| XIV | Nadzieja |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Każdy mężczyzna zdolny do noszenia broni ma być przed nocą gotów do boju! — mówi król Théoden z głęboką powagą. 

Generałowie, którym przekazuje te słowa, wyprężają się jak struny. Odchodzą bez zbędnych słów, bo nie trzeba więcej mówić. Wiedzą, że to, co ich czeka, jest wielkim wyzwaniem. Ja, wraz z moim bratem Boromirem, Aragornem, Gimlim i Eladrielą, ruszamy za królem. W końcu docieramy do bramy głównej. Tam zatrzymujemy się, wszyscy jednocześnie odwracając wzrok w kierunku masywnych murów i rozległego miasta, które ma być naszą ostatnią linią obrony.

— Osłaniamy groble i bramę. Nikt nigdy nie sforsował zewnętrznego muru i nie wszedł do Rogatego Grodu — mówi Théoden z przekonaniem, w jego głosie słychać dumę i nadzieję.

Choć w rzeczywistości ta nadzieja jest cieńka i wątła.

Wszyscy milczymy, pochłonięci myślami. To, że nikt dotąd nie sforsował tych murów, nie znaczy, że teraz tak się nie stanie. Przed nami stanie armia o liczbie tak olbrzymiej, że sam jej widok obudzi w każdym grozę. Gimli, stojący obok mnie, marszczy brwi, wyraźnie podzielając moje obawy. Jego głęboki, stanowczy głos przerywa ciszę.

— To nie są bezrozumni orkowie — mówi, a jego słowa przyciągają spojrzenia wszystkich wokół. — To uruk-hai o grubych zbrojach i szerokich tarczach.

Théoden podchodzi bliżej do Gimliego.

— Stoczyłem niejedną wojnę, krasnoludzie. Wiem, jak bronić swojego stołpu — odpowiada mu sucho, ale w jego głosie czai się coś więcej, może cień dawnej pewności, może upór? Przechodzi przez bramę, a my, nie chcąc go zostawić, podążamy za nim.

Gdy mijam Gimliego, Aragorn poklepuje go po ramieniu w geście pocieszenia. Wiem, że ma rację. Gimli, nie król. Ale jeśli Théoden nie chce słuchać nawet jego, to tym bardziej nie posłucha mnie. Spoglądam na Gimliego raz jeszcze, z poczuciem bezsilności, a potem ruszamy dalej, kierując się na mury.

— Rozbiją się o warownię jak fala o skałę. Hordy Sarumana sczezną i spłoną, tak jak dawniej — mówi Théoden, starając się brzmieć pewnie. — Zasiewy można odnowić. Domy odbudować. Te mury pomogą nam przetrzymać szturm.

Boromir nie wytrzymuje dłużej tej iluzji, która jest budowana na kruchym fundamencie.

— Nie przychodzą, by niszczyć zasiewy i domy, lecz ludność! — wybucha. Jego gniew bije z każdego słowa. Nawet ja, która starałam się uspokoić swoje myśli, widzę, że ma rację. Nawet Aragorn to rozumie, a król wciąż nie.

Théoden zbliża się do Boromira, jakby chciał go zmierzyć wzrokiem.

— Co mam zrobić? Spójrz na nich. Ich odwaga wisi na włosku — mówi, wskazując na ludzi przechodzących pod murami, jak i na tych żołnierzy, którzy stąpają po nich z ciężkimi krokami. — Skoro czeka nas koniec, chcę go uczynić pamiętnym dla wszystkich.

Zamierza odejść, ale Aragorn przerywa mu, jego głos jest stanowczy, niemal rozkazujący.

— Wyślij jeźdźców. Musisz wezwać posiłki.

Théoden z niechęcią odwraca się do niego.

— I kto się stawi? Elfowie? — rzuca, patrząc na mnie i Legolasa, w jego głosie słychać ironię. Automatycznie bardziej się porstuję, czując się urażona. — Krasnoludy? — dodaje, przenosząc wzrok na Gimliego. — Nie mamy tylu przyjaciół, co ty. Dawne sojusze wygasły.

Boromir unosi głowę, jego twarz jest pełna determinacji.

— Gondor odpowie.

— Gdzie był Gondor, gdy zapadła Zachodnia Bruzda? — Théoden pyta, jego głos jest pełen goryczy. — Gdzie był Gondor, gdy wróg nas osaczył? Gdzie był Gon...? — nagle przerywa, spuszczając wzrok, jakby ciężar wspomnień był zbyt wielki do uniesienia. Po chwili podnosi oczy i mówi zrezygnowany: — Nie. Jesteśmy sami.

Zanim Boromir zdoła odpowiedzieć, Théoden odwraca się i rusza dalej, by wydawać kolejne rozkazy.

— Co? — Eladriela gwałtownie odwraca się w moją stronę, jej oczy są szeroko otwarte ze zdumienia, jakby nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała.

— To, co usłyszałaś. Nie zamierzają dopuścić nas do walki — powtarzam z ciężkim sercem. Jej twarz odzwierciedla mieszankę niedowierzania i oburzenia, które i mnie nie są obce. — Zdecydowali, że znów będziemy chronić kobiety i dzieci.

— Idzie na nas niemal dziesięć tysięcy zbrojnych, a mamy chować się po jaskiniach? — Eladriela mówi z rosnącym gniewem. — Podczas gdy oni będą walczyć, narażając swoje życie?

— Tak właściwie, to zastanawiam się, czy nie zdecydowali słusznie — dzielę się z nią swoimi obawami, czując, jak moje wątpliwości rosną. — Nie jestem najlepiej walczącą osobą.

Eladriela spogląda na mnie z niedowierzaniem, po czym wskazuje dłonią na młodych chłopców szykujących się do walki.

— I hain neri vi? Ú-aníro sí garo lín guren — mówi po elficku, jej głos jest pełen siły. Ma rację. Jeśli oni, tak młodzi i nieopierzeni, są gotowi stanąć do walki, to i ja muszę znaleźć w sobie odwagę. — Nie oddasz dziś swego życia, ale o nich nie jestem w stanie tego powiedzieć — dodaje stanowczo.

Zwierzam głowę, zastanawiając się co robić. 

— Masz rację — odpowiadam w końcu, czując, jak jej słowa dodają mi otuchy.

— Lemottien. Dostałaś od mojej matki Uve, klejnot dający siłę i nadzieję. Noś go na piersi. Niech przypomina ci o tym, jak silną osobą jesteś. Niech daje ci nadzieję.

— Hannon le — mówię, wdzięczna za jej wsparcie.

— Nie jesteś sama, siostro — dodaje, a jej słowa przynoszą mi ulgę. Czuję, jak moje serce przepełnia duma, że nazwała mnie siostrą. Uśmiecham się ciepło, kładąc dłoń na jej dłoni. 

— W takim razie musimy wymyślić coś, by dostać się na pole walki — mówię, z nową determinacją.

— Biorąc pod uwagę harmider, jaki powstanie przez walkę, nie będzie to za trudne — stwierdza Eladriela z lekkim uśmiechem, a ja zdaję sobie sprawę, że obie jesteśmy gotowe na to, co nadchodzi.


Nadszedł dzień bitwy, której wszyscy obawialiśmy się od dawna, a widmo zbliżającego się starcia ciążyło nad nami niczym burzowe chmury nad pogrążonym w ciemności niebem. Każdy, kto znajduje się w Helmowym Jarze, przygotowuje się do walki, od najstarszych wojowników po najmłodszych chłopców, którzy ledwo zdołali unieść miecz. Nawet kobiety i dzieci, z twarzami pełnymi strachu i determinacji, pomagają jak mogą. W mieście panuje taki harmider, że wydaje się, iż każdy kamień w murach drży w oczekiwaniu na to, co nadchodzi.

Próbuję przejść jedną z ulic, ale to bardziej przypomina przeciskanie się przez nieustannie poruszający się tłum ludzi, którzy jak mrówki w mrowisku biegają, zajęci swoimi zadaniami. Stąpam ostrożnie, starając się unikać ich pośpiechu, ale każdy krok to walka o miejsce, o przestrzeń, o oddech.

Gdy w końcu udaje mi się dotrzeć do nieco spokojniejszej części miasta, nagle słyszę głos Théodena, który przyciąga moją uwagę. Niemal automatycznie zatrzymuję się i kieruję wzrok w stronę, z której dochodzi jego mocne, pełne autorytetu słowa.

— Kobiety i dzieci do jaskiń! — rozkazuje, zwracając się do swoich generałów.

— Potrzeba czasu — jeden z nich ośmiela się zaprotestować.

— Nie ma czasu! Trwa wojna! — odpowiada Théoden, a jego ton jest ostry i nieznoszący sprzeciwu. Po chwili dodaje coś o zabezpieczeniu bramy, a potem, nie tracąc ani sekundy, rusza dalej, by wydawać kolejne rozkazy. Patrzę za nim ze smutkiem, gdy rozbiegają się w różnych kierunkach żołnierze, niepewni, czy wrócą żywi.

Zamykam oczy, spuszczając wzrok na swoje buty, próbując znaleźć choć chwilę spokoju w chaosie. Coś jednak zmusza mnie, by spojrzeć w górę. Gdy unoszę głowę, widzę na niebie stado czarnych jak noc kruków, których krzyki rozbrzmiewają złowieszczo.

— Krebainy z Dunlandu — mówi Boromir, pojawiając się tuż obok mnie, jakby wyczuł, że potrzebuję towarzystwa. Odwracam się do niego, widząc w jego oczach te same obawy, które dręczą i mnie.

— Szpiedzy Sarumana — mruczę pod nosem, a ciężar zmartwień znowu spada na moje ramiona. Wzdycham głęboko, a Boromir, zauważając to, zwraca się do mnie.

— Coś się stało, Lemottien? — pyta, a w jego głosie słychać troskę.

— To chyba oczywiste. Wojna... To się stało — odpowiadam, czując narastające znużenie i niepokój. — Pomogę żołnierzom zaprowadzić kobiety i dzieci do schronienia — dodaję, chcąc znaleźć jakieś zajęcie, które odwróciłoby moje myśli od tego, co nieuniknione. Boromir tylko kiwa głową, akceptując moją decyzję, ale nie może wiedzieć, co naprawdę zamierzam.

Ruszam w kierunku schronienia, ale gdy tylko znikam z jego pola widzenia, zmieniam kierunek. Zamiast pomagać w ewakuacji, udaję się tam, gdzie Eladriela już na mnie czeka z przygotowanym dla nas wyposażeniem do walki.

Sumienie gryzie mnie, że okłamuję ich wszystkich, a szczególnie mojego brata. Gdyby wiedzieli, na pewno próbowaliby nas powstrzymać, nawet siłą zaciągnęliby nas do schronienia. Ale wiem, że muszę milczeć, bo to jedyna droga, bym mogła zrobić to, co uważam za słuszne.

Choć strach paraliżuje mnie na samą myśl o tym, co nadchodzi, zamierzam walczyć, nie zważając na konsekwencje. Nawet jeśli nie uda nam się zwyciężyć, chcę wierzyć, że uda nam się choć trochę osłabić siły zła, dając innym częściom Śródziemia szansę na ostateczne zniszczenie tego, co nam zagraża.

Słońce zaszło, a niebo zaczyna ciemnieć, jakby samo przygotowywało się na nadchodzącą noc pełną grozy. Idę z Eladrielą, przeciskając się przez tłum ludzi. Obie jesteśmy ukryte pod zbrojami, starając się pozostać nierozpoznane, bo jeśli ktokolwiek z naszej drużyny, a zwłaszcza mój brat, dowiedziałby się o naszym planie, wszystko byłoby stracone.

Hełm ogranicza mi pole widzenia, a przez to każdy krok jest ostrożny, prawie niepewny. Jednak nawet przez ten wąski wycinek świata, jaki mam przed oczami, widzę w spojrzeniach Rohirrimów przerażenie. To samo uczucie, które kryje się w moim sercu, mimo że Boromir starał się podnieść mnie na duchu. Tak samo Eladriela. Podnoszę dłoń, by dotknąć miejsca na klatce piersiowej, gdzie powinien znajdować się dar od Galadrieli. 

Daj mi siłę. Daj mi nadzieję. 

Moje serce ściska się, gdy widzę młodych chłopców, ledwo starszych od dzieci, dzierżących w dłoniach broń. To widok, który nie powinien nigdy mieć miejsca. Dzieci nie powinny walczyć, zwłaszcza gdy nie są do tego przygotowane. Nawet nie chcę myśleć o tym, co orkowie mogą im zrobić, bo wiem, że są to najokrutniejsze stworzenia w całym Śródziemiu, nieznające litości ani współczucia. Przez całe moje ciało przebiega nieprzyjemny dreszcz.

— Ludzie mówią, że nie przetrwamy nocy — słyszę głos jednego z chłopców, jego ton jest pełen niepewności i strachu.

— Ja słyszałem, że armia, z którą będziemy walczyć, liczy ponad dziesięć tysięcy żołnierzy — dodaje drugi, a jego głos jest jeszcze bardziej przestraszony. Zatrzymuję się, czując wewnętrzny ból.

Chcę podejść do nich, coś powiedzieć, dodać im otuchy, przekazać choć odrobinę nadziei, którą moi przyjaciele podarowali i mnie. Ale nie mogę. Moje słowa mogłyby nas zdradzić i wywołać niepotrzebny chaos wśród tych, którzy już teraz są na skraju paniki.

Nagle słyszymy dźwięk rogu, rozbrzmiewający nad murami. Ale to nie jest dźwięk orków, jest inny, pełen nadziei. Podbiegam do Eladrieli, czując, jak moje serce zaczyna bić szybciej, ale ona zatrzymuje się, wpatrzona w bramę.

— To niemożliwe — mruczy pod nosem, a potem rzuca się biegiem w kierunku bramy. Ruszam za nią, czując, że coś się zmienia. Ale o co chodzi?


— To niemożliwe — szepczę, patrząc szeroko otwartymi oczami na elficką armię, która właśnie dumnie wkracza do miasta. Wychylam się zza niskiego murku, choć wciąż staram się pozostać niezauważona. Choć w rzeczywistości większość ludzi skupia całą uwagę na przybyłych posiłkach, wolimy nie ryzykować.

— Nie mogę w to uwierzyć — mówi Eladriela, nieco głośniej ode mnie. W jej głosie słyszę wyraźne podekscytowanie.

Na czele armii idzie elf, którego już kiedyś miałam okazję poznać — Haldir. A więc to elfy z Lórien przybyły nam na pomoc.

Dawno nie czuję takiego szczęścia. Nagle pojawia się nadzieja, że możemy wygrać tę bitwę. Boromir ma rację — zawsze jest jakaś nadzieja.

Haldir się zatrzymuje, a za nim cała armia. Théoden rusza ku niemu powolnym krokiem, jakby nie dowierzał własnym oczom. Ludzie zgromadzeni wokół nas wydają się równie zaskoczeni.

Wkrótce dołączają do nich Aragorn, Boromir, Legolas i Gimli. Choć nie widzę ich twarzy, mogę się założyć, że są tak samo zdumieni jak my.

Zaczynają rozmowę, a temat jest oczywisty. Wszyscy z drużyny witają Haldira serdecznym uściskiem — z wyjątkiem Gimliego, który wciąż żywi do niego pewną urazę, bo w końcu to elf.

Wiemy, że nie możemy do nich podejść, choć bardzo tego pragniemy. Kątem oka zauważam, jak Eladriela walczy ze sobą, spoglądając tęsknie w ich kierunku.

— Z dumą stajemy do walki u boku ludzi! — donośny głos Haldira dociera do naszych uszu.

Łzy szczęścia napływają mi do oczu. Cuda naprawdę się zdarzają.


© SindSwayer 2024

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro