo, jakby tam właśnie szukał odpowiedzi na pytania, które go dręczą. 

Przez tę jedną chwilę jestem ciekawa o czym on myśli. Czy te myśli są podobne do jego obaw, którymi podzielił się ze mną w Lorien? A może pojawiły się jakieś nowe?

— Jak sobie z tym radzicie? — Przerywam ciszę. 

— Z czym?

— Ze świadomością, że czeka was śmierć. Każdego z ludzi. 

Podnosi się do pozycji siedzącej, najwyraźniej zastanawiając nad odpowiedzią. 

— Staramy się o tym nie myśleć. Żyć tym co jest tu i teraz. — Wyjaśnia. — I jesteśmy z tym pogodzeni, bo to jedyna pewna w życiu rzecz.

— Wtedy... na polanie. — Nie jestem pewna czy mówić dalej, ale w końcu kontynuuję. — Nigdy nie byłam tak przerażona. Leżałeś przede mną... ledwie żywy. Nie wiedziałam co robić. Czułam taką bezsilność. Jak nigdy. — Plączę się we własnych słowach. 

Dopiero w tamtej chwili uświadomiłam sobie czym jest śmierć. Jak bardzo życie ludzkie jest kruche. 

— Wciąż nie rozumiem, czemu tu jestem. Jakim cudem podniosłem się z ziemi po otrzymaniu w klatkę piersiową trzech strzał. — Podnosi rękę na klatkę piersiową, gdzie wcześniej tkwiły. — Po których nie ma nawet śladu. Chociażby draśnięcia. 

Odwracam od niego spojrzenie. Nie jestem pewna czy chcę mówić, mu o dzienniku. Choć zasługuje na wyjaśnienia. 

Znów przenoszę spojrzenie na horyzont i prędko odsówam od siebie nogi. Dostrzegam coś, co przykuwa moją uwagę – zarys sylwetki konia, a na jego grzbiecie dwóch jeźdźców. Przypatruję się uważniej i zauważam, że to najprawdopodobniej dzieci. Ich postury są drobne, a sposób, w jaki trzymają się siodła, sugeruje, że są wyczerpane.

— Spójrz! — wołam z niepokojem, wskazując ręką w stronę przybyszów.

Boromir, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia, natychmiast podnosi się z ziemi. Jego wzrok szybko podąża za moim, a w jego oczach pojawia się ten sam niepokój, który odczuwam. I ja zrywam się na równe nogi, ruszając zdecydowanie w stronę tajemniczych jeźdźców, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, kim są i co ich tu sprowadza.

Z każdym krokiem postacie stają się coraz wyraźniejsze. Kiedy w końcu zbliżają się na tyle, bym mogła im się przyjrzeć, widzę, że to dziewczynka i chłopiec. Oboje wyglądają na skrajnie wyczerpanych – ich twarze są blade, a ruchy powolne, jakby ledwo trzymali się w siodle. W jednej chwili chłopiec osuwa się z konia i upada na ziemię, tracąc przytomność.

Boromir reaguje natychmiast, podbiegając do chłopca i starając się ocenić jego stan. Ja tymczasem podchodzę do dziewczynki, która nadal siedzi na koniu, z trudem utrzymując równowagę. Jej oczy są zamglone, a ciało drży z wyczerpania.

— Musimy ich zabrać do zamku — słyszę jego głos.

Kiwam głową, zgadzając się bez słowa.


Jesteśmy w sali tronowej, gdzie zebrała się cała drużyna. Król Théoden siedzi na swoim tronie, obok niego jego siostrzenica Éowina, której imię dopiero teraz zostało mi zdradzone. Pomieszczenie wypełnia atmosfera niepewności i napięcia, jakby powietrze było naelektryzowane nadciągającą burzą. Czuję, że serce bije mi szybciej niż zwykle.

Przy jednym z długich, drewnianych stołów siedzą dzieci, które wcześniej dotarły do Edoras. Spożywają posiłek, choć ich ruchy są niespokojne, a spojrzenia niepewne. Król Théoden, widząc ich stan, obdarował je schronieniem i nowymi ubraniami, które mają zastąpić podarte i brudne odzienia. Choć wdzięczne, wciąż są wyraźnie wstrząśnięte tym, co przeżyły.

W ciszy przerwanej jedynie odgłosem sztućców stykających się z talerzami, opowiadają swoją historię. Głos dziewczynki jest cichy, niemal drżący, a każdy wyraz niesie w sobie ciężar traumy, której doznały. Słucham ich słów z niekłamanym współczuciem, próbując zrozumieć, jak wiele bólu musiały przejść. Każde z nich mówi jakby od niechcenia, ale ich opowieść jest klarowna – wioska, z której pochodzą, została nagle i brutalnie zaatakowana przez oddział orków. Wszyscy mieszkańcy zginęli, a tylko tej dwójce udało się uciec, co zawdzięczają poświęceniu ich matki. To ona, w ostatnich chwilach swojego życia, wsadziła ich na konia, który zaniósł je tutaj, do Edoras.

Król Théoden milczy, a jego twarz wyraża więcej niż tysiąc słów. Widzę, jak bardzo jest przejęty tymi wieściami, choć stara się zachować spokój. Gandalf siedzi obok niego na małym, drewnianym krześle, pochylony, jakby chciał być bliżej ziemi, bliżej ludzi, których tak bardzo stara się chronić.

— Nie zostali ostrzeżeni. Byli bezbronni — mówi nagle Éowina, wstając od drugiego stołu, przy którym wcześniej siedziała. Jej głos jest pełen żalu i gniewu, a jej słowa przerywają ciszę niczym grzmot w bezchmurny dzień. — Najeźdźcy znaczą swą drogę ogniem. Domy, zagrody, drzewa... — wymienia po kolei, a w jej oczach widzę błysk.

Wszyscy zgromadzeni zwracają wzrok ku niej, a następnie ku dzieciom, które teraz siedzą jakby jeszcze bardziej skulone. Ale ja nie mogę oderwać wzroku od dziewczynki, której twarz wyraża więcej smutku, niż powinna nosić jakakolwiek istota, a co dopiero dziecko. Chłopiec, choć starszy, wydaje się bardziej zamknięty w sobie, jakby jego jedyną reakcją na tragedię była chęć odcięcia się od emocji.

— Gdzie jest mama? — pyta dziewczynka, jej głos ledwo słyszalny, ale przepełniony niewinną nadzieją, której nie sposób zignorować. Moje serce ściska się z bólu na myśl o tym, co muszę odpowiedzieć. Zamiast słów, podchodzę do niej i delikatnie otulam kocem, który trzymam w rękach. Siadam tuż obok niej, a ona wtula się we mnie, jakby szukała w moich ramionach bezpieczeństwa, które zniknęło wraz z domem i rodziną.

Jestem świadoma, że prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczy swojej matki. Ale nie mogę tego powiedzieć na głos. Nie chcę niszczyć tej kruchutkiej nadziei. Choć wiem, że to tylko kwestia czasu, zanim rzeczywistość ją przygniecie.

— To przedsmak zgrozy, jaką rozpęta Saruman — przerywa ciszę Gandalf, wskazując ręką na dzieci. — Rośnie w siłę, napędzany lękiem Saurona. Jedź i staw mu czoło — mówi, a jego ręka opada, by spocząć na ramieniu Théodena. — Odciągnij go od kobiet i dzieci. Walcz!

— Masz 2000 zbrojnych, którzy jadą teraz na północ — wtrąca Boromir, jego głos pełen determinacji i przekonania, jakby sam już widział tę armię ruszającą do walki. — To siły, które zdecydowanie wystarczą, by odeprzeć oddziały Sarumana.

— Éomer jest ci wierny. Jego ludzie wrócą, by walczyć za króla — dodaje Aragorn, mówiąc z pełną pewnością. 

Théoden wstaje gwałtownie, jakby ktoś uderzył go w plecy. Kroki, które stawia w kierunku mężczyzn, są ciężkie, jakby każda decyzja była teraz walką, nie tylko ze światem, ale także z samym sobą.

— Są o 300 staj stąd! — wykrzykuje, jego głos pełen desperacji i gniewu. Po chwili, jakby wyczerpany własnym wybuchem, dodaje cicho: — Éomer nam nie pomoże... — Gandalf wstaje z miejsca, a Théoden kontynuuje, jego głos pełen bólu, którego nie może już dłużej ukrywać: — Wiem, czego ode mnie żądacie, ale nie dopuszczę do dalszej rzezi poddanych. Nie zaryzykuję otwartej wojny.

— I tak cię czeka — odpowiada Aragorn, lecz w jego oczach widzę, że rozumie dylemat, przed którym stoi król.

— Zaatakują czy tego chcemy, czy nie — mówi Boromir. — To tylko kwestia czasu. 

— Ostatnio Théoden, nie zaś Aragorn, ani Boromir sprawuje władzę w Rohanie — mówi król, patrząc na nich z powagą, która sugeruje, że nie zamierza ustąpić.

Cisza, która zapada, jest niemal nie do zniesienia. Jedynie odgłos nalewanego piwa przez Gimliego i jego niezbyt kulturalne beknięcia przerywają tę niezręczną chwilę.

W końcu Gandalf, zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi, podchodzi bliżej i pyta:

— Co zatem postanawia król? — Jego głos, choć cichy, niesie ze sobą wyzwanie i nadzieję, że Théoden podejmie właściwą decyzję.

Król spogląda na niego dłuższą chwilę, jego oczy pełne są bólu, rozterek i odpowiedzialności, która przytłacza go bardziej niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Trwam w tej ciszy, próbując wyczytać z jego twarzy, co przyniesie przyszłość.


— Król nakazuje opuścić miasto! Skryjemy się w Helmowym Jarze! Nie obciążać się dobytkiem, brać tylko to, co niezbędne! — Rozkaz roznosi się echem po ulicach Edoras, przenikając przez każdą szczelinę i docierając do każdego mieszkańca. Wokół panuje zgiełk i pośpiech, jakby całe miasto nagle ożyło w gorączkowym, niemal desperackim przygotowaniu do ucieczki.

Rohańscy żołnierze od blisko godziny chodzą od domu do domu, przekazując mieszkańcom decyzję króla Théodena. Każde pukanie do drzwi niesie ze sobą wieść o nieuniknionym.

Z resztą drużyny, podążamy za rozwścieczonym Gandalfem. Przeciskamy się między ludźmi, którzy gorączkowo pakują swoje skromne rzeczy, przygotowując się do opuszczenia miasta. Atmosfera jest napięta, każdy ruch wydaje się przemyślany, ale jednocześnie pełen chaosu. Czuję, jak ciężar decyzji króla przytłacza wszystkich wokół, włącznie z nami.

— Helmowy Jar! — wykrzykuje z gniewem Gandalf, jego głos przesiąknięty rozczarowaniem. — Uciekają w góry, zamiast walczyć! — dodaje, nie kryjąc swojej frustracji. Z każdym słowem jego złość zdaje się rosnąć, a ja czuję, jak gniew białego czarodzieja pulsuje w powietrzu, niemal namacalny. — Kto ich obroni, jeśli nie król? — pyta, choć jego pytanie jest bardziej oskarżeniem niż rzeczywistym poszukiwaniem odpowiedzi.

Boromir, jakby próbując uspokoić Gandalfa, mówi spokojnie, choć z pewną rezygnacją:

— Uważa, że tak będzie lepiej. Helmowy Jar już raz ich ocalił.

Gandalf rzuca mu pełne niepokoju spojrzenie, jego oczy błyszczą od emocji.

— Stamtąd nie ma ucieczki — odpowiada, a w jego głosie słychać nie tylko pewność, ale i głęboki smutek. — Théoden wiedzie ich w sidła. Sądzi, że zapewni im azyl, a czeka ich rzeź.

Gdy dochodzimy do stajni, jego słowa wciąż dźwięczą mi w uszach. Majar, nie tracąc czasu, otwiera jeden z boksów i wyprowadza na zewnątrz Cienistogrzywego. Każdy jego ruch jest szybki i zdecydowany, jakby wiedział, że czas ucieka zbyt szybko. 

Gdy wychodzimy z budynku, Gandalf zatrzymuje się nagle. Obraca ku nam, a jego twarz wyraża teraz nie tylko złość, ale i głębokie zatroskanie.

— Théoden jest uparty — mówi cicho, niemal ze smutkiem. — Boję się o niego. Boję się, czy Rohan przetrwa. Będziecie mu potrzebni. Wszyscy. Będziecie potrzebni Rohańczykom. Obrona musi wytrzymać — mówi, jego głos jest stanowczy, ale jednocześnie pełen nadziei.

— Wytrzyma — odpowiada pewnym głosem Aragorn.

Gandalf patrzy na niego, ale nic nie mówi. Zamiast tego odwraca się i podchodzi do swojego wierzchowca. Wygląda jakby przygotowywał się do podróży, która może zaważyć na losach całego świata.

— Szary Pielgrzym. Tak mnie nazywano — mówi, kładąc dłoń na szyi Cienistogrzywego. Jego głos jest pełen refleksji, jakby w tym momencie przeszłość i przyszłość splatały się w jedno. — Przeżyłem życie po trzystokroć, a teraz brak mi czasu. Obym was odszukał... — dodaje, wskakując sprawnie na konia. W jego ruchach widać młodzieńczą zwinność, mimo jego wieku i ogromu doświadczeń. — Wypatrujcie mnie piątego dnia o świcie. O brzasku patrzcie na wschód.

Kiwamy głowami na znak zgody, choć w moim sercu wciąż tli się niepokój. Gandalf, jakby odczytując nasze myśli, spogląda na nas po raz ostatni, a potem, z niezrównaną determinacją, rusza pędem przed siebie. 

W tylko sobie znanym kierunku. 

W nadziei, że zdąży na czas.

Stoję w tym miejscu zdecyowanie za długo. Wszyscy zdążyli opóścić to miejsce. Teraz jest tu ze mną jedynie Legolas.

— Co z nami będzie, bracie? — pytam. — Przetrwamy to?

— Przetrwamy. — Podchodzi bliżej, a ja odwracam się i chwytam za jego dłoń. — Jesteś moją młodszą siostrą. Zrobię wszystko, żebyś opowiadała o tych chwilach swoim dzieciom. 

Uśmiecham się na tę myśl. Wyobrażam sobie siebię i parę szkrabów. Teraz jednak ten obraz jest rozmazany, zupełnie jakby nigdy nie miał się spełnić. 

— Nie sądziłam, że tak bardzo będę się tego lękać. 

— Czego? 

— Śmierci. 


© SindSwayer 2024

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro