Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~•*Narrator 3os.*•~

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, gdy jego złociste promienie przebijały się przez gałęzie, by, z lekką dozą niepewności, sięgnąć ściółki leśnej. Radosne ćwierkanie ptaków, jako jedyne zapęłniało leśną ciszę.

Bez żadnych ogródek możnaby rzec, iż w lesie panował całkowity spokój i sielanka, jednak powoli i po cichu przemieszczała się dwójka ludzi otulona swoimi płaszczami. W końcu jedna z nich przerwała ciszę między nimi i powietrze przecięły słowa wypowiedziane przez młodą kobietę.

~•*Cynthia*•~

- Gilanie, też to słyszysz?- wyszeptałam do blondyna.

- Jeszcze nie, ale chyba coś słychać gdzieś z tamtąd nie?

- Tak. Ktoś tam jest.- odpowiedziałam i zaczęliśmy się szybciej poruszać w tamtą stronę. Gdy byliśmy już na tyle blisko, by słyszeć co się dzieje w miarę wyraźnie, zaczęliśmy się skradać. Przemykaliśmy cicho między drzewami powoli zbliżając się do źródła dźwięku. W końcu przystanęliśmy dość blisko, by podsłuchać rozmowę. Prowadziło ją dwóch mężczyzn.

- I co z nim zrobimy Rey?- zapytał się jeden z nich.

- Tren sporo nam za niego zapłaci, więc opłaca się nam utrzymać go przy życiu te parę dni.- odparł ten drugi.

- Ale możemy się z nim pobawić, prawda Rey?- z niej odezwał się ten pierwszy.

- Nie głupolu!- skarcił go trzeci mężczyzna, który właśnie wyszedł z namiotu postawionego na skraju polany - Dobrze wiesz Dryg, że Tren chce chłopaka zdrowego i w jednym kawałku!

Kiedy przysłuchiwaliśmy się tej rozmowie z niepokojem, wymieniliśmy z Gilanem porozumiewawcze spojrzenia. Powoli wychyliłam się z za drzewa, jednak zbóje wciąż nie zauważyli mojej obecności. Powolnymi ruchami podniosłam rękę, w której trzymałam łuk, gdy drugą sięgnęłam po strzałę i nie tracąc ani sekundy wystrzeliłam w ich kierunku.

Strzała wbiła się głęboko w udo ich przywódcy, a jego towarzysze zaalarmowani wezwali posiłki i z innych namiotów na polanie wyszła jeszcze piątka innych rosłych mężczyzn, a każdy z nich jeszcze brzydszy od poprzedniego. Wszyscy mieli mnóstwo blizn i każdy z nich miał na sobie lekką kurtkę skórzaną i tunikę z symbolem nordyckiej runy pethro. Razem z Gilanem zaczęliśmy masowy ostrzał przeciwnika, jednak moje strzały pod naporem stresu niebyły równie celne co te, które wysyłał blondyn i w końcu musieliśmy przejść do walki wręcz.

Odrzuciłam łuk na bok ( wiem, że to złe ) i dobyłam miecza wysuwając go z pochwy i markując pierwsze cięcie. Potem cios szedł za ciosem, a przeciwnicy leżeli obezwładnieni na ziemi. Z jednego z namiotów dobiegło nas zagłuszone wołanie. Schowaliśmy miecze z powrotem i pobiegliśmy do namiotu. Przed wejściem upewniłam się, że mój kaptur jest głęboko nasunięty na głowę.

Kiedy weszliśmy do środka naszym oczom ukazała się postać chłopaka- bardziej mężczyzny o dość krępej, aczkolwiek umięśnionej budowie ciała. Will. Na głowie plątały mu się brązowe kosmyki kręconym włosów. Jego blade policzki obsypane były delikatnie piegami. Najbardziej przyciągały uwagę jego oczy. Ciepłe, czekoladowe. Oczy pełne ulgi na widok swojego przyjaciela. Jednak co chwilę wędrowały do mnie patrząc z zastanowieniem. Jego usta były zakneblowane jakąś szmatką, a ręce i kostki związane mocno sznurem.

Ubrany był w zieloną tunikę, lniane spodnie w kolorze brudnej zieleni i wysokie buty kończące się przed kolanem, a na szyi wisiał mu łańcuszek że srebrnym liściem dębu. W drugim kącie namiotu( bo był dość spory ) leżały płaszcz Zwiadowców, pas z nożami i łuk razem z kołczanem.
Gilan zajął się odwiązywaniem Willa, gdy ja wyszłam z namiotu poszukać wyrwija. W końcu gdzie zwiadowca, tam i jego koń.

Wyrwija nie trzeba było szukać daleko. Zwiadowczy konik stał niedaleko wśród gęstrzych krzaków w celu ukrycia jego jasnego koloru maści (z tego co pamiętam). Po chwili razem z ogierem wróciłam na polankę, gdzie blondyn i szatyn już czekali na nas. Czekoladowe oczy młodszego z nich wciąż krążyły po mojej sylwetce usiłując sięgnąć do swojej pamięci i przywołać moje imię.
Jednak dalej milczałam jak zaklęta.

Bez słowa podałam uzdę Willowi i ruszyłam z powrotem w ciemny już o tej porze las, by dotrzeć do Strzały. Po drodze zgarnęłam jeszcze mój łuk. Wracając do miejsca, gdzie stała moja klacz, myślałam na temat czekoladowookiego. Nie widzieliśmy się przez parę lat, czy mnie rozpozna? A jeśli nie będzie szczęśliwy, że wróciłam?

W mojej głowie tłoczyło się tyle myśli, że nawet nie zauważyłam, że jestem już na miejscu i oba rumaki zarżały mi na powitanie. Dalej zamyślona głaskałam po chrapach konia wprawiając moją rękę w mechaniczny, wypracowany rytm ruchów. Zaczęłam pod nosem nucić sobie piosenkę po Skandyjsku, którą po chwili rozpoznałam jako jedną z kołysanek.

Z letargu wybudziły mnie kroki dwójki moich towarzyszy, którzy byli już niecałe dwa metry dalej ode mnie. Zamilkłam na ich widok i wskoczyłam na grzbiet Strzały usadowiając się wygodnie w siodle. Ruszyliśmy stępa w stronę wcześniej upatrzonej przeze mnie polany. Jechałam z przodu prowadząc nas przez ciemną noc, a niedaleko za mną jechała pozostała dwójka przyciszonymi głosami. Nie skupiałam się zbytnio nad tym o czym rozmawiają, choć gdybym chciała, mogłabym spokojnie ich podsłuchać. Ale po co skoro i tak się niedługo dowiem?

Polana, którą wybrałam była odsłonięta od strony rzeki, ale z pozostałych stron otaczał ją las. Dobre miejsce strategiczne. Żadko uczęszczana przez mieszkańców lenna. Zatrzymałam się z boku polany i zasiadłam z konia, by zdjąć z klaczy ciężar siodła i juków. Robiłam namiot i zebrałam chrust na ognisko, gdy blondyn i szatyn sami zajmowali się swoimi końmi i namiotami.

Rzuciłam suche drewno niedaleko naszych namiotów i ułożyłam z nich stosik, by za chwilę go podpalić. Skry poleciały w niebo i wesoły ogień zatańczył wśród drew. Niedługo dwójka zwiadowców dosiadła się do mnie przy niewielkim ognisku, by ogrzać się w chłodzie nocy.

Tym razem nikt nie zaparzył kawy. Nikt nie rozmawiał. Panowała cisza, tak bolesna, że miałam ochotę wydrzeć się, by przestało mi dzwonić w uszach. Znów - wbrew myślom - siedziałam cicho. A przynajmniej było cicho, dopóki od strony rzeki nie zawiał silniejszy wiatr, który przygasił ognisko i strącił kaptur z mojej głowy.

Will spojrzał na mnie z niedowierzadniem badając każdy cal mojej twarzy. Aż w końcu zatrzymał się na oczach. Z jego ściśniętego gardła wydobył się słaby głos pełen nadziei i zdziwienia. Oczy błyszczały z jego dziecięcym blaskiem, wpatrując się we mnie ostrożnie, jakby stąpał po kruchym lodzie. A moje imię wypowiedziane przez niego rozbrzmiało przez powietrze.

- Cynthia?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro